Recenzja "Rysio Snajper" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 312

Tłumaczenie: Marek Fedyszak

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera:  31 marca 2020 r.

„Rysio Snajper” swoją premierę miał w 1982 roku. Choć pisząc książkę Vonnegut był już uznanym na świecie artystą, powieść traktująca o zbrodni i karze nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. W rocznikach statystycznych możemy wyczytać, że najlepiej w owym czasie sprzedawały się „E.T.: Przygody istoty pozaziemskiej na Ziemi” Williama Kotzwinkle’a, „Kosmos” Jamesa A. Michenera, „Mozaika Parsifala” Roberta Ludluma, „Mistrzyni gry” Sidneya Sheldona, „Córka Mistrala” Judith Krantz, „Dolina koni” Jean M. Auel oraz „Cztery pory roku” Stephena Kinga. Na liście New Yorkera prym wiedli z kolei Andy Ronney i jego „A Few Minutes with Andy Rooney”, Jane Fonda i „Jane Fonda's Workout Book”oraz Leo Buscaglia i „Living, Loving and Learning”. Wspominek o „Rysiu Snajperze” brak, co tylko potwierdza wciąż niewielką jego rozpoznawalność w dorobku pisarza. Pytanie tylko, czy słusznie?

Przede wszystkim chcę tu podkreślić to, do czego wracam przy każdym omówieniu książek Vonnegut. Jego wszystkie powieści, niezależnie czy mówimy o debiutanckiej „Pianoli”, głośnej „Rzeźni numer pięć”, czy ostatnim epizodzie w jego literackim życiu „Trzęsieniu czasu”, łączą się w jakiś sposób ze sobą. A to powraca nam postać zwariowanego Trouta, a to jakiś mimochodem rzucony slogan, każe nam poszukiwać w myślach korelacji z odmienną sytuacją przedstawioną w innej książce, a to wreszcie jak mantra wracają duchy wojny, które wciąż niepokoją skołataną duszę bohaterów. Nie inaczej jest w przypadku „Rysia Snajpera”, choć tym razem powtarza się przestrzeń, konkretnie fikcyjne miasto Midland City, znane nam dobrze ze „Śniadania Mistrzów”. Dlaczego Vonnegut wraca w to miejsce po prawie dziesięciu latach rozłąki? A może chociażby po to, aby je nieco odczarować z fantastycznej aury i zaserwować nam utwór dramatyczny, w komediowym wykonaniu. Także dlatego, że potrzebne mu było miejsce, gdzie nikt nie może być anonimowy, nawet po wielu latach.

„Do jeszcze nienarodzonych, do wszystkich niewinnych wiązek jednorodnej nicości: strzeżcie się życia”. Takie ostrzeżenie wysyła do nas autor w jednej ze scen. Vonnegut żyjąc cierpi, nie może znieść nie tylko polityki i możnowładców, ale też ludzkiej głupoty. Tym razem krytykuje między innymi zwolenników posiadania broni. Jego bohater – Otto Waltz, pochodził z bogatej rodziny. Majątek zbili na sprzedaży tajemniczego medykamentu, a dzięki fortunie młody protagonista mógł z powodzeniem trwonić pieniądze na podróżach i imprezach. Na jednej z nich poznał swojego nowego przyjaciela, Adolfa Hitlera, od którego później kupił obraz (to właśnie idealny przykład typowego dla Vonnegut, czarnego humoru). Akcja książki dzieje się jednak w czasach, gdy Otto jest już dorosłym człowiekiem. Ma żonę Emmę i dwóch synów: Rudolpha oraz Felixa. Pech chciał, że ich sielankowe życie toczone w starej wozowni przerobionej na mieszkanie, pewnego dnia bardzo się komplikuje. Starszy z synów znajduje broń ojca i całkiem przypadkowo pozbawia życia ciężarną kobietę. Z uwagi na swój młody wiek, konsekwencje karne nie są dla niego nazbyt restrykcyjne, ale społeczny ostracyzm, konieczność opiekowania się rodzicami i tytułowe przezwisko, już nigdy nie pozwolą mu spać spokojnie.

„Rysio Snajper” jest więc kolejnym puzzlem w układance Vonneguta. Ponownie bada on konsekwencje używania broni na życie zwykłego człowieka. Znowu kieruje się w stronę absurdu i groteski, by wyostrzyć obraz do granic możliwości. Pisarz mówi też o innych wartościach: o roli przypadku w życiu człowieka, o konsekwencjach jakie trzeba ponosić przez całe życie, za chwilę słabości, o niespełnionych marzeniach i ambicjach, wreszcie o strachu przed społeczeństwem. Autor „Recydywisty” nie byłby sobą, gdy stworzył z tego typową historię, pełną dramatycznych fraz i moralizowania. Zamiast tego bawi się formą, piękne zdania i mądre myśli, miesza z dziwnymi przepisami kulinarnymi, niejasną symboliką (do której można dotrzeć znając jego biografię) oraz zalążkami sztuk teatralnych wplecionych w fabułę. Płynnie przechodzi z żartu w powagę, co jak sądzę jest nie tylko jego wyróżnikiem, ale też czynnikiem dla którego nadal sięgamy po jego książki. Pod tym całym absurdalnym pisaniem kryje się więc całkiem sporo prawdy o człowieku, mechanizmach władzy i otaczającym nas brudzie. Dlatego właśnie o „Rysiu Snajperze” nie należy zapominać.

Recenzja "Gorzki świat" Josef Škvorecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Andrzej Jagodziński, Jan Stachowski 

Oprawa: twarda

Premiera: 18 marca 2020 r.

W Czechach o Josefie Škvoreckim mówi się jako o przedstawicielu czeskiej powojennej trójcy literackiej (obok Bohumila Hrabala i Milana Kundery). Wpływ na takie postrzeganie pisarza miał przede wszystkim jego dorobek powieściowy, gdzie obok kontrowersyjnego debiutu („Tchórze”), znaleźć możemy popularną serię kryminałów o poruczniku Borówce, czy zdobywcę Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” -  „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”. Škvorecki imał się jednak innych działalności związanych z literaturą. Przekładał na czeski dzieła m.in. Ernesta Hemingwaya, Raymonda Chandlera, Henry’ego Jamesa czy Williama Faulknera. Pisał też eseje i reportaże. Tworzył także opowiadania, które w Polsce nie są jeszcze szczególnie znane. „Gorzki świat” zawiera dwadzieścia dwa krótkie teksty pochodzące z różnych okresów twórczości pisarza – od wczesnych lat pięćdziesiątych, aż do końca osiemdziesiątych. Z większością z nich polski czytelnik może zapoznać się po raz pierwszy. Tylko kilka wydrukowano przed 1989 rokiem jedynie w obiegu niezależnym lub w czasopismach, natomiast inna część ukazała się kilkanaście lat temu w tomie opowiadań „Historia Kukułki”, wydanym przez Fundację Pogranicze, książce dzisiaj już zresztą praktycznie niedostępnej.

„Gorzki świat” został podzielony na trzy tematyczne części. W pierwszej przyglądamy się czasom hitlerowskiej okupacji. Narrator (będący zazwyczaj młodym chłopcem) opowiada o kilku osobach, które w zderzeniu z faszystowskimi czystkami tracą to, na co pracowały całe lata. Jest wśród nich między innymi Wujaszek Kohn, Pan doktor Strass czy Pan nauczyciel Katz. Łączy ich żydowskie pochodzenie, które pomimo zawodowego uznania i sympatii ze strony Czechów, staje się gwoździem do trumny. Te pierwsze opowiadania zbioru zostały skonstruowane w podobny sposób, a ich usytuowanie obok siebie potęguje poczucie niezrozumienia dla powszechności stosowanych represji. W tej części odnaleźć możemy też jedną z piękniejszych relacji całego zbioru „Historię kukułki” oraz szalone dzieje członków rodziny Löbl: Mięsolöbla, Moczolöbla i Sukolöbla.

Z traumatycznych narracji przechodzimy lotem ptaka do drugiej części „Pieśni zapomnianych lat”. Tu już bardziej czuć tego Skvoreckiego, którego znamy z „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”, pełnego ciętego humoru, absurdu, inteligencji, ale też empatii dla swoich nieco postrzelonych bohaterów. Akcja siedmiu zgromadzonych tu opowieści toczy się w okresie czechosłowackiego stalinizmu, czyli w latach 50. i wczesnych 60. Autor wreszcie się rozgaduje na swój indywidualny, niepodrabialny sposób. Zbliża się w metodzie pisarskiej do literackiego potoku słów w wykonaniu Hrabala. Liczne historyczne i literackie aluzje, cytaty, wnikliwe obserwacje, liczne gry słowne, eksperymenty narracyjne, refleksje lingwistyczne i zdarzająca się od czasu do czasu wielojęzyczność tekstu są formalnie następstwem estetyki postmodernistycznej, lecz powstają też w wyniku zderzenia tożsamości, światopoglądów i kultur. Choć właściwie wszystkie teksty były pisane jeszcze przed emigracją autora do Kanady, sprawiają wrażenie dobrze udokumentowanego fragmentu rzeczywistości, efektywnie przybliżającego zachodniemu czytelnikowi środkowoeuropejskie doświadczenie: liczne zdrady, swobodne podejście do miłości, ograniczenia wynikające z braku środków do życia i inne palące problemy. Szczególnie urzekło mnie opowiadanie „Z życia dzisiejszej młodzieży”, które w krzywym zwierciadle pokazuje do czego może prowadzić moralne rozpasanie.

Wreszcie ostatnia, najbardziej ironiczna część, przenosi nas do świata jazzu. Tu oprócz tej dobrze nam znanej, romantycznej czeskości lat stalinizmu, dochodzi w Skvoreckim do głosu też pisarz obyty z kulturą Zachodu. W „Eine kleine Jazzmusik” spotyka się jego „niezachodnie” doświadczenie życiowe z recepcją kultury i literatury uzupełnionej o obce interpretacje i konteksty. Najlepsze jest chyba opowiadanie „Klęska Bulla Machy”, gdzie śledzimy losy ostatniego pozostałego przy starych zwyczajach bikiniarza. Reszta jego znajomych boi się już naginać zasady, woli zaszyć się u boku ukochanych i iść zgodnie z narzuconym nurtem. A ograniczeń było przecież całkiem sporo, o czym Škvorecki przypomina w pierwszym opowiadaniu tej części. Powołuje się na fragment pisma „Reichszeitschrift fur Volkstanzmusik”, w którym opublikowano instrukcję Reichsmusikfuhrera dotyczącą muzyki rozrywkowej i tanecznej. Cytuję kilka co ciekawszych ustępów: „Zakazuje się prowokacyjnego wstawania w trakcie wykonywania partii solowej”, „W tzw. kompozycja jazzowych zezwala się na grę na kontrabasie za pomocą smyczka, natomiast zabrania się gry na palcach: cierpi na tym instrument oraz aryjskie poczucie smaku muzycznego.” i mój ukochany „Surowo zakazuje się używania instrumentów obcych duchowi niemieckiemu (np. tzw. cow-bells, flex—tone, brushes itp.), jak również wszelkiego rodzaju tłumików, które zmieniają szlachetny dźwięk instrumentów dętych w żydowsko-wolnomularski zgiełk (tzw. wa-wa, in hat itp.)”. Takie to właśnie były czasy. Tym bardziej się cieszę, że dzięki tej książce mogę dowiedzieć się na przykład jak wyglądały kiedyś potańcówki.

Pisarstwo Škvoreckiego zebrane w tomie „Gorzki Świat” stara się wydobywać heterogeniczność i wielowarstwowość epoki, w której żył autor. Przy użyciu świeżego, opartego na sarkazmie i ironii języka, podkreśla jej tempo, skłonność do nagłych cięć i zrywów, także relację między przeszłością a teraźniejszością. Lektura zbioru opowiadań, jest nie tylko świetną rozrywką, ale też lustrem minionej rzeczywistości, w którym współczesny człowiek może się przejrzeć i dostrzec tam przestrzeń z wyostrzonymi konturami. Jest to świat pełen deficytów i zagubienia, ale jednocześnie w jakimś sensie piękny. „Gorzki świat” to piekielnie dobra rzecz, nasiąknięta czeską duszą i mądrością dawnych mistrzów słowa.

Na koniec jeszcze jeden cytat. Nie mogłem sobie odmówić.   „W technikum mieli dyrektora jełopa do kwadratu. Przykład nakazał zainstalować na korytarzu wielgachny termometr alkoholowy, a pod nim tabliczkę TERMOMETR MIŁOŚCI DO MIŁOŚCI JÓZEFA WISSARIONOWICZA. Zimą trzeba było tam przystawiać grzejnik. Nic dodać, nic ująć”.

Recenzja "Czeski raj" Jaroslav Rudiš

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 202

Tłumaczenie: Katarzyna Dudzic-Grabińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 18 marca 2020 r.

To się nazywa mieć wydawniczego nosa. Książkowe Klimaty premierę „Czeskiego raju” zapowiedziały na połowę marca, czyli jak się później okazało, na początek narodowej kwarantanny. Nie byłoby może w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że książka Jaroslav Rudiš tak bardzo obnaża wszystko to, z czym teraz musimy się borykać. Akcja została przecież zamknięta w saunie, w której spotykają się znajomi. To pomieszczenie jest dla nich nie tylko centrum rozrywki, ale też głównym miejscem głoszenia osądów, odpoczynku, podejmowania dyskusji czy szukania pomocy. W tej saunie mogą obgadać żony, sąsiada, dowiedzieć się o śmierci kolegi czy dać komuś w mordę. Jest tam wszystko, a trwająca relacja pozwala na zachowanie zdrowia psychicznego. Przynajmniej do czasu, aż ktoś tę harmonię zaburzy.

 „Czeski raj” zbudowany został na strukturze banalizmu. Wyznaczniki tego kierunku, takie jak kolokwialny, defrazeologiczny język, posługujący się niekiedy wulgaryzmami, celowa tandetność i antyartystyczność używanych środków, absurd językowy i logiczny, usytuowanie w centrum uwagi tematów absolutnie błahych – one wszystkie składają się na kompozycję nowej książki autora „Ciszy w Pradze”. Widzę w powieści także zarysy stosowanej metody zerowej, polegającej na budowaniu napięcia, które nie doczekuje się rozładowania przez puentę, lecz zostaje strywializowane.  Mnogość powtórzeń (amortyzowanie, chcesz w gębę, trzy pilznery itd.) pcha tę moją tezę jeszcze dalej, w kierunku trashu, czyli mało znanej gałęzi literatury, zajmującej się badaniem niższych rejestrów kultury i warstw społecznych. W trashu zwraca się uwagę na to, co powszechnie uznaje się za prostackie, ordynarne i obsceniczne. Czyli na przykład na seks, zdrady, alkoholizm. Jednak ujęcie „Czeskiego raju” tylko i wyłącznie w kategoriach prowokatorskiego gestu anarchistycznego byłoby krzywdzące. Rudiš zaproponował czytelnikowi nie tylko odkrycie płytkiej prawdy o współczesnym człowieku, lecz także wznoszenie i opadanie na sinusoidalnej fali absurdu, będącego pretekstem do wzmożonych poszukiwań autentycznego przesłania.

„Czeski raj” to swoisty kogel mogel, w który autor wrzucił pierwiastki popu, muzyki klasycznej, disco polo, rapu, jazzu i chilloutu. Powstała z tego lepka breja, która może i nie wygląda najlepiej, ale smakuje naprawdę dobrze. Sztuką jest rozbawić czytelnika, szczególnie tego odpornego na tandetę współczesnego kabaretu i stand-upu. Rudišowi ta sztuka się udaje. Już samo nazywanie swoich bohaterów jako ‘Ten co nie widzi , ‘Ten co mu zmarła żona’, ‘Ten co sprzedaje ubezpieczenia’, ‘Ten co jest na emeryturze’ czy ‘Ten co jest lekarzem chorób kobiecych’, choć początkowo męczące (niewygodne, bo niespotykane, trzeba się z tym obyć aby docenić), z czasem zaczyna bawić, bo stanowi punkt wyjścia do ciekawych gier słownych. Zwraca też uwagę na dramatyczność tego utworu, który aż prosi się o przeniesienie na deski jakiegoś zwariowanego teatru. Właśnie czas i cierpliwość jest dla mnie ważnym czynnikiem w recepcji książki Rudiša. Mimo wspomnianej banalizacji językowej, jest ona przecież świeża i inna od tego co znamy. Początkowe odtrącenie szybko przemija, a gdzieś po trzecim czy czwartym „chcesz w mordę” już nie sposób się od lektury odciągnąć.

Nie doszukiwałbym się w tej książce jakichś wielkich interpretacji, szukania odniesień do polityki lub historii czy dekonstrukcji naszych męskich wad. Wydaje mi się, że nadrzędną stawką jest tutaj nasz umysł i chwila oderwania od rzeczywistości. Wchodząc na grunt książki mogę śmiało powiedzieć, że Rudiš robi sobie literackie jaja. Żartuje ze wszystkiego i o wszystkim, choć też nikogo przy tym nie uraża, jest w swojej ironii dosadny i powściągliwy jednocześnie. To coś więcej niż satyra. Bardziej przypomina mi komedię absurdu opartą na autentycznych rozmowach. „Czeski raj” to taki rewers poprzedniej książki Wydawnictwa Książkowe Klimaty. „Wady snu” były typową sztuką  (tak, Rudiš w mojej opinii robi sobie też jaja ze sztuki jako takiej), skrojoną pod potrzeby kobiet (tu mamy ukazany świat męski), kładącą nacisk na wzniosłe idee i artyzm, posiadającą liczne odwołania intertekstualne. Autor „Alei Narodowej” za nic ma kanony i salonowe uznanie. Woli oddać głos przeciętnemu człowiekowi, jego niewyparzonemu językowi i brudnym myślom. A wszystko to doprawia całą garścią ciętego, często czarnego humoru, który tak bardzo jest nam potrzebny w dobie kryzysu społeczno-gospodarczego. Piękno można dostrzec w tych wszystkich małych, głupawych, powtarzalnych chwilach, gdy tak naprawdę nic się nie dzieje.

Recenzja "Pszczoły i grom w oddali" Riku Onda

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 464

Tłumaczenie: Katarzyna Sonnenberg

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 20 marca 2020 r.

Riku Onda to laureatka wielu japońskich nagród literackich, między innymi Nagrody Eijiego Yoshikawy dla debiutujących autorów i Hon’ya Taishō przyznawanej przez japońskich księgarzy. Za „Pszczoły i grom w oddali” autorka otrzymała w 2017 roku Nagrodę Naoki którą wcześniej uhonorowany został na przykład wybitny Masuji Ibuse. Książka została także wydana w niszowej i jednocześnie prestiżowej Serii z Żurawiem, co samo w sobie jest znakiem jakości.

Już na samym początku uwagę czytelnika zwracają dwie kwestie – objętość oraz kod QR umieszczony na skrzydełku okładki. Oba te elementy mają zresztą kluczowe znaczenie w recepcji książki. Przeważająca część akcji rozgrywa się podczas konkursu pianistycznego w japońskim Yoshigae (nazwa jest fikcyjna). Poznajemy tam kilku głównych bohaterów. Są wśród nich zarówno członkowie jury, jak i uczestnicy. To właśnie świat tych drugich został tu rozpisany najdokładniej. Eiden Aya jest dwudziestoletnim „cudownym dzieckiem”, które pod wpływem starań koleżanki zamierza powrócić na scenę. Jej wcześniejsza przygoda zakończyła się ucieczką, spowodowaną śmiercią matki. Aya spotka podczas konkursu swojego przyjaciela z młodości - Masaru Carlosa Levi Anatole. Ten peruwiańczyk japońskiego pochodzenia, szkoli się w prestiżowej szkole pod skrzydłami wybitnego nauczyciela. Jest gotowy do odniesienia sukcesu i ma dokładny plan, jak ten cel osiągnąć. Pokrzyżować plany może mu nieokrzesany Kazama Jin. To jeden z najmłodszych uczestników, który dostał się do konkursu głównie dzięki wstawiennictwu legendy fortepianu. Jego wykonania budzą zmieszanie i niezrozumienie, bo wykraczają poza przyjęty kanon. A jednak jest w nich coś elektryzującego i pięknego. Jest też nieco starszy Takashima Akashi. Żeby przygotować się do występu, musiał ćwiczyć nocami, gdyż w ciągu dnia pracuje w sklepie muzycznym. Muzyka jest dla niego przede wszystkim elementem życia, bez którego nie potrafi istnieć. Nie chce też nic wygrywać, nikomu niczego udowadniać. Może poza samym sobą.

To właśnie sylwetki bohaterów, ich rozkręcające się z każdą stroną relacje, a także interpretacje granych utworów są siłą napędową książki. „Pszczoły i grom w oddali” oddają głos wrażliwości i delikatności, pokazują jak w różnych warunkach można odnaleźć w sobie uczucie do dźwięków. Każdy z bohaterów ma odmienne podejście do konkursuTakashima chce pokazać, że nadal potrafi poruszyć widownię, Kazama Jin chciałby odmienić system oceniania muzyki, Masaru Carlosa Levi Anatole wie jak wiele potrafi i nie może doczekać się komponowania własnych utworów, zaś Eiden Aya marzy o przeżywaniu emocji na scenie. Mimo tych różnych ambicji, sylwetki postaci są skonstruowane na podobnych fundamentach. Każdy z nich jest miły, uczciwy, przyjacielski, nieskalany żadnym pożądaniem czy błędem. Nawet postaci drugoplanowe zostały ukazane z pominięciem ludzkiego egoizmu i złości (jedynie koleżanka Masaru ze szkoły nie może w pewnym momencie pogodzić się z porażką). W ten sposób Riku Onda napisała uroczą balladę o pięknych ludziach, pozbawiając jednak swoją książkę cech autentyczności i szerokiego planu.

Jak już wspomniałem „Pszczoły i grom w oddali” są powieścią solidnej długości. I te nagromadzenie słów zaczyna w pewnym momencie dość mocno dokuczać. Dialogi stają się powtarzalne, myśli wtórne, a brak jakiegoś klarownego planu na cięcia redakcyjne, kończy się chęcią pomijania co bardziej oczywistych ustępów. Dużą część tekstu stanowią też interpretacje granych utworów przez bohaterów. Riku Onda stara się malować językiem to, co jej protagoniści wygrywają na scenie. Odwołuje się do historii i sztuki, by jak najlepiej opisać co słynni twórcy przeżywali podczas aktu tworzenia. Czytanie tych wielostronicowych omówień jest tak długo męczące, dopóki nie włączy się w tle samego utworu. Tu z pomocą przychodzi nam zamieszczony na okładce kod QR do playlisty na spotify. Uruchomienie w tle muzyki, pozwala uwolnić wyobraźnię i przenieść się wraz z książką w inny wymiar. Dzięki temu minieseje wplecione w narracje nie przeszkadzają, a wręcz odwrotnie otwierają i zachwycają.

„Pszczoły i grom w oddali” starają się także ukazać zjawisko konkursów pianistycznych nie tylko jako wydarzenia kulturalne, ale także przez pryzmat ogromu zagadnień organizacyjnych i zasad nimi rządzących. Skupiają się na pewnych szczegółach, jak np. strojeniu instrumentu, ustawianiu orkiestry na scenie, kategoriach muzyki, wpływie widowni na kształt dźwięku. Na tych wszystkich elementach, o których jako obserwatorzy zwyczajnie nie myślimy. W tym sensie książka Riku Ondy stanowiła dla mnie wartość dodaną, rekompensując w jakimś sensie przegadanie i stronnicze ukazywanie natury nieletnich muzyków. To z pewnością dzieło przeznaczone dla miłośników Chopina, Bacha, Dvoraka, Liszta, Beethovena i innych wielkich kompozytorów. Także dla osób ceniących sobie spokojną, niespieszną narrację skupioną na przeżyciach wewnętrznych. Autorka wykreowała z niczego świat pełen magii i kolorów, co jest już sztuką samą w sobie.

Recenzja "Rzeczy niewysłowione" Soren Gauger

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 86

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 30 marca 2020 r.

„Rzeczy niewysłowione” to idealny przykład tekstu, który w osiemdziesięciu paru stronach potrafi zamknąć taką bombę emocji, że myśli się o tym wszystkim długo po lekturze. I wiem o czym piszę, bo po pierwszym czytaniu jeszcze w grudniu, przyszło kolejne w lutym, a teraz znowu mam ochotę do książki powrócić. Tak naprawdę ta nowela należy do tych niezwykłych książek, których znaczenie jest nie dającą się łatwo sklasyfikować epifanią. Soren Gauger podejmuje tu wykorzystywane już wcześniej w literaturze dyskursy. Nie wnosi też nic nowego do kwestii przekazywania wiedzy. Tak naprawdę jednak, unikalna kompozycja jego dzieła, intensywność stylu oraz psychologiczna głębia przekazywanego doświadczenia, lokuje ją gdzieś na granicach naszego poznania. W tym sensie „Rzeczy niewysłowione” są książką niedokończoną, mimo że posiadają wyraźną puentę. Nie są też dziełem otwartym. To swoista struktura socjologiczna przepełniona przekonaniem nierozwiązywalności pewnych problemów moralnych i towarzyszących im emocji. 

Kiedy czytamy „Rzeczy niewysłowione” trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś tu wkrada się nawet jeśli nie sam Joseph Conrad, to na pewno jego tematyka. Choć w posłowiu czytamy, że na kształt tekstu wpływ miały trzy tytuły „A festa” Ivana Angelo, „Smutek tropików” Claude Levi-Straussa oraz „Sheppard Lee:Written by Himself” Roberta Montgomery’ego Birda, to już samo uzmysłowienie sobie relacji łączących Levi-Straussa z Conradem (ten pierwszy określa drugiego swoim ulubionym pisarzem i stwierdza, że chciałby napisać jego książki) sugeruje poprawność takiego rozumowania. Zarówno dla Gaugera, jak i dla autora „Jądra ciemności”, egzotyka stanowi przede wszystkim pretekst do rozważań nad pojęciem człowieczeństwa. Kluczowe w tym kontekście wydaje się zestawienie zwyczajów i norm cywilizacji Zachodu ze społecznością pierwotną î ukazanie ich wzajemnego niedopasowania. W przeciwieństwie do klasycznej antropologii ewolucyjnej, która kładła nacisk na stadialność rozwoju, obraz człowieka w książce Gaugera wiąże się ze szczególnym kontekstem kultury: inność nie podlega wartościowaniu, a kultura Zachodu, czyli ta z założenia najbardziej rozwinięta, w odmiennym miejscu i klimacie ujawnia swoje wszystkie braki i niedoskonałości. Co więcej, zamiast przyzwyczajeń i działania instynktownego, prowadzi swoje wybory przez długą drogę niepewności, która u końca potrafi być jeszcze bardziej bezwzględna, niż ścieżka wybrana przez człowieka niewykształconego.

Conradowski wymiar „Rzeczy niewysłowione” widoczny jest także na poziomie funkcjonalnym dzieła. Pełne troski i współczucia opisy tubylców („nawet jak próbują zwędzić coś z mojego namiotu, robią to niewinnie jak dzieci, przez co trudno mieć do nich pretensje”) przywodzą na myśl wyrzutków z powieści Conrada. Również strach przed wejściem do dżungli („Niewiele koszmarów pamiętam lepiej od tych, w których gubię się nocą w dżungli”) kojarzyć się może z koszmarem podróży Marlowa przedstawionym w „Jądrze ciemności”. Warto zwrócić także uwagę na przywiązanie obu pisarzy do krajobrazu. Ma to związek z przekonaniem, że oddanie głosu naturze, może jeszcze bardziej podkreślić i unaocznić powtarzalność i nieskończoność cyklu życia. Spójrzmy na taki cytat, przytoczę go w całości, bo są to słowa ważne, mimo że pozornie niewiele wnoszące do akcji „Tamtego wieczoru stałem na pokładzie sam i patrzyłem na zachód słońca. Wspaniałe widowisko. Chociaż przede mną byli komentatorzy, którym na imię legion (do tego sprawniejsi ode mnie!), ja również czuję potrzebę ujęcia w słowach majestatu takiego zachodu. Po pierwsze, spoza horyzontu wypływa oślepiający blask, bolesny, przedłużony błysk, który rozpływa się w bursztynowym bogactwie, w niezwykły sposób ozdabiając krawędzie chmur metalicznym szlaczkiem. Kolory stają się coraz głębsze – zbyt wiele odcieni i barw, by je wymienić – aż do kulminacji w głębokim, królewskim szkarłacie o wręcz namacalnym cielesnym cieple”. Uderza w tym fragmencie niezwykła metodyczność i systematyczność opisu. Można by wręcz pokusić się o tezę, że w takich miejscach jak na dłoni widać ogromną dbałość o poprawną terminologię i jednocześnie o liryczną szatę, tak dobrze znaną z dzieł Conrada. Zachód słońca był zresztą jednym z najczęściej wykorzystywanych opisów przez autora „Tajnego agenta”.  Każdorazowo miał on swoje konkretne, metaforyczne uzasadnienie. Niejednokrotnie zapowiadał śmierć lub kres pewnych przekonań. Zachód nad Tamizą wprowadza „Jądro ciemności” w cywilizowany świat, w „Lagunie” ten sam, choć nieco inny zachód, jest zapowiedzią zderzenia z egzotycznymi stereotypami, z kolei patrząc na zachód słońca Nostromo kończy swój sen o sobie samym. U Gaugera ów zachód też jest zapowiedzią, bo czyż ten „oślepiający” i „bolesny” blask, nie będzie ostatecznie symbolicznym aktem poddania się swojej podłej, ludzkiej naturze?

Tropów conradowskich jest w tej książce zdecydowanie więcej, chociażby w charakterystyce głównego bohatera czy sposobie kreacji przeżyć wewnętrznych. Nie jest jednak moim celem rozłożenie noweli na czynniki pierwsze, a jedynie zachęcenie do poszukiwań zależności i innych, ukrytych znaczeń. Z premedytacją pomijam także opis fabuły, aby nie psuć czytelnikom rozwiązania kryminalnej zagadki, która momentami więcej ma z horroru, niż przygody. Wrócę jednak na chwilę do kwestii refreniczności książki Gaugera, bo ta nie daje mi spokoju. Jak już wspomniałem kanadyjski pisarz nie mówi nam nic nowego. On twórczo powtarza coś, co nigdy nie będzie miało końca. „Rzeczy niewysłowione”, mimo swojej strukturalnej maestrii i pomysłowości, są jednocześnie staromodne i świeże. Jak ten zachód słońca, który swoją nieskończoną powtarzalnością nie pozwala domknąć narracji. Każdego dnia jest ten sam, ale zupełnie różny, powtarzalny, ale zawsze określający zmierzch czegoś. I nie zawsze chodzi tu tylko o zmierzch kolejnego dnia. Czasami schyłek może być zresztą porzuceniem naiwności i zrozumieniem tego, że w pewnych sytuacjach granicznych wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.

Recenzja "Zazi w metrze" Raymond Queneau

Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Maryna Ochab

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 lutego 2018 r.

Pamiętam, że gdy w 2010 roku, z okazji pięćdziesięciolecia premiery udało mi się obejrzeć „Zazie w metrze", czułem się skonfundowany i zniesmaczony. Nie przemówiła do mnie estetyka burleski i surrealizmu, silnie eksponowana przez reżysera Louisa Malle’a. Dzisiaj, po lekturze niewielkiej książki Raymonda Queneau i kolejnym seansie francuskiego filmu, wiem już co poszło nie tak. Z jednej strony chodzi  o mój młody wiek i znane mi konteksty kulturowe, które ówcześnie były bardzo ograniczone. Inną kwestią jest przerysowanie. Autor Windą na szafot wziął na warsztat książkę szaloną, z tym chyba zgodzi się każdy. Strategia Malle’a była prosta  i słuszna – trzymać się pierwowzoru. Problem pojawia się w scenach, gdzie nawarstwienie nierealności przybiera niebotyczne rozmiary. Reżyser zaczyna bawić się w nich konwencją, dodawać własne pomysły inscenizacyjne, gmatwać coś, co jest już wystarczająco pogmatwane. To właśnie owo przejaskrawienie, te wszystkie sztuczne gesty sprawiają, że film od pewnego momentu staje się mało interesujący. I tak z potencjalnego arcydzieła, stopniowo spada do poziomu dzieła bardzo dobrego, a ostatecznie ląduje jeszcze niżej. Dla wszystkich, którzy jak ja poczuli się w pewnym momencie przez Malle’a oszukani mam jednak dobrą wiadomość. Mechanizm utrudniania i udziwniania surrealizmu jest autorskim pomysłem reżysera. U Raymonda Queneau sposób montażu zdarzeń i myśli jest wypracowany do perfekcji.

Tak, już na starcie zdradzę, że „Zazi w metrze” jest w mojej opinii książką absolutnie wyjątkową. Nie przez przypadek Le Monde umieścił ją na liście 100 najlepszych XX wieku. Co ciekawe sam Queneau nie był przesadnie dumny z kojarzenia jego osoby głównie przez pryzmat tej publikacji. Trudno się też temu dziwić, biorąc pod uwagę jego dorobek. Był jednym z prekursorów postmodernizmu, współzałożycielem eksperymentalnej grupy literackiej OuLiPo (wśród zrzeszonych był między innymi: Georges Perec), autorem tekstów popularnych piosenek, maszyny produkującej sonety, redaktorem Encyklopedii Plejady – summy ówczesnej wiedzy o świecie. Należał też do Akademii Goncourtów i napisał szereg wybitnych książek, jak chociażby Psią trawkę czy Pierrot mon ami. Podsumowując – miał się czym pochwalić, a głosy stawiające go w gronie nieporozumień Noblowskich (tych nieprzyznanych) też można zrozumieć.

„Zazi w metrze” była jedną z ostatnich powieści wydanych przez francuskiego pisarza. Ciekawa sprawa, że tuż przed jej premierą, dokładnie 10 kwietnia 1959 roku Robert Bloch wydał "Psychozę". Właściwie niewiele łączy te książki, obie jednak doczekały się swoich filmowych adaptacji dokładnie rok po publikacji. Obie te ekranizacje przyczyniły się także do wzrostu popularności literackiego pierwowzoru. W ogóle to jak spojrzeć na propozycje wydawnicze roku 1959, dostrzeżemy tam wiele filmowych analogii: "Goldfinger", 'Blaszany bębenek", "Samotność długodystansowca", "Nagi lunch", "Słodki ptak młodości" – te wszystkie ekranizacje przetrwały w ludzkiej świadomości dużo dłużej, niż książki (może poza powieścią Grassa).

Wróćmy jednak do „Zazi w metrze”. Sama fabuła jest tu bardzo prosta. Jedenastoletnia dziewczynka zostaje oddana pod opiekę wuja na kilka dni. Jej marzeniem jej przejażdżka paryskim metrem, ale pech chce że akurat trwa strajk. Zazi ucieka więc z mieszkania opiekuna i udaje się w samotny spacer ulicami wielkiego miasta. Na tym streszczenie należy zakończyć, bo doprawdy nie dzieje się tu wiele więcej. Kwintesencją książki jest dialog, a uściślając rzecz jeszcze bardziej – słowa. To właśnie one wyprowadziły pierwszych krytyków z równowagi. To też one, mimo upływu 60 lat, nadal szokują i zachwycają. Queneau celuje w parodię – zarówno klasycznych dzieł literackich (Hugo, Szekspir czy Rabelais), jak i społeczeństwa w ogóle. Jego protagoniści wyrzucają w świat wszystkie te zdania, których nie zwykło się wymawiać. Człowiek ma to do siebie, że woli ugryźć się w język, niż kogoś zranić, urazić, lub obśmiać. W „Zazi w metrze” te hamulce zostają wyłączone. Ludzie się wyzywają, są wulgarni, dopiekają sobie, kłamią, wyłapią każdą ułomność, każdy słaby punkt, aby później go publicznie wykpić. Zabawy językiem przybierają też często formę zapisu fonetycznego czy  gry słów („Truskajon i wdowa Muak przeszli już kawałek drogi jeden obok drugiego, powoli, lecz prosto przed siebie i, co więcej, w milczeniu, kiedy zorientowali się, że idą jeden obok drugiego, powoli, lecz prosto przed siebie i, co więcej, w milczeniu”). Naprawdę dzieje się tu na tyle dużo, że dodatkowa akcja mogłaby tylko książkę popsuć. Swoją drogą, jeśli kiedyś przyjdzie Wam napisać o jakimś autorze, że używa świeżego i nieoczywistego języka, przypomnijcie sobie tę powieść Queneau. Być może uchroni Was to przed wyciąganiem pochopnych wniosków.

Ale nie tylko język jest tu awangardowy. Siłą „Zazi w metrze” są charakterystyki jej bohaterów. To wykolejeńcy, chodzące maski charakterów, które splatają w sobie przywary wielu grup społecznych. Dość spojrzeć na samą Zazi – jej zasób słownictwa, poziom agresji, bezczelności, rozumienia świata od razu podpowiada, że nie jest to postać autentyczna, a symboliczna. Tak jest z każdym: tańczącym w klubie dla homoseksualistów wujem Gabrielem, nieporadnym Truskajonem czy oderwaną od rzeczywistości wdową Muak. Ich ustawienie na planszy wyimaginowanej codzienności jest tu drobiazgowo przemyślane i uzasadnione. Pozwala na uwypuklenie dużej ilości absurdów: sposobów formułowania myśli, odpowiedzialności rodziców, nieznajomości miejsc, w których się mieszka, naiwności turystów, mechanizmów miłości. Wszystko to sprawia, że „Zazi w metrze” jest jedną z celniejszych satyr jakie czytałem. Ważną także dlatego, że jej uniwersalność wcale nie straciła na aktualności. A może wręcz odwrotnie, ona wciąż rośnie. To taka mała, tykająca bomba, którą wbrew logice chciałoby się ciągle rozbrajać na nowo.