Recenzja "Wilk morski" Riff Reb's

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 136


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński

Premiera: 30 kwietnia 2024 rok

Czasami lubię spojrzeć na książkę przez pryzmat historii, jaka za nią stoi. „Wilk morski” autorstwa Riffa Reb’sa jest hołdem złożonym twórczości Jacka Londona. Ten ostatni swoją wersję opowieści o młodym literacie rzuconym na pokład statku łowców fok wydał w 1904 roku, a więc w momencie, gdy na rynku wydawniczym publikowali swoje dzieła John Galsworthy, Henry James, Alexandre Dumas, Joseph Conrad, Herman Hesse czy James Joyce. Był to czas, gdy na świat przychodzili Witold Gombrowicz, Pablo Neruda, Alejo Carpentier i Graham Greene. W skrócie mówiąc, minęła kupa czasu. Wokoło zmieniło się naprawdę wiele. A jednak mimo upływu 120 lat, książkę Jacka Londona nadal czyta się dobrze, chociaż obrazy jakie pozostają po lekturze, mocno odbiegają od interpretacji Reb’sa.

Dla przypomnienia, bo czytanie utworów amerykańskiego pisarza nie jest obecnie w modzie. Autor „Martina Edena” słynął z dokładnego opisywania surowych warunków życia. Do tego celu wykorzystywał wnikliwe obserwacje przyrody i ludzi, co nadawało jego utworom realizmu i autentyczności. Duża część jego dorobku opiera się na motywach walki człowieka z naturą i innymi przeciwnościami losu. Bohaterowie często stają w obliczu ekstremalnych wyzwań, muszą walczyć o przetrwanie w surowym klimacie, z dzikimi zwierzętami lub wrogimi ludźmi. Jego historie pełne są akcji i trzymają czytelników w napięciu. London budował także charyzmatyczne postaci, które zmagają się z moralnymi dylematami i podejmują trudne wybory. Często są to jednostki silne i niezależne, kierujące się własnym kodeksem moralnym. Autor porusza również kwestie społeczne, takie jak nierówności klasowe i wyzysk.

Brzmi pewnie trochę jak wykaz najważniejszych informacji w przedmaturalnym kompendium, ale naprawdę dobrze oddaje to, co znajdujemy w „Wilku morskim” – tak oryginalnym, jak i komiksowym. W tym ostatnim świetna jest już sama okładka – widzimy na niej człowieka, który na pierwszy rzut oka przypomina ogarniętego obłędem. Wątpliwości nie pozostawiają niewielkie oczy oraz tło, symbolizujące nadchodzącą furię. Ów człowiek walczy ze sztormem, który tak naprawdę znajduje się gdzieś pośrodku rzeczywistości i wnętrza postaci. U dołu niewielki statek miotany na wszystkie strony przez fale. W tej jednej grafice zawarte jest wszystko to, co London rozpisuje na kilkuset stronach.

Dalej jest tylko lepiej. Humphrey van Weyden, młody, nieznający prawdziwego życia literat trafia po katastrofie swojego promu na pokład „Zjawy”. Tam kapitanem jest Wolf Larsen, osoba, z która prawdopodobnie nikt z nas nie chciałby się nigdy spotkać. Chociaż może być też tak, że podobnie jak bohater komiksu Riffa Reb’sa, jesteście osobami, ceniącymi sobie skrajności. Być może agresja i paranoja, połączone z miłością do literatury i filozofii, budzą w was nie tylko niesmak, ale też fascynację? Wolf Larsen był postacią psychologicznie skomplikowaną, a jak pokazuje historia (patrz sukcesy „Czasu apokalipsy”, „Lśnienia”, „Taksówkarza” czy nawet „Jokera”) – lubimy obserwować takie charaktery.

Humphrey van Weyden rozpoczyna więc trudną, ale jednocześnie pasjonująca podróż, której celem jest połów fok. Jego podejście do kapitana można z jednej strony nazwać pogardą, z drugiej także sympatią. Panowie będąc odciętymi od świata zewnętrznego, dyskutują o ważnych tematach, co jest ukojeniem od codziennego znoju. Wokół nich dzieje się naprawdę wiele, bo Riff Reb’s świadomie rezygnuje z męczących dłużyzn Londona, w zamian dodając akcji jeszcze więcej energii. Jest to fabularnie spójne, niedynamizowane za wszelką cenę, z akcentem kładzionym na potęgę natury. Przede wszystkim jednak „Wilk morski” pozostaje emocjonalnym portretem człowieka, którego stabilne życie zaczyna się z dnia na dzień rozpadać.

Czymś, co podnosi rangę „Wilka morskiego”, są z pewnością ilustracje. Zniuansowane, wyraziste, wielobarwne. Czasami bogate w naturalistyczne szczegóły, innym razem metaforyczne, podkreślające obłęd i drogę do piekła. Każda z nich mogłaby być plakatem, a mimo to wspólnie układają się w mroczną balladę o zatraceniu. Tak naprawdę ta historia mogłaby być pozbawiona słów – wrażliwość grafika i jego niezwykły talent w kadrowaniu i oddawaniu ludzkich emocji mówi sam za siebie. Riff Reb’s jest wierny szkieletowi opowieści Londona, ale jednocześnie zmienia ją w szczegółach. Tu coś utnie, tam coś doda, zmieni zakończenie – pozostaje zatem twórcą, a nie kopistą. I takie odczytania lubię najbardziej, szczególnie jeśli potrafią wyłowić esencję, a całą tą przeciętną otoczkę zastępić wirtuozerskimi ilustracjami. Polecam.

1 komentarz: