Wydawca: Korporacja Ha!art
Liczba stron: 168
Oprawa: miękka
Oprawa: miękka
Premiera: 16 września 2019 r
Choć do premiery „Dropie” pozostało jeszcze kilka
dni, już w tym momencie można śmiało założyć, że książka Natalki Suszczyńskiej
narobi niemało hałasu w mediach. Natężenie tego gwaru będzie z pewnością
mniejsze, niż te towarzyszące realizacji „Widma wolności”, jednak dostrzegam między
tymi dziełami pewne zależności. Nie chodzi tu bynajmniej o postać twórcy –
wiadomo, że Bunuel w momencie tworzenia swojego niezapomnianego filmu był już
artystą spełnionym, 74-letnim ekscentrykiem, który ową produkcją tylko
potwierdzał, że w kanonie reżyserów był najmłodszy duchem i wyobraźnią. Autorka
zbioru opowiadań z kolei, dopiero wchodzi na rynek wydawniczy, do tej pory dała
się poznać jedynie z publikacji w „Elewatorze”, „Fabulariach” czy „Wakacie”. To,
co łączy oba dzieła, to przede wszystkim zamiłowanie do ironii i bezczelności,
ale także umiaru, który w okresie globalnej gwałtowności, może wytrącać z
poczucia komfortu.
Bunuel był jednym z ojców surrealizmu. Jego
warsztat artystyczny wykorzystywał różnorodne narzędzia: lirykę snu, absurdalne
skrzywienia rzeczywistości czy łamanie społecznych konwenansów. W „Widmie
wolności” nie odczuwał on jednak potrzeby ukrywania swoich wizji pod
płaszczykiem oniryzmu. Postawił na konkret, choć silnie prześwietlony swoim
indywidualnym spojrzeniem. Podobnie czyni autorka „Dropie”, która swoje
oderwane od realiów koncepcje, przedstawia w sposób oczywisty – to, że ptaki
mówią, ludzie śpią w budach, a kobieta przyjaźni się ze skarpetką frotte,
właściwie nikogo nie dziwi. Te obrazy nie mają szokować, a jedynie wzmagać
uwagę i pobudzać do myślenia. Tak jak w dziele hiszpańskiego reżysera fabuła
była jedynie elementem drugoplanowym, tak i w książce polskiej debiutantki nie
odnajdujemy żadnej piętrowej intrygi zbudowanej według zasad klasycznej
narracji. Owszem, bohaterowie są i zmagają się z koleinami rzeczywistości,
czasami muszą szybko dorosnąć, wyprowadzić się z dnia na dzień, albo oderwać
się od niewygodnych współlokatorów. Akcja istnieje, ale jest szczątkowa, bez
żadnego dramaturgicznego rozwoju. Opowiadania
Natalki Suszczyńskiej są pewnego rodzaju kolportażem niezwykłych
zdarzeń, które wiąże w jedność czarna wizja naszej rzeczywistości. Eksplodują w
nieco innym kierunku, niż poczytne kryminały, romanse, czy nagradzane powieści.
Już w pierwszej frazie („Oparte na prawdziwej
historii”) będzie niespodziewanie. Narratorka mieszka w budzie z siedmioletnim
biszkoptowym labradorem, nazywającym się Borys Szyc, który po kilku głębszych
zwykł mawiać o sobie Tomasz Kot. Warunki życia dyktuje jej niespecjalnie
prestiżowa praca w bankomacie. Sytuacji nie poprawi też przeprowadzka do wiaty
śmietnikowej, gdzie na kilku metrach kwadratowych zmieści się z grupą
imigrantów z Benelusku. Przyjechali do Polski, bo mieli marzenia o wspaniałych
umowach śmieciowych. Zamiast tego wylądowali w policealnych szkołach
mentoringu, vlogingu i unboxingu. Towarzystwo nie było więc prosperujące, zatem
i narratorka w niedługim czasie musiała wyruszyć w dalszą podróż. Tym bardziej,
że sklepy wprowadziły obowiązkową opłatę za korzystanie z ich usług, co jeszcze
bardziej zmniejszyło siłę nabywczą zwykłego śmiertelnika. Dopiero gdzieś w
lesie, pod na szybko zmontowanym szałasem, jej życie się odmieni. Choroba
zawodowa to zazwyczaj negatywna kategoria. Ale nie w książce Natalki
Suszczyńskiej. Tu narratorka zaczyna kaszleć banknotami, dzięki czemu jest
bogata. Może uciec z lasu, przejechać się autostopem czerwonym autem (co jak
się okazuje nie jest niczym wyjątkowym, bo władze wymusiły na użytkownikach
zmianę koloru wszystkich aut na czerwień, z uwagi na statystyki – czerwony daje
nam szczęście), a wreszcie zrealizować film w technologii 3D, który będzie „podnoszącą
na duchu opowieścią o sukcesach naszego kraju z dużą ilością dowcipów, wybuchów,
pięknych aktorek i aktorów. Będą też dinozaury. Zakończy się zbiorowym
wykonaniem jakiejś krzepiącej piosenki”. I tak kończy się pierwszy epizod
zbioru debiutantki.
Kolejnych opowieści, referować już nie będę.
Niezależnie, czy będzie ona dotyczyła chomika wróżbity, skarpetkowego Kermita
robiącego karierę na youtubie, czy nadlatujących z odległych krajów dużych
ptaków neognatycznych, cała metoda pracy autorki pozostanie niezmienna. Natalka
Suszczyńska prowokuje czytelnika, ale robi to w sposób inteligentny i co trzeba
jej oddać, momentami zabawny. Posługuje się chłodną, wyważoną i zdystansowaną
narracją oraz pozbawionymi psychologizacji sposobami prezentacji bohaterów. Jej
nie interesują ani środowiska, w jakich wyrośli bohaterowie, ani ich doświadczenia.
Nie szpera w ich życiorysach. Pokazuje wyłącznie ich zachowanie w obliczu wciąż
ewoluującego, zmierzającego do samozagłady świata. Ta absurdalność,
przybierająca wyjątkowo niewygodne i nieprawdopodobne formy, ma uwypuklić
irracjonalność Polski i świata, jako zbioru coraz gorszych praktyk i nowych,
kulawych zwyczajów. Stąd tak liczne ataki na social media, vlogerów, pudelek.pl,
chwilówki, problemy z pracą i mieszkaniem, dyskryminowanie młodych i starych i
wiele innych. To książka o klasie społecznej niepewnej nawet nie tego, co
będzie jutro, ale tego, co jest teraz. Nigdy nie wiedzą, czy za chwilę ktoś nie
wyrzuci ich z wygodnej piwnicy, alby opłacany nocleg w kiosku nie zamieni się w
stertę popiołu.
„Dropie” to spisane sny, które w istocie rzeczy są
nową wersją rzeczywistości odartej z konwenansów i dobrze nam znanego porządku.
Tu widzę zbieżność książki z dziełem Bunuela, choć oczywiście należy zachować
odpowiednie proporcje przy ferowaniu zachwytów. Opowiadania Suszczyńskiej
bywają nierówne, kiczowate, momentami prowadzące do nikąd. Także styl pisania
przypomina mi sytuację, w której autor bardzo chce się wyróżnić, momentami aż
za bardzo. Lektura książki pozostawia jednak ślad na sercu i pustkę w głowie.
Ostatecznie tak o filmie Bunuela, jak i o „Dropiach” mogę powiedzieć, że
przedstawiają rzeczywistość, w której, jak to napisał Jean de Baroncelli,
„południe jest o godzinie czternastej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz