Recenzja "Rzeźnia numer pięć" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 20 listopada 2018 r.

„Rzeźnia numer pięć” to jedna z tych książek, obok których nie sposób przejść obojętnie. I wcale nie chodzi tu o poruszaną tematykę, a raczej zastosowaną formę. Można powiedzieć, że z tą książką jest trochę jak ze sztuką surrealistyczną – jednych zachwyci konwencyjną innowacyjnością, innych wręcz odwrotnie, oburzy lekkością i rozczaruje nieoczywistością. Vonnegut stworzył dzieło jedyne w swoim rodzaju – postmodernistyczny antywojenny obraz klęski, okraszony szczyptą fantastyki naukowej.

Temat konfliktu zbrojnego powraca w działalności autora „Kociej kołyski” jak mantra. Podczas  II Wojny Światowej walczył na froncie europejskim, gdzie trafił do niemieckiej niewoli i jako jeniec był świadkiem dywanowego bombardowania Drezna przez samoloty alianckie. To wspomnienia tych chwil stanowią fundament powieści. Billy Pilgrim, bohater książki, jest amerykańskim zwiadowcą piechoty, który trafia do niemieckiej niewoli w wieńczących makabryczną wojnę miesiącach. Po okresie spędzonym w obozie, zostaje przewieziony do pracy w Dreźnie, gdzie wkrótce stanie się niemym świadkiem zrównania miasta z ziemią. I mogło się na tym zakończyć, byłoby klasycznie i moralizatorsko, jak w „Pianiście” czy „Czarnym deszczu”. Ale Vonnegut poszedł dalej, i postanowił zbudować alternatywną rzeczywistość, w której kosmici z planety Tralfamadoria najpierw porywają, a następnie nadają bohaterowi książki umiejętność przemieszczania się w czasie do wybranych epizodów swojego życia. W ten sposób Pilgrim przeżywa swoją egzystencje na drugim froncie, w tralfamadorskim zoo, gdzie przypada mu rola jednego z eksponatów. 

„Rzeźnia numer pięć” to książka wymieniana w jednym rzędzie z najważniejszymi dziełami literatury. Jej siłą jest niewątpliwie czarny humor i umiejętność łączenia bardzo trudnego tematu z satyrą na wydarzenie aktualne. Vonnegut doszedł do wniosku, że zwykłe linearne przedstawianie faktów nie robi wrażenia na czytelnikach i nie spełnia swojej roli dydaktycznej w stopniu wystarczającym. Zresztą nie tylko o wymiar edukacyjny tu chodzi. Ta książka to przede wszystkim świadectwo pewnego zdarzenia i próba wyrzucenia z siebie ogromu bólu, jaki to zdarzenie miało na życie jednostki. Tralfamadoria jest tu odbiciem wyobraźni weterana. Pofałdowaną materią z ostrymi krawędziami i wiecznie modyfikującą się formą. To też miejsce pamięci, wewnętrzny rdzeń jestestwa, który zależnie od nastroju przybiera coraz bardziej koślawe kształty. Sposób narracji idealnie uwypukla objawy powojennej choroby – Vonnegut miesza epizody zbrojne i zwyczajne życie, absurd z realizmem, namacalność z magiczną ulotnością. Jednocześnie nie boi się szydzić z różnych stron konfliktu, ukazuje ich decyzje i postępowanie w krzywym zwierciadle rzeczywistości, dowodzi, że nikt tak naprawdę nie pozostał niewinny. Bez patosu, bez sentymentalizmu, bez ustępstw – prosto z mostu.

Jest „Rzeźnia numer pięć” osobistym i ironicznym trenem ku czci poległych w bezsensownym ataku. Pomimo lekkiej formy, ciężar gatunkowy utworu przygniata swoim gabarytem. I jeśli mam być szczery, ta łamiąca przyjęte normy fraza nie może być przeze mnie w pełni zaakceptowana. Brak logiki zdarzeń i oddanie się strumieniom powykręcanej świadomości odciąga uwagę od tego co jest w tym wszystkim najważniejsze – od cierpienia. Choć przekaz Vonnegut’a jest jasny i ciekawie skomponowany, nie czuję się dotknięty do głębi, nie umiem wskrzesić w sobie wystarczających pokładów empatii dla tego bohatera. Także przyjęta stylistyka, oparta na bardzo prostym języku, choć wzmaga uczucie obcowania z jakąś określoną jednostką, burzy jednocześnie granicę między literaturą a bajdurzeniem.

Recenzowana pozycja to bez wątpienia projekt wyjątkowy. Nikt wcześniej z taką odwagą i fantazją nie podszedł do tematu ludobójstwa i skutków, jakie to zdarzenie wywiera na psychikę świadków. Vonnegut umiejętnie tasuje historię i elementy fikcyjne, z premedytacją kładzie nacisk na rzeczy niesamowite, by sprowokować czytelnika do zagłębienia tematu drezdeńskiej zagłady. Inna sprawa, że skala anormatywności i literackiej wyobraźni, jest tu w mojej opinii przeszkodą w osiągnięciu celu. Mogę powiedzieć kolokwialnie, że jest to, mimo upływu czasu, nadal za dziwne, za nowe, za pokręcone. Mimo  wszystko stoję na stanowisku, że takie książki po prostu trzeba znać i wyrobić sobie samemu o nich opinię. To właśnie takie dzieła jak „Rzeźnia numer pięć” kształtują obraz literatury, świadomie dzielą publiczność i domagają się wciąż powracającej dyskusji o koszmarze wojny, ludzkiej bezduszności i empatii dla tych wszystkich, którzy często mimowolnie cierpieli w imię globalnych układów politycznych.

Ocena:
 

6 komentarzy:

  1. Już samo nazwisko autora w pewnym sensie gwarantuje mi ciekawą lekturę. Ta obiektywna i wnikliwa recenzja zainteresowała mnie wystarczająco. Dziękuję za te propozycje i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uważam, że warto czytać tego rodzaju książki, a nawet należy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo chętnie sięgam po takie książki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurt jest bardzo specyficzny ale genialny i to wie każdy kto zna się na literaturze. Myślę że to bardzo specyficzny pisarz... Ale ta okładka <3 mistrzostwo świata.

    OdpowiedzUsuń
  5. Z chęcią zapoznam się z książką :D Pozdrawiam!
    wy-stardoll.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Aż wstyd powiedzieć, ale nie czytałam...

    OdpowiedzUsuń