Recenzja "Berdyczów" Marta Kozłowska

Wydawca: Wydawnictwo Ha!art

Liczba stron: 168


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: 14 listopada 2022 rok

Jak wyglądały prace nad książką? To jedno z najczęściej pojawiających się pytań stawianych autorom podczas spotkań z czytelnikami. Przyzwyczaiłem już się do odpowiedzi w stylu „ta książka żyła we mnie od 10 lat…” albo „był pomysł, napisałem pierwsze zdania, a później wszystko zaczęło toczyć się nowymi szlakami…”. Na spotkaniu z Martą Kozłowską nie byłem, ale przypuszczam, że w jej przypadku riposta nie byłaby tak banalna. „Berdyczów” jest powieścią wielopoziomową, przez co nie ma tu miejsca na przypadek i improwizację.

Zanim jednak o tych poziomach, to jeszcze słowo o blurbach. Przyznam szczerze, że nie zwracam na nie uwagi. Jest wiele innych czynników, które ostatecznie decydują o tym, czy po książkę sięgnę czy nie (np. autor, tłumacz, wydawnictwo, opinia literackiego autorytetu). „Berdyczów” jest tu wyjątkiem. Na okładce czytam słowa Patryka Kosendy „Proza dla obieżyzaświatów pachnących jak prodiż w ezo-stajni. Podźgany, wszechzmysłowy kryminał. Zawrót głowy, a jego kolorem pasztetowy. Patorealizm magiczny niczym wymiociny świętych manowców. Sprawdź po wszystkim swój język: czy ci działa i co to w sumie znaczy”. Czytam i zastanawiam się o co mu chodzi z tym kolorem pasztetowym, prodiżem i językiem. Nie znajdując w sobie odpowiedzi, nie mając żadnego pasującego klucza, po książkę po prostu musiałem sięgnąć. Tak oto dałem się złapać na pasztetową.

A teraz do rzeczy. „Berdyczów” rozpoczyna się jak kryminał. Mamy tu przecież trupa, a właściwie to całe ich stado. Pojawia się też detektyw mający rozwikłać zagadkę pomoru, oraz miejscowi, którzy tyleż podsuwają poszlaki, co wyprowadzają na manowce. Historia Karola Pytanko może być ciekawą odskocznią od codzienności, ale jako emocjonująca, agrarno-sensacyjna narracja gatunkowa, sprawdza się jednak przeciętnie. Napięcie wyczuwane na początku książki szybko znika, ustępuje miejsca innym zabawom. Trochę jak u Mariasa, który obudowuje swoje książki w ‘atrakcyjne’ pomysły, by pod powierzchnią opowiadać o czymś zupełnie innym.

O czym mówi zatem Kozłowska? Nie dam Wam jednej odpowiedzi. Już sam Berdyczów odczytuję w co najmniej trzech znaczeniach. Z jednej strony jest to postsowieckie miasteczko, w którym wiatr zmian niczego świeżego nie przynosi, a co najwyżej wywiewa z ludzi wolę pójścia do przodu.

Plan mia­sta po­ka­zu­je głów­nie to, cze­go nie ma. Słu­ży do wy­twa­rza­nia i lo­ka­li­za­cji nie­ist­nie­nia. Po Klu­bie Spor­to­wym zo­sta­ło bo­isko, po in­ter­na­cie szko­ły rol­ni­czej – ga­zon. Wno­sząc ze zło­gów szkła, ple­ne­ro­wa pi­jal­nia ma­łpe­czek i piwa za­stąpi­ła po­mnik Le­ni­na. Po sąsiedz­ku nisz­cze­je ba­rak z sie­dzi­bą fir­my bu­dow­la­nej „Mia­zga”. W miej­scu ko­szar za­wi­ązał się brze­źniak. Z wcze­pio­ny­mi w ga­łąz­ki śmie­cia­mi – ga­łga­na­mi, strzępa­mi fo­lii i ga­zet – drzew­ka wy­gląda­ją jak mło­de wdo­wy wo­jen­ne w ło­po­czących na wie­trze ża­łob­nych wstążkach.

Z drugiej to swego rodzaju stan umysłu. Przybywając do niego bohater szybko zapomina o istocie swojej wizyty. Zamiast tego zaczyna prowadzić swoje własne śledztwo dotyczące zanikania rzeczy bez znaczenia. Berdyczów to także czyścieć, miejsce oczekiwania na zmiany społeczne i polityczne, które uparcie te przestrzenie omijają.

Klimatyczne są tu opisy stacji towarowej, skubania kiełków listków boćwiny przez kasztanowe kury, hotelu pracowniczego, śnieżnych monolitów, plastikowych kiosków czy cmentarza. Marta Kozłowska oprowadza nas po artefaktach minionej epoki i opisuje je z taką swobodą, jakby co najmniej od roku w tym świecie żyła. Nie traci w tym wszystkim poczucia kadru i sekwencyjności zdarzeń. Dzięki temu poszatkowaniu akcji na mniejsze rozdziały, książka zyskuje plastyczną siłę i możliwość zaadaptowania na zwariowaną, surrealistyczną, metafizyczną czarną komedię z martwymi świniami w tle.

Mówiąc surrealistyczną chcę mocno podkreślić, że w „Berdyczowie” w pewnym momencie zaczynają dziać się rzeczy niestworzone. Oto do głosu dochodzą przedmioty: sejf, buty czy chleb. Mają one swoje punkty widzenia, uczucia, rady dotyczące dalszego funkcjonowania. Nie jest to jednak pusty zabieg mający na celu ‘udziwnić’ rzeczywistość. Kozłowska zmienia rolę podmiotowości aby uzmysłowić czytelnikowi, że znikanie jest powszechne. Odchodzi Związek Radziecki, umierają świnie, cichną ambicje, rozpływają się też przedmioty. Tak właśnie autorka kreuje opowieść o zmianach społecznych i politycznych. Także o tym, jak czasami łatwo jest zapomnieć o czymś, co kiedyś liczyło się dla nas i jak bardzo Unia Europejska bywa wsysana, przeżuwana i adaptowana na własne potrzeby mniejszości.

Tym najważniejszym z poziomów „Berdyczowa” jest bodaj język. Coś co mocno podkreślił Patryk Kosenda w swoim blurbie. Nie mam pojęcia jak autorka panuje nad tymi wszystkimi paralelami, alegoriami czy anagramami. Jej gry słowne zachwycają, ale sprawiają też, że powieść czyta się ciężko. Nie jest łatwo wyjść ze swojej strefy komfortu i mówić językiem zmuszającym do ciągłej refleksji. U Kozłowskiej liczy się nie powtarzanie zasłyszanych fraz, a ciągła kreacja. Chcecie próbki? Proszę bardzo.

Deszcz bęb­ni o pa­ra­pe­ty. W ja­kie­jś od­le­głej kuch­ni, pra­mat­ce wszyst­kich kuch­ni świa­ta, gra­ją stat­ki i pła­ska, w mono, mu­zy­ka z ra­dio­od­bior­ni­ka. Dźwi­ęki wraz z za­pa­cho­wy­mi nu­ta­mi prze­do­sta­ły się na salę, by – do spó­łki z mu­cha­mi – ćwi­czyć się w ob­ro­tach ciał nie­bie­skich.

Tnie drob­ny deszcz. Pach­nie wcze­sną łąką. Raz po raz do­si­ęga nas nie­wi­dzial­ne kra­ka­nie. Wiatr już się wy­spał i od­sta­wia cyr­ki. Za­cze­pia śmie­ci z ruin per­go­li, wte i we­wte z nimi goni. Byłe śmie­ta­ny, ke­fi­ry, daw­ne ser­ki i cu­kier­ki, nie­gdy­siej­sze pa­pie­ro­sy i kar­to­fle okręca so­bie wo­kół pal­ca. Ssącym młyn­kiem ob­la­tu­je po­dwó­rze i wszyst­ko po dro­dze zmia­ta, a z ka­żdym pi­ru­etem pęcz­nie­je jak cu­kro­wa wata. Po­tężnie­je w świ­der i nie prze­sta­jąc się mo­tać, na­bie­ra ludz­kie­go po­kro­ju. Tak oto uto­czo­ny sta­je przed nami: Dzia­dek Od­pa­dek!

Na koniec pozostaje pytanie, czy ta książka do czegoś prowadzi? Czy ten surrealizm ma sens? Moim zdaniem tak, choć mam też z nim problem. Z pewnością łatwiej by mi było, gdybym znał dzieła Osipowa, Karajewa czy Gładkowa, które są w „Berdyczowie” cytowane. Jestem przekonany, że autorka gra tu jeszcze jedną grę. Grę, której w pełni docenić nie potrafię. Ostatecznie mam więc wrażenie, że właśnie odkryłem coś osobnego w literaturze polskiej, ale jednocześnie, że to coś mi umyka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz