Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Reportaż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Reportaż. Pokaż wszystkie posty

Recenzja " Złap i ukręć łeb Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli" Ronan Farrow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  448

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak

Premiera: 2 września 2020 r.

Zacznijmy może od tego, co w książce Farrowa nie przekonuje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mam tu na myśli jej wątpliwą literackość. Nie chodzi nawet tyle o język – prosty, operujący na powtórzeniach i popędzający akcję do przodu, ile o samą strukturę kształtowania historii. Przenikają się tu różnorodne perspektywy: narrator pierwszoosobowy, wspomnienia, dialogi, maile, fragmenty akt. I to jest ok., tak się pisze reportaże. U Farrowa widać jednak pewnie nieuporządkowanie. Jakby każde zdanie wyszarpywał z własnej duszy, albo pisał z przystawionym pistoletem do głowy. Skutkuje to zachwianiem harmonii całego tekstu. Przeskoki są zbyt dynamiczne, momenty przyspieszenia, zmieniają się nieoczekiwanie w dłuższe opowieści o jakiejś postaci, miejscu czy zdarzeniu. Nie jest to może chaos, ale doświadczony dziennikarz poukładał by te puzzle w barwniejszą całość. Pytanie tylko, czy Farrow chciał opowiedzieć nam coś ładnego?

Przedstawiona w „Złap i ukręć łeb” historia swój początek miała w 2017 roku. To wtedy młody dziennikarz, Ronan Farrow, opublikował w magazynie The New Yorker artykuł, w którym oskarżał o molestowanie seksualne Harveya Weinsteina.  Ta informacja na przeciętnym Polaku być może nie robi wrażenia, ale poznanie kontekstów kulturowych tematu, z miejsca zmienia tę perspektywę. Harvey Weinstein to jeden z najbardziej wpływowych ludzi Hollywood. Jego produkcje nominowano do Oscara ponad 300 razy, a nagrodzono ponad 80 razy. W dorobku znajdują się między innymi: „Pulp Fiction”, „Angielski pacjent”, „Gangi Nowego Jorku” , trylogia „ Władca Pierścieni”, „Nienawistna ósemka”, „Jak zostać królem”, „Aviator”, „Lektor”, „Marzyciel”, „Chicago” i wiele wiele innych. Maczał więc palce w tym, co większość z nas oglądała przez ostatnie lata. Weinstein czuł się nietykalny. Nie spodziewał się, że raptem trzydziestoletni początkujący dziennikarz narobi mu takich problemów. I pewnie by nie narobił, gdyby nie był Ronanem Farrowem.

Nazwisko autora książki przypadkowe nie jest. Farrow w świecie filmowym kojarzy się nierozerwanie z Mia Farrow, aktorką rozpoznawalną z roli w takich filmach jak: „Wielki Gatsby”, „Śmierć na Nilu”, „Dziecko Rosemary” i całego pakietu dzieł Woody’ego Allena. To ostatnie nazwisko, również w tej sprawie ma znaczenia. Ronan jest bowiem synem Mii oraz Allena, choć oboje rodzice przyznają, że stuprocentowej pewności dla tego faktu nie ma. W sprawę może być też zamieszany Frank Sinatra. Nie wchodząc jednak w szczegóły Hollywoodzkiego modelu rodziny, przyjmijmy za fakt, że Ronan ma znanych rodziców, silnie związanych z branżą kinematografii. Nie raz bywał na planie filmowym, dużo słyszał, zyskał całkiem sporo znajomości. Jak chociażby ze scenarzystą Johnem Lovettem, jego partnerem, autorem przemówień Baracka Obamy oraz Hillary Clinton.

Morał z tego wprowadzenia jest taki, że Farrow jest autentyczny. Także ważny marketingowo, dzięki czemu pewnie nadal żyje. „Złap i ukręć łeb” oparty jest na historii Weinsteina, ale jak się z czasem okazuje, siła reportażu tkwi w czymś zupełnie innym. Farrow zagłębia się w świat, który zabezpiecza się z każdej strony. To, że Weinstein wykorzystywał swoją pozycję dla dokonywania obrzydliwych praktyk seksualnych, nie było tajemnicą. Temat znało wiele osób, a mimo to milcząco go akceptowali. Nawet po upublicznieniu tego procederu, broniono producenta. Pracodawca Farrowa, telewizja NBC, namawiała go do przerwania prac na reportażem. Wielu świadków było regularnie zastraszanych, a co najgorsze, dziennikarz na każdym kroku odkrywał co raz to nowe przypadki i osoby czerpiące inspiracje z dokonań Weinsteina. „Złap i ukręć łeb” nie jest więc tylko studium przypadku molestowania seksualnego, ale realnym zmaganiem się ze ścianą dezinformacji. Farrow był prowokowany, manipulowany, śledzony, zastraszany. A wszystko dlatego, że chciał przerwać trwającą od dawna zmowę milczenia.

Książka Ronana Farrowa to napisany w formie quasi-kryminału reportaż śledczy, opisujący niewygodny problem, o którym nie mówi się głośno. To mocny i merytoryczny głos w sprawie ciemnej strony Hollywood. Już dzisiaj widać jego efekty. Podziwiam odwagę autora. Opuścił strefę komfortu, pokazał własnemu środowisko środkowy palec, a wszystko po to, by wywołać medialną wojnę i przypomnieć o tych, których tak łatwo się nie słyszy. Swój cel osiągnął, Harvey Weinstein trafił do więzienia, sprawa stała się nośna, za swój wkład w obalenie wielu mitów otrzymał w 2018 roku Nagrodę Pulitzera. I chociaż nie przepadam za tą nagrodą, „Złap i ukręć łeb” czytałem z dużym zainteresowaniem. Kafkowskie, niesprecyzowane zagrożenie trzyma w napięciu, a mnogość odniesień, znanych nazwisk i marek – szokuje. Mocny punkt Serii Amerykańskiej.

Recenzja „Kolekcjoner porzuconych dusz” Eliane Brum

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron:  224

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Gabriel Borowski

Premiera:  15 września 2020 r.

We wstępie do książki, Eliane Brum pisze takie zdanie: „Brazylia istnieje jedynie w liczbie mnogiej, jako Brazylie”. Odcina się tym samym od licznych stereotypów, wiązanych na całym świecie z Krajem Kawy. Piłka nożna, karnawał w Rio, przemoc w fawelach – te wszystkie tematy gdzieś w tych reportażach się pojawią, czy to jako miejsce zamieszkania bohaterów, czy w postaci Pelego, odwiedzającego dom spokojnej starości. Każdorazowo ich rola będzie jednak wyłącznie tłem, dla portretowania psychiki bohaterów. „Kolekcjoner porzuconych dusz” nie jest zbiorem opowieści o Brazylii jako krainie geograficznej, przewodnikiem dla turystów, blogiem lifestylowym ujętym w formie papierowej. I całe szczęście. Autorka skupia się na ważnej dla niej kwestii, a jest nią szeroko rozumiana krzywda i życie z nią.

Dobry reportaż musi być przede wszystkim uczciwy. Tę kwestię Brum porusza już we wstępie. Mówi między innymi, że „Reportaż oznacza konieczność opuszczenia siebie i zamieszkania w drugim człowieku”, albo „to, o czym ludzie opowiadają, oraz jak mówią to, co mają do powiedzenia, jak dobierają wyrazy, jakie brzmienie ma ich głos i w jakich momentach milkną – wszystko zdradza o nich tyle samo albo i więcej, niż sama treść ich słów”. Dodaje także przepis, z którego sama korzysta podczas tworzenia opowieści. Odcina się od jakiejkolwiek ingerencji w słowa swoich rozmówców, wyjaśnia jak ważne jest niezadawanie pierwszego pytania, przestrzega przed odgórnym sterowaniem wypowiedzi, które często podążają w innym, niż oczekiwanym kierunku. Ponad dwadzieścia stron wstępu uspokaja czytelnika, daje mu odczuć, że najważniejsza w książce jest właśnie materia skomplikowanych emocji bohaterów, nie zaś tania sensacja. Brum nie idzie drogą Tochmana, mistrza emocjonalnego szantażowania. Potrafi wyjść poza kicz oczywistych pytań w stylu „jak utrzymasz teraz rodzinę”/ „co teraz z tobą będzie”? Nie ustrzegła się jednak zbyt nadmiernego patetyzowania, przez co bohaterowie, którzy sami o sobie mówią jak o zwykłych ludziach, urastają niejednokrotnie do miana męczenników.

Najciekawsze są krótkie teksty, znajdujące się na początku książki. „Puszcza akuszerek” przenosi nas w egzotyczne rejony Amazonii, gdzie dzielne metyski i indianki pływają po niebezpiecznej rzece, by za dobre słowo odbierać porody w polowych warunkach. Bohaterem „Szmeru” jest z kolei T. To człowiek śmiertelnie chory. Podejmując pracę przy azbeście nie wiedział, jak dramatyczne konsekwencje będzie miała ta decyzja dla losów jego rodziny. Mimo pogodzenia się z własnym przeznaczeniem, walczy o sprawiedliwość i prawdę. Czy jednak te wartości okażą się ważniejsze, niż najbliżsi? W tych dwóch tekstach Brum chowa się w cień. Jej osobiste uwagi są minimalne, a niepokoje bohaterów, wychodzą na pierwszy plan. Jest tu też Brazylia, jakiej zupełnie nie znamy. O tych problemach, praktycznie wcale się nie mówi i nie pisze.

„Kolekcjoner porzuconych dusz” porusza szereg innych, ważnych tematów. Obserwujemy życie w niebezpiecznej faweli, poznajemy losy kloszarda z Porto Alegre, przenosimy się do domu spokojnej starości, gdzie nawet miłość nie może rozkwitnąć w pełni. Autorka portretuje ludzi, którzy nie zawsze wzbudzają sympatię. Nie wchodzi też w krytykę, do końca pozostaje obiektywna. Lubi pisać ładnie, a to lirycznie, a to znowu dosadnie. Czasami równowaga między tymi zabawami formalnymi bywa zachwiana, przez co niektóre teksty dłużą się. Tak jak obiecała na początku, każda historia to inna Brazylia. Łączy je społeczna nić i mnogość problemów, z jakimi muszą borykać się bohaterowie. Sprawia to, że książkę mimo niewielkiej objętości, czyta się niełatwo. Brum ma w sobie coś takiego, że gdy pisze o tęsknocie, czytelnik tęskni razem z postaciami, gdy mówi o szczerym uczuciu, rozczulamy się. Jest autentyczna także dlatego, że do swojej książki zebrała różne postawy i motywacje. Są tu walczący o wyższe cele, pogodzeni z losem, szczęśliwi z pielęgnowania pokoleniowych tradycji czy osoby nastawione na rozpamiętywanie przeszłości. Widać, że interesują ją wszyscy, którzy odbiegają od utartych norm. Pewnie dlatego ten zbiór żyje w czytelniku, nawet wiele dni po lekturze.

Recenzja "San Francisco. Dziki brzeg wolności" Magda Działoszyńska-Kossow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  296

Oprawa: twarda

Premiera:  29 lipca 2020 r

Opowieść o mieście można snuć na wiele sposobów. Można na przykład stanąć przed interesującym nas budynkiem, poprzyglądać mu się z każdej strony, pstryknąć fotkę i poszukać informacji na jego temat w archiwach. A później tę procedurę powtórzyć przy kilku innych obiektach, każdemu poświęcając rozdział książki. Można też rozejrzeć się wokół budowli. Dojrzeć wiodący do niego chodnik, park na końcu ulicy, samotnego psa wyjadającego resztki z przewróconego kosza na śmieci, czy bezdomnego leżącego na ławce. Tym miejscom/istotom/wiążącym się z nimi historiom, warto czasami oddać miejsce w swojej pracy, bo pokażą nam nie tylko tkankę miejską, ale też czynnik ludzki. Można wreszcie podejść do pisania jeszcze inaczej. Najpierw doświadczyć, poczuć, przegadać i przeszukać temat, potem ułożyć to sobie w jedną spójną całość, i wreszcie dobrać odpowiednie składniki, aby powstała potrawa, miała więcej ze smakowitego deseru, aniżeli ciężkostrawnego obiadu. Mniej więcej coś takiego czyni Magda Działoszyńska-Kossow w swojej książce.

Podstawowe pytanie jakie zadaje sobie autorka i jakie powinien zadać czytelnik brzmi: dlaczego właśnie San Francisco? Czy to przypadek, że właśnie tam narodzili się Clint Eastwood i Bruce Lee? Albo że na jego ulicach nakręcono „Ucieczkę z Alcatraz”, „Sokoła maltańskiego” czy „The Social Network”? Skąd pomysł, aby w tym mieście umieścić siedzibę Instagrama, Old Navy, Visa czy Yelp? Aby unaocznić paradoksalny wymiar tego doświadczenia, autorka porównuje tytułowe miasto z Toruniem, co jest dla mnie osobiście o tyle namacalne, że w tym drugim mieszkam na co dzień. Wiem doskonale, jak łatwo i szybko przedostać się z jednego jego końca, na drugi. Powierzchnia San Francisco wynosi 121,4 km2, Torunia zaś 115,7 km2. Są więc wielkościowo praktycznie identyczne. Ich wymiar społeczny, kulturowy, marketingowy i biznesowy jest jednak zupełnie inny. Podczas gdy Toruń dalej żyje Kopernikiem i piernikami, San Francisco zmienia się każdego dnia.

Autorka książki stawia pewną tezę, choć nie mówi o niej wprost. Posługując się różnymi epizodami i postaciami dowodzi, że San Francisco to przede wszystkim ludzie. Marzyciele, którzy pod wpływem chęci zmiany i dorobienia się fortuny, przybywają tu. Wielokrotnie ich wizja kłóci się z tym, co zastaną. Bo San Francisco nie znosi ludzi słabych czy spóźnionych. Ich odrzuca, wypycha poza swój rewir. Jak w tej historii o poszukiwaczach złota, którzy przybyli za późno – zostali wysłani gdzie indziej, aby ci, co są już na miejscu, cieszyli się większymi zyskami. Przy okazji Magda Działoszyńska-Kossow oddaje pierwszeństwo różnorodności. Nie koncentruje się na konkretnych gałęziach gospodarki czy urbanistyki. Wspomina o zieleni miejskiej, rasizmie, reaktywacji Czarnych Panter, bitnikach, epidemii AIDS, ale też o historii, między innymi praojcu poszukiwaczy złota, czy okresie drugiej wojny światowej. W swoich rozważaniach przekracza też granice administracyjne miasta. Odwiedza siedzibę Facebooka, Oakland oraz teren znany z produkcji wina.

Najważniejszym elementem książki jest sposób pisania, który już wielokrotnie niszczył potencjał dobrych historii. U Działoszyńskiej-Kossow do tego nie dochodzi. Przede wszystkim zwraca uwagę harmonia w budowaniu narracji. Przejścia z tematu na temat są płynne, łączą się drobnymi elementami, dzięki czemu wciąż mamy wrażenie, że to nie zbiór artykułów, ale dążąca do czegoś większego książka. Autorka oddaje głos wielu osobom, a każda z nich ma coś ciekawego do powiedzenia. Są różnego pochodzenia, odmiennych wyznań, posiadają inne doświadczenia życiowe. Dla kogoś najważniejsze będzie zasadzanie eukaliptusów w miejskim parku, dla innego związek z kultowym poetą. Każdy z nich jest fanatykiem i chętnie się ich słucha. A komentarz autorski jest tu wyjątkowo ubogi, ogranicza się praktycznie do podkreślenia pewnych analogii. To bardzo dobrze, bo dzięki temu  „San Francisco. Dziki brzeg wolności”, jest książką żywą i wieloaspektową. To ciekawa biografia miasta, którego nie znajdziemy nigdzie indziej. Nie tylko ulic, domów czy skwerów, ale też mieszkańców. Prawdziwy przewodnik XXI wieku. Naprawdę dobry reportaż.

Recenzja "Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię" Andrew Smith

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 424

Tłumacz: Rafał Lisowski

Oprawa: twarda

Premiera: 12 czerwca 2019 r. 

21 lipca 1969 Neil Armstrong zszedł po drabince i jako pierwszy człowiek postawił stopę na pokrytej pyłem powierzchni Srebrnego Globu. Chwilę później z jego ust padły historyczne słowa „To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Armstrong, razem z innym astronautą - Edwinem Buzzem Aldrinem przeprowadzili na Księżycu pomiary wiatru słonecznego, zrobili zdjęcia, zainstalowali sejsmometry oraz odbłyśnik laserowy do pomiarów astronomicznych, ustawili amerykańską flagę (która bardzo stać nie chciała) i zebrali próbki kamieni, piasku oraz pyłu księżycowego. Umieścili też tabliczkę z napisem: „W tym miejscu ludzie z planety Ziemia po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu. Lipiec 1969. Przybywamy w pokoju dla dobra całej ludzkości”. Po blisko 21 godzinach spędzonych na Księżycu astronauci weszli do lądownika i wrócili do modułu dowodzenia, gdzie czekał na nich zniecierpliwiony pilot - Michael Collins. Po upływie trzech dni statek Apollo 11 wodował na Oceanie Spokojnym w odległości około 1500 kilometrów od Wysp Hawajskich. 

Był to pierwszy epizod lądowania człowieka na Księżycu. W kolejnych latach  jeszcze dziesięć osób miało możliwość zwiedzenia Srebrnego Globu osobiście. Z tej dwunastki do dzisiaj pozostała tylko czwórka, a w momencie pisania książki „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”, żyła dziewiątka. Ich losy bada Andrew Smith w swojej książce, która stanowi swoiste ad extremum całego programu lotów kosmicznych. Autor zjeździł Stany Zjednoczone i spróbował dotrzeć do każdego z pozostałych przy życiu astronautów, by naocznie zbadać jak wizja Ziemi z galaktycznej odległości zmieniła ich myślenie o rzeczywistości. W jednym z wywiadów jego respondent wypowiada takie słowa „Widzi pan, chodzi o to, że Jim Irwin, Charlie Duke, ja i inni przeżyliśmy chyba to samo. Ale każdy wyraża to w kategorii własnych przekonań, własnych doświadczeń i przeszkolenia. Ja, jako raczej filozof i naukowiec, szukałem czegoś więcej, niż prostego wytłumaczenia religijnego. Alan Bean, uroczy chłop wyraził to w sztuce. A nawet jeśli niektórzy nie wykazali widocznych oznak przemiany (…) to wcale nie znaczy, że też tego nie poczuli”. Co więc zmieniło się w ich życiu?

James Irwin, ósmy człowiek, który stanął na Srebrnym Globie doświadczył iluminacji. Na Księżycu poczuł obecność Boga i w rok po powrocie został duchownym. Założył też ekumeniczny kościół High Flight, organizujący wycieczki do Izraela i innych miejsc opisanych w Biblii. Edgar Mitchell, szósty człowiek na Księżycu wybrał odmienną drogę ku prawdzie. Ufundował Instytut Nauk Noetycznych, prowadził wykłady z wiedzy o świadomości, a także pisał książki o parapsychologii. Jest zwolennikiem teorii, że rząd USA ukrywa przypadki lądowania UFO. Już podczas lotu  przeprowadził w kosmosie nieuzgodniony z NASA eksperyment telepatyczny, który zakończył się niepowodzeniem, jak wyjaśnia sam zainteresowany – ze względu na nieuwzględnienie różnic czasowych. Alan Bean został artystą. Zmarły w zeszłym roku w Huston komandor, zajął się malarstwem. Jego księżycowe pejzaże, czarne przestrzenie z pobłyskującymi w oddali planetami, astronautów w próżniowych skafandrach zagubionych na martwych płaszczyznach obcych światów, być może nie zyskały wielkiego grona odbiorców, stały się jednak jednym z ważniejszych świadectw tamtych chwil i wrażeń jakie one wywarły. Wybory dokonywane przez innych astronautów były również ciekawe: handlowali samochodami, pływali holownikami, dystrybuowali piwo, rozdawali autografy na konwentach fanów Star Trek, a jeden został nawet senatorem. 

Andrew Smith nie miał łatwego zadania. Każdy astronauta inaczej reagował na możliwość udzielenia wywiadu. Niektórzy spotykali się chętnie, inni ćwiczyli się w sztuce unikania, jeszcze inni dużo obiecywali, ale później ‘zapominali’ wywiązać się z danego słowa. Co istotne, autor w swojej relacji nie zapomina także o rodzinach, o tych licznych związkach, które po powrocie na Ziemię upadały pod wpływem różnic w rozumieniu świata. Nie boi się też pisać o trudnych relacjach, o panującej hierarchii, o problemach technicznych jakie na swojej drodze musieli pokonać bohaterowie książki. Odwołuje się do postaci Wernhera von Brauna, konstruktor rakiet V-2, które zabiły blisko trzynaście tysięcy mieszkańców Londynu, Antwerpii i Liège, kosztowały też życie zatrudnionych przy produkcji kilkunastu tysięcy robotników przymusowych i więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. To właśnie von  Braun w 1945 roku wraz ze 126 najbardziej utalentowanymi pracownikami Wojskowego Instytutu Badawczego i Zakładów Doświadczalnych w Peenemünde poddał się aliantom i został przewieziony do USA, gdzie w dalszej kolejności zyskiwał coraz większy posłuch, a ostatecznie stał się głównych konstruktorem NASA, autorem Saturna V, który poleciał na Księżyc. 

„Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” został napisany jako relacja człowieka, żyjącego w epoce lotów na księżyc. Smith poprzez budowanie narracji o swojej młodości, przywoływanie popularnych utworów muzycznych i treści dzieł futurystycznych, kreśli nam obraz rzeczywistości, która dawno już odeszła w mroki historii. Dzięki temu zabiegowi książka jest swego rodzaju wehikułem, przenoszącym nas do innego świata. Być może autor nieco przesadza z gadatliwością, być może jego porównania i żarty nie niosą w sobie krystalicznie literackiego piękna, są jednak jedynie małą przeszkodą, w drodze ku pełnemu oddaniu specyfiki tamtych czasów. Nie powinny nas zrażać momenty nieco bardziej nudne, bo gdzieś w tyle głowy należy mieć myśl, że zaraz znowu dowiemy się czegoś ciekawego, uzyskamy świadectwo osoby, która doświadczyła czegoś więcej, niż my. I głównie z tego powodu, a także dla tych kilku nieznanych faktów, warto tę książkę poznać. To jedyne tak obszerne świadectwo ludzi, którzy na własnej skórze poczuli, jak małe są nasze losy.

Recenzja "Japonia utracona" Alex Kerr


Wydawca: Karakter

Liczba stron:288

Oprawa: twarda


Premiera: 8 marca 2019 r.

Krajobraz kulturowy Japonii jest dla Polaków, a pewnie i także pozostałej części mieszkańców Europu, zaskakujący i niezrozumiały, co rzecz jasna tych bardziej dociekliwych, prowokuje do poszukiwania wyjaśnień. Powodów zainteresowania może być wiele: od piękna krajobrazu rozpoczynając, na miłości do filmów Kurosawy kończąc. Zewnętrzne przejawy odmienności łatwo zauważyć – inna estetyka, symbolika, podejście do spraw życiowych - ale, gdy próbujemy sięgnąć głębiej, aby dociec sens tych różnic, zamiast na klarowne odpowiedzi, trafiamy do kolejnych pytań. A te rozgałęziają się na kolejne wątpliwości, aspekty, dziedziny. Okazuje się, że aby dostrzec istotę teatru no, kabuki, czy bunraku, należy poznać historię Japonii (i to rozpoczynając od okresu Heian), historię Chin (wszak obie silnie na siebie oddziaływały), dzieje buddyzmu i shinto, kaligrafię i morze innych czynników determinujących odbiór konkretnej sztuki. A kolejne próby nie zamykają, lecz właśnie otwierają nowe pola rozważań. Czy więc jest jakaś możliwość, aby dojść do sedna japońskości? Czy być może jedyną metodą jest zastosowanie japońskiego filtra percepcyjnego?

Z pomocną ręką wychodzą nam wydawcy. Niedawno na naszym rynku ukazały się dwie książki o Japonii, pisane przez autorów zachodnich, którzy w kulturę kraju Kwitnącej Wiśni wniknęli bardzo głęboko. Donald Richie mieszkał w Tokio przez kilkadziesiąt lat, zaś Alex Kerr to nie tylko japonista i sinolog, lecz także wieloletni mieszkaniec Jokohamy, doliny Iya i Kameoki. Obie książki problem japońskości próbują ugryźć z perspektywy historycznej. Lata 60.-90. XX wieku to czas miniony, okres który odszedł już w zapomnienie, ale także moment, w którym można uchwycić wszystko to, co autorzy rozumieją przez Japonię utraconą. Amerykańscy pisarze z bardzo rozległej problematyki odmienności kulturowej, starają się wydobyć własne zagadnienia dotyczące sacrum Japonii. I tak dla Donalda Richie kluczem do zrozumienia przemijania jest podróż, ta w dosłownym znaczeniu, śladami wysp Morza Wewnętrznego, i ta metaforyczna – od kultu natury i rodziny, do nimbu wzrostu gospodarczego. Z kolei Alex Kerr dokonuje wiwisekcji na kilku filarach – kaligrafii, teatrze kabuki, malarstwie, architekturze, kulturze Chin, wspomnieniach z czasów studiów, pierwszych kroków w dolinie Iyo, odwiedzin Kioto czy Nary. Jest więc bardziej panoramiczny, ale czy przez to lepszy?

Już przy recenzowaniu „Morza Wewnętrznego” pisałem, że w odpowiednim odbiorze dzieła przeszkadza przede wszystkim osoba autora. Podobnie jest z „Japonią utraconą”, choć tutaj owy zarzut przybiera nieco inną formę. Kerr kreśli nam obraz świata takiego, za jakim on tęskni i jaki on ukochał. Oburza się na liczne zmiany, które są naturalną koleją rozwoju każdej ucywilizowanej gospodarki. Z punktu widzenia romantyka, stawianie linii wysokiego napięcia w obszarach barwnego krajobrazu może martwić, jednak każda twardo stąpająca po ziemi osoba rozumie, że elektryfikacja kraju jest niezbędna, a w miejscu ogarniętym aktywnością sejsmiczną linie napowietrzne są najlepszym rozwiązaniem. Podobnie z budową dróg na górach – niezwykle skomplikowane byłoby chronienie gór przed możliwością ich zasiedlania i zwiedzania przez ludność kraju, ogarniętego permanentnym przyrostem naturalnym. Kolejny postulat dotyczył betonowania miast, zmieniania ich w urbanistyczną klatkę. Brzmi to szczególnie dziwnie w momencie, gdy dotrzemy do rozdziału, w którym autor przyznaje, że pracował dla światowego potentata w dziedzinie nieruchomości. I mógłbym tak dalej wyliczać, bo lista kontrowersyjnych w moim odczuciu zarzutów, jest naprawdę długa. Skupię się jednak na innych bolączkach książki.

Bez dwóch zdań Alex Kerr posiada olbrzymią wiedzę o Japonii. W jego książce można znaleźć całą chmarę ciekawych anegdot i ciekawostek o dawnych zwyczajach, charakterystyce ubioru, istocie gestów aktorów i wielu innych. Kerr zwraca uwagę między innymi na kwestię oświetlenia w Japonii. Białe, rozproszone światło jarzeniówek praktycznie pozbawia krajobraz cienia i sprawia, że kolory są bledsze, co znacznie odbija się na języku kinematografii. To właśnie dla takich informacji warto tę książkę poznać, bo one faktycznie reprezentują jakiś jednorodny pejzaż epoki, której już nie ma, ale też pewnego procesu, który doprowadził Japonię do obecnie nam znanej perspektywy. Po co nam jednak dokładny przepis na ułożeniu dachu ze strzechy? Albo wiadomość, że autor nie lubi historycznego kabuki, za to wprost uwielbia klasyczną kaligrafię. Gdyby chociaż jakoś tę awersję wyjaśniał, odnosił się do sedna danego problemu, nakreślał tło i podawał historyczne fakty, mógłbym na to przymknąć oko. Kerr woli jednak krytykować wszystko, co nie zgadza się z jego wizją. Jest zatwardziałym malkontentem, który nie stroni od generalizowania („Miłośnicy Chin są myślicielami; miłośnicy Japonii poddają się zmysłom”) i ­kreowania z Japonii roli męczennika. Nie zauważa, że te tendencje dotyczą całego świata, że na tym polega postęp technologiczny, na który jako konsumenci dajemy nieme przyzwolenie.


Rozumiem Kerra, jego wewnętrzny żal o zachodzące w świecie zmiany. Nie mogę jednak zgodzić się z mitologizowaniem Japonii i robieniem z tego kraju pierwszego przegranego XX wieku. Patrzę na zdjęcia, na wspomnienia, na inne książki i nadal widzę olśniewający kraj. Inny niż dawniej, odchodzący od tradycji, ale nadal wyjątkowy. Japonia Kerra jest nie tylko utracona, ale też tandetna i brzydka. Liczne wyolbrzymienia sprawiają, że czytelnik nie chce poznawać tego miejsca, a przecież zamierzenie było zgoła odwrotne. I tu wracam do „Morza Wewnętrznego”, które chociaż bardziej syntetyczne w tematyce, moim zdaniem nieco lepiej oddaję istotę Japońskiej mentalności. Kraj Richiego jest orientalny, prowincjonalny, posiada pewne usystematyzowane wartości. Kraj Kerra to z kolei potęga historyczna, która przekształca się w potwora. Trzeba przyznać, że te opowieści wzajemnie się dopełniają. Tam gdzie jedna odchodzi za bardzo w stronę autora, tam druga śpieszy z wartościową pomocą. Żadna jednak nie stanowi skończonego obrazu kraju, o którym tyle słyszeliśmy i który nadal podziwiamy w książkach Kobo, Mishimy, Tanizakiego i Kawabaty, oraz w filmach Kurosawy, Ozu, Naruse czy Mizoguchiego. 

Ale „Japonia utracona” ma też jedną wielką zaletę – wydanie. Doprawdy piękne, opatrzone wspaniałymi zdjęciami. Chciałoby się więcej tak drukowanych książek na rynku.


Ocena: