Liczba stron: 238
Tłumaczenie: Maria Makuch
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 27 listopada 2019 r.Tłumaczenie: Maria Makuch
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Nie sposób napisać o „Grand Union”, nie
odwołując się do zeszłorocznego zbioru esejów autorki pod tytułem „Widzi mi
się”. Teksty zebrane w tamtej książce stanowiły ciekawy przykład tak zwanych
esejów poufałych, czyli gatunku poruszającego ważne tematy, przy wykorzystaniu
autorskiej osobowości i doświadczenia. Tego typu utwory cechują się
nieoficjalnym tonem. Mają w sobie o wiele więcej z przyjacielskiej pogadanki,
niż z wzniosłej i pełnej erudycji przemowy. Mają też, co zrozumiałe, wplecione
historie z życia, które niejednokrotnie stanowią punkt wyjścia do opowieści o
konkretnym problemie. Historie zebrane w „Grand Union” stworzone są na
przeciwieństwo tego schematu. Tu kluczowa jest fikcyjna fabuła, pod przykrywką
której autorka opowiada nam o innych sprawach.
Już w pierwszym, zresztą bardzo nijakim
opowiadaniu, widzimy dokładnie tę zależność. Smith kreśli nam obraz rodziny
udającej się na nadmorskie wczasy. Matka i dzieci trafiają do Sopotu
(odwiedzanie miasta jest dla seniorki rodu dziedziczne). Siedząc na plaży snuje
rozważania o tym, że jedząc mięso przyczynia się do cierpienia zwierząt. Ot i
koniec historii, w której brakuje praktycznie wszystkiego: pomysłu, emocji,
indywidualizacji postaci, puenty, a nawet języka. Jest za to schemat, który
autorka będzie powtarzać w kilku kolejnych opowieściach. Raz opowie o traumie
11 września, innym razem o brexicie, poruszy seksualności czy wreszcie odwoła
się do kwestii tolerancji rasowej. Uparty czytelnik może powiedzieć w tym
miejscu: Czyli nic nowego? I niestety, w dużej mierze będzie miał rację, bo
zebrane w tomie opowiadania nie sygnalizują żadnego przełomu w sztuce artystki,
żadnej epokowej zmiany, nie pokazują nam jej też z nowej perspektywy.
Zdecydowaną większość poglądów czy
obserwacji autorki „Swing Time” na tematy polityczne, społeczne i gospodarcze
(właśnie w takiej kolejności) można w ciemno przewidzieć i to nawet nie znając
jej poprzedniej książki. Wszystkie łączą się z dość pojemnymi kategoriami, o
których słusznie jest mówić w dobrym towarzystwie. Smith uderza między innymi w
dziczejące normy etyczne, w horror zmian klimatycznych czy w pustkę prostych
ludzi, którzy tego całego zewnętrznego terroru pojąć nie są w stanie. Wtórność
refleksji nie ma tu cech jednostkowych, bo o tych wszystkich ‘złych rzeczach”
czytamy wszędzie, od portali informacyjnych, przez blogi lifestylowe, aż na
literaturze kończąc. Mimo to mam wrażenie, że Zadie Smith z uporem godnym
lepszej sprawy wciąż do nich powraca, bo czuje, że są one w jakimś stopniu jej
własnymi ideami. Nie zauważa, że powielając wciąż te same problemy i pisanie
‘jak źle jest na świecie’, wpada w pułapkę zanudzenia swojego czytelnika.
Żeby jednak nie być tak kategorycznym
dodam, ze „Grand Union” ma też ciekawszą stronę. Nie wszystkie opowiadania są
tendencyjne i podporządkowane z góry przypisanym teoriom. Weźmy na przykład
takie “Rodziców objawienie o poranku”. Bardzo niespotykana forma miesza się tu
z ciekawymi wnioskami dotyczącymi technik narracyjnych. Smith całkiem trafnie
zauważa, odczuwa i interpretuje to, co się na literackim froncie dzieje. I całe
szczęście chce się tym z nami dzielić. Autorka „Białych zębów” jest też uparta
w kreacji swojego bohatera. Są oni antypatyczni, gburowaci, próżni,
narcystyczni, zjadliwi, cyniczni i generalnie niezbyt mądrzy i skomplikowani. Brytyjska
pisarka rozbiera ich ponure osobowości na czynniki pierwsze, wchodząc tym samym
w polemikę z czytelnikiem. Najpierw rzuca wędkę, zachęca do polubienia się z
nową postacią, by po chwili w jednej czy drugiej scenie, obnażyć wszystkie jej
wady i cierpkie pożądania. Czasami wychodzą z tego prawdziwe psychologiczne
perełki, tak że granica między fikcją a dobrze nam znanymi postawami zaciera
się.
„Grand Union”, mimo kilku zalet, nie
jest udanym zbiorem. Za dużo tu eksperymentów, nieprzemyślanej różnorodności
(dystopie, science-fiction, satyry, melodramaty), monotonnego, pozbawionego
artystycznej głębi języka. Odnosiłem wrażenie, że te historie wcale się nie
uzupełniają. Nie chcą grać w jednej drużynie. Inna sprawa, że po opowiadaniach
ciekawych i nieco dłuższych, następowały całkiem zbędne relacje o życiu w
collegu, o trudnym trójkącie i związanym z tym niezdrowym seksie czy wreszcie o
wycinku rzeczywistości, z którego właściwie nic nie wynika. Tak jak „Widzi mi się” windowała w górę
przenikliwość recenzencka, tak tu bardzo dobre są tylko urywki, pojedyncze
zdania. To trochę za mało, aby wyróżnić ten zbiór spośród stu innych wydanych w
tym roku w Polsce.
Świetne miejsce rytuały miłosne bardzo polecam.
OdpowiedzUsuń