Recenzja "Zdrój" Barbara Klicka

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 136

Oprawa: twarda


Premiera: 31 stycznia 2019 r.

O debiucie prozatorskim Barbary Klickiej napisano już chyba wszystko. Na jednej szali znalazły się porównania do Manna, Gombrowicza, Kafki czy Schulza, opisywanie jako objawienie polskiej literatury czy punktowanie fenomenu językowego, na drugiej z kolei zarzuty o wtórności stylistycznej, o bylejakości fabuły czy sztucznym oniryzmie. Wychodzi więc na to, że coś, co jednych zachwyca, innych wręcz odwrotnie – denerwuje. Z jakiegoś jednak powodu o tej małej powieści się mówi, co i mnie skłoniło do przeczytania oraz przemyślenia tematu. 

Poszlak popularności doszukuję się już na początku powieści. Klicka pisze o 33-letniej Kamie, która jedzie do Ciechocinka, aby tam uleczyć swoje zszargane chorobami ciało. Jej bohaterka pochodzi z Warszawy i ta geograficzna przynależność jak mantra powraca w każdym dialogu z napotkanymi osobami. Dysonans prowincji i słynnej Warszawki jest jednym z podstawowych tematów poruszanych obecnie w polskiej literaturze. Słusznie czyni autorka, że nie eksponuje go ponad miarę, że na krótkich uwagach etnicznych się kończy. Inna sprawa, że właśnie w takich małych elementach, ujawnia się w pełni jej koniunkturalizm. Bo Warszawka to jedno, ale gry popularnymi motywami jest tu znacznie więcej. Proza uzdrowiskowa, lekki erotyzm, marki sieciowe, muzyka…Klicka wie, że w erze Sanatorium Miłości to jest nam bliskie, dlatego świadomie sprowadza swoją nowelę (czy też powieść, jak kto woli) do rzeczywistych stymulantów. 

Cóż jeszcze autorka wrzuca do swojej literackiej potrawy? Z pewnością jest to historia. Straumatyzowana bohaterka walczy z samotnością i demonami przeszłości. Za wszelką cenę chce nawiązać kontakt z kimkolwiek. Włóczy się po placówce, rozmawia z lekarzami, z człowiekiem spotkanym pod kaloryferem, łazi nawet nocami po korytarzach. Szuka, ale znaleźć nie może, co koresponduje z przedstawioną w retrospekcjach relacją o jej młodości. Klicka konfrontuje swoją narratorkę z młodzieńczymi uczuciami. Widać, że zadawnione smutki wyznaczają emocjonalny pejzaż życia bohaterki. Głęboko wierzy, że jednym z lepszych sposobów potwierdzenia naszej egzystencji jest drugi człowiek. Jej pragnienie bycia z kimś jest tak silne, że oddaje się marzeniom, wspomnieniom, imaginacji, projekcji. Sytuacje opisane w tej prozatorskiej miniaturze przypominają trochę rozmowę z odbiciem w lustrze, czyli z zawartością własnej pamięci. Znane lub z jakiegoś innego powodu pozostające w pamięci osoby, przemieniają się tu w fantasmagorie. Dialogi z nimi to wciąż powracające pytania o własne pochodzenie i tożsamość. To takie rejestry ponurych spraw, które każdy, kto ma odrobinę wrażliwości i życiowego doświadczenia, jakoś tam rozpoznaje. Ważnym motywem książki jest też czas. Stanowi on przyczynę pogłębiania się cierpienia i żalu, choć trzeba przyznać, że ten trop nie został przez autorkę wystarczająco rozwinięty.

Tak więc Klicka pisze o samotności i próbie radzenia sobie z otoczeniem. Robi to całkiem ciekawie. Jej wycyzelowany styl pisania dobrze współgra z postacią Kamy. Dzięki krótkim i celnym zdaniom, oddajemy się refleksji, że bohaterka jest osobą bezsilną, mającą świadomość straconego czasu i braku możliwości uśmiercenia inercji. Eksploatuje słowa, lecz nie usiłuje tworzyć z nich upiększonych zdań, pełnych wyrafinowanych metafor. Odnoszę wręcz wrażenie, że     przekaz tej frazy jest pospolity, dostosowany do współczesnych czasów, pozbawiony romantycznej przenikliwości czy roszczeń wobec języka poetyckiego. Stanowi więc pewnego rodzaju nieustannie formowaną substancję, raz ostrą, innym razem namiętnie wygładzoną. Tym bardziej stoję na stanowisku, że istotny jest wydźwięk utworu, nie zaś jego kompozycja.

 „Zdrój” jest więc książką ze wszech miar wyważoną. Nie porusza do głębi tematyką, ani nie zachwyca językiem. Nie można przy tym powiedzieć, że to nowela obojętna. Przekaz, w który autorka włącza powszechnie znane elementy, ma z założenia szansę na przebicie się do szerszej rzeszy odbiorców. Tworzy on zarówno ścieżki porozumienia, jak i utwierdza poczucie bycia częścią tego wszystkiego, co nas otacza. To, co bardziej znane, słynne, popularne, jest jakby mocniej zaakcentowane. I nie ma się co na to obrażać. Intrygująco łączy autorka produkty kultury popularnej z wytworami ducha, bo też oba te elementy występują w naszym życiu na prawach nieusuwalnego komponentu. 

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, które wysunąłem już przy lekturze „Psów ras drobnych”. Książki z małą liczbą stron, mają większą szansę na przebicie się przez sferę recenzencką i czytelniczą. Mam wrażenie, że jako społeczeństwo wiecznie pędzące, lubimy nurzać się w minimalizmie i stylistycznej powściągliwości. Nie chcę pisać wprost przy tej lekturze, że w dobie ebooków faktyczny rozmiar książki ma często większe znaczenie, niż zawartość merytoryczna. Nie chcę tego robić, bo akurat w przypadku „Zdroju” byłoby to krzywdzące. To książka pojemna w swoim umiarkowaniu. Nie napiszę więc tego teraz, ale zrobię to pewnie następnym razem.

Ocena:
 

Recenzja "Kocia kołyska" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i Ska

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 14 stycznia 2019 r.
  
10 czerwca 1963 roku podczas rozdania dyplomów na American University w Waszyngtonie Prezydent Kennedy wygłosił niezapomniane przemówienie „Przede wszystkim, broniąc swoich żywotnych interesów, potęgi atomowe są zobowiązane do odrzucenia tego rodzaju konfrontacji, które skłaniają przeciwnika do wyboru między poniżającą rejteradą a wojną nuklearną. Przyjęcie takiej linii postępowania w epoce atomu stanowiłoby jedynie dowód bankructwa naszej polityki – albo powszechnego życzenia śmierci dla całego świata. (…) Niech nas nie zaślepiają dzielące nas różnice – lecz zwróćmy także uwagę na nasze wspólne interesy i na sposoby rozwiązywania tych różnic. (…) Ponieważ w ostatecznym rozrachunku tym, co nas wszystkich łączy, jest to, że wszyscy mieszkamy na tej małej planecie. Wszyscy oddychamy tym samym powietrzem. Wszyscy troszczymy się o przyszłość naszych dzieci. I wszyscy jesteśmy śmiertelni”. Te słowa na stałe wpisały się w polityczną historię świata. Zanim jednak one padły, zanim  Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nauczyły się kilku istotnych prawd o sobie samych i o swoich ideologicznych rywalach, cały świat czekał na początek wojny. Konflikt kubański ostatecznie okazał się prawdziwą lekcją pokory dla obu mocarstw, historia mogła jednak potoczyć się zupełnie inaczej. Dość powiedzieć, że w 1962 roku nad Kubę skierowano jednostki lotnictwa amerykańskiego, rozpoczęto też blokadę morską wyspy, w odwecie za przesyłane na wyspę sowieckie rakiety, mające stać się nośnikami broni jądrowej.

Właśnie w tym okresie Kurt Vonnegut pisał swoją „Kocią kołyskę”. Nie ma się więc co dziwić jej tematyce, biorąc tym bardziej pod uwagę doświadczenia pisarza z okresu wojennego. Książka ta wpisuje się także doskonale w absurdalny ton ówczesnych dzieł sztuki. Dość wymienić „Paragraf 22”, „Mechaniczną pomarańczę”, „Tango” czy "Dr. Strangelove, albo jak przestałem się martwić i pokochałem bombę". Chociaż porównania z akurat tymi obrazami nie są może tu najlepsze, znając osobisty wymiar powieści. Nie chodzi tu nawet o kwestię bombardowania Drezna, ale też o karykaturalne ukazanie własnej rodziny na przykładzie Hoenikkerów. Całe dialogi rodzeństwa w tej powieści pochodzą z prawdziwych rozmów Vonnegutów. Okazuje się zatem, że jeszcze zanim powstanie „Rzeźnia numer pięć”, Vonnegut potrafi łączyć swój życiorys z trudną tematyką polityczną, w niepowtarzalny, fantastyczny sposób. 

Jeśli diagnoza Vonneguta jest trafna, żyjemy w koszmarnej, skłamanej rzeczywistości, bardziej zatrważającej od rozmaitych Marvelowych światów. Rzeczywistość jest oszukiwana, ponieważ tego pragnie. Nie tylko godzi się na oszustwo, ale nawet własnoręcznie je wytwarza i aplikuje sobie niczym narkotyk. Dość powiedzieć, że bokononizm jest religią zakazaną na wyspie, mimo że wszyscy jej mieszkańcy są bokononistami, nawet ścigający religijnego przywódcę – Bokonona – "Papa" Monzano. Zakłada ona także, że aby osiągnąć swe cele, można, a nawet trzeba kłamać. Z tak zaklętego kręgu można wyjść, jedynie odstawiając źródło utrapienia, jeżeli jednak ten głód jest przyrodzony, to pozostaje tylko samozagłada. Czyż w tym właśnie prostym założeniu, nie mieści się bardzo pojemna metafora współczesnego fanatyzmu?

Wielowymiarowość „Kociej kołyski” w pełnej krasie ukazuje się w warstwie językowej tej książki. To specyficzna, pełna neologizmów fraza, tyleż poważna, co satyryczna. Vonnegut jest w ogóle pisarzem skorym do jaskrawości, nie stroniącym od ryzykownej symboliki  i porównań, balansującym czasem na granicy ekstrawagancji i poprawności politycznej. Jego język jest przede wszystkim kakofoniczny i chaotyczny, plastycznie oddając ten nieustanny strumień bodźców słownych, jaki ze wszystkich stron opływa naszą ludzkość. Tu rządzący mamią nas wyborczą kiełbasą, tam media przedstawiają alternatywną wizję wydarzeń codziennych, z innej jeszcze strony atakują nas hasła marketingowe, slogany religijne czy fanatycy wszelkiej maści kuriozalnych wierzeń. Vonnegut obśmiewa nas samych. I robi to bardzo dosadnie, tak, że czytając jego słowa, z jednej strony mam ochotę podpisać się pod tym dwoma rękami, gdy akurat mam przed oczyma wizję otaczającej mnie społeczności, z drugiej strony po chwili nachodzi mnie refleksja, że to przecież jest też o mnie . A to boli, bo chcę wierzyć w sens codziennego trudu. I chyba o to właśnie chodzi w dobrej literaturze prawda? O to, żeby skłaniała do melancholii i zadawania pytań.

Nie wiem czy Vonnegut był dobrym kreatorem. Nie do końca przekonują mnie jego światy, zdania też nie skrzą się od stylistycznej rozpusty. Mam jednak przekonanie graniczące z pewnością, że Vonnegut to jeden z najlepszych obserwatorów rzeczywistości, jacy kiedykolwiek napisali książkę. Głębia jego humanistycznych obserwacji jest zadziwiająca, a niektóre frazy muszę czytać wielokrotnie, żeby w pełni docenić ich kunszt i wielowymiarowość. „Na początku Bóg stworzył Ziemię i oglądał ją z wyżyn swojej kosmicznej samotności. I rzekł Pan: Ulepmy z gliny żywe stworzenia, aby glina mogła zobaczyć, co uczyniliśmy. I ulepił Bóg wszelkie zwierzęta, jakie żyją na Ziemi, a pośród nich i człowieka. Jedynie glina w postaci człowieka potrafiła mówić. Bóg pochylił się nisko, kiedy glina w postaci człowieka powstała, rozejrzała się dokoła i przemówiła. Człowiek zamrugał i grzecznie spytał: Jaki jest sens tego wszystkiego?”. No właśnie, jaki?

Ocena:


Recenzja "Celownik" Blaže Minevski

Wydawca: Biblioteka słów

Liczba stron: 344

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: styczeń 2019 r.

Blaže Minevski w „Celowniku” użył znanej i stosowanej w dziełach artystycznych figury zawieszenia w czasie. Czasami przybierała ona formę notesu na numery telefonów („Ostatnie rozdanie”), innym razem wypełniania deklaracji („Deklaracja celna”). W powieści macedońskiego pisarza jest to tytułowy celownik. Po dwu stronach rzeki para snajperów kieruje celowniki karabinów na swoich przeciwników. Ten epizod stanie się zalążkiem fabuły, która przeniesie nas do bardowskiej krainy, do miejsca położonego na krawędzi fikcji i rzeczywistości.

W przeciwieństwie do wymienionych wyżej tytułów, „Celownika” nie można nazwać książką rozliczeniową. Widząc skierowaną w swoją stronę broń, narrator opowieści przenika w głąb swojej świadomości i nawiązuje metafizyczną więź z kobietą ustawioną po drugiej stronie barykady. Zaczyna snuć trzystustronicowy monolog, w którym fakty przeplatają się z folklorem, strumienie myśli ze wspomnieniami, a nad wszystkim góruje potęga sztuki. Właśnie w tym ostatnim elemencie upatruję oś interpretacyjną książki. Poszlak zastosowania tego kodu powieści, autor wysyła całkiem sporo. Już na początku przytacza średniowieczną albańską legendę o Doruntinie i Konstantinie (odwołanie do książki „Kto przyprowadził Doruntinę” Ismaila Kadare). Spośród dziesięciorga dzieci starej Albanki została przy życiu tylko jej córka Doruntina i syn Konstantyn. Ona wyjechała do swojego męża w dalekie strony, zaś jej brat obiecał matce, że przywiezie ją do domu, jeśli tylko matka zechce ją zobaczyć. Przedwczesna śmierć Konstantyna wprowadza matkę w rozpacz. Złorzeczy zmarłemu synowi, że nie dotrzymał besy (przysięgi), choć jest ona w prawie zwyczajowym ważniejsza niż śmierć. Konstantyn powraca więc z zaświatów by wypełnić swoją powinność. Ta legenda wprowadza nas w pewien baśniowy trans, który nie ustąpi już do końca dzieła. Tym bardziej, że nasz bezimienny bohater swoją rywalkę z celownika nazywa właśnie Doruntiną. Ale odniesienie do tej legendy nie jest jedynym nawiązaniem literackim. Całymi garściami Minevski czerpie z „Anny Kareniny” oraz „Pani Bovary”, a przeplatające się motywy literackie i życie narratora są jednym z jakościowych wyznaczników talentu macedońskiego pisarza.  

Sztuka przybiera też w „Celowniku” bardziej osobisty wymiar. Opowieść narratora wypełniona jest wspomnienia o własnych doświadczeniach pisarskich. Z jednej strony z sentymentem wspomina lekcje literatury z nauczycielką, która stanowiła ważną ikonę w jego życiu, z drugiej zaś podejmuje dyskurs o strukturze książki wstrząsającej, w odniesieniu do odbytego kursu kreatywnego pisania w Ameryce. A wszystko to przy zastosowaniu niepowtarzalnej, opartej na uporczywej inkantacyjności, starannej eufoniczności, wyrazistej rytmizacji składni, nade wszystko zaś – hipnotyczności. Sprawia to, że „Celownik” odczytuję bardziej jako rozbudowany poemat niż jak cokolwiek innego. To bez dwóch zdań książka stylistycznie osobliwa, prywatna również dlatego, że autonomiczna na europejskim rynku wydawniczym. W tym, momentami podobnym do jąkania kodzie, autor zastawia pewną pułapkę na skłonnego do szufladkowania czytelnika. Pozornie przywłaszczając frazę swojego opus magnum, odwołuje się (świadomie lub nie) do koncepcji Wittgensteina i wchodzi tym samym w polemikę z wymiarem poufności książki. Zdaniem niemieckiego filozofa, nie sposób nadać odcienia prywatności uczuciom i emocjom, które chcemy wyrazić publicznie, niezależnie od tego, jakich narzędzi ku temu użyjemy i w jaki sposób zaprogramujemy informację w procesie „gry językowej”. Dopełnieniem tej koncepcji jest wewnątrzfabularna dyskusja o procesie twórczym, będąca silnie autotematyczną podróżą na pokładzie statku literata, przez akweny jego twórczości, w tym przede wszystkim przez odwołania do procesu formowania recenzowanej pozycji. W tym też kontekście, kolejnymi przystankami żeglugi nazwać można intertekstualne odwołania do uznanych ikon literackich i wykreowanych postaci. Ten zabieg pozwala spojrzeć na  głosy tej pozornie monotonnej prozy z nowej perspektywy.

Minevski przekazuje nam zatem przede wszystkim swoje poglądy na temat literatury. Poglądy o tyle istotne, że wygłaszane w trakcie procesu twórczego. Jego filozoficzne kalambury są niejako wykładnią własnego, poetyckiego języka. Kolejne mijane porty literackiej podróży tworzą pewną mapę tradycji i dawnych podań, ale ukazują też zwrot autora w przestrzeń bardziej zaangażowaną. „Celownik” bardzo spójnie łączy szacunek do legend z panoramą współczesnego społeczeństwa. Jak słusznie podkreślają recenzenci, książka jest refleksją nad bezzasadnością konfliktów zbrojnych. Ten wątek poboczny, może bardzo łatwo zmylić nieuważnego czytelnika, nastawionego na emocjonującą rozgrywkę z czasem, oczekującego wciągającej i pełnej zwrotów akcji historii. Ale to tylko fałszywy trop, odskocznia, która pozwala Minevskiemu jeszcze bardziej naszpikować swoją książkę synestezjami. To dzięki tej wojennej poświacie, emocje zalęgają w nas i niczym robaki drążą wnętrze, nie pozwalając na odłożenie książki. I całe szczęście, bo wreszcie dochodzimy też do wieńczącego dzieło, klamrowego zakończenia, które wprowadza nas w sferę intymności. Bohater konfrontuje siebie i nas, najpierw z miłością, a później ze śmiercią bliskich osób i zestawia to niejako z dylematem zbrodni – ma zabić, czy zostać zabitym. To kolejne z mrowia pytań, być może najważniejsze, które Minevski każe zadać sobie czytelnikowi. W ten sposób, w przypowieść o wielu przypowieściach, wplata traktat o uniwersalnych pokładach ludzkiego losu, zahaczając przy tym o cierpienie, miłość, samotność i obraz własny egzystencji człowieka. Jest to też jego kontra do wspomnianej wyżej teorii Wittgensteina.

„Celownik” jest książką szalenie trudną, nieoczywistą i metaforyczną. To zbiór wielu relacji, które każdy czytelnik musi poukładać i dyskursywnie uspójnić. Bo to nie jest bynajmniej przypadkowy chaos, ale doskonale przemyślana konstrukcja o wielu poziomach interpretacyjnych. Macedonia Minevskiego, to relatywnie nowy organizm państwowy, który poszukuje swojej tożsamości. Autor upatruje takiej szansy w literaturze, która jednak nie może odchodzić znacząco od tego, co najbardziej aktualne. Zachwyca mnie to, co większość będzie męczyć – dygresyjność i witalność samego języka. Jeśli tli się w nas jeszcze odrobina wiary w liryczność prozy, w emancypacyjną moc języka, w poszukiwanie istoty procesu twórczego, ale też w jego społeczne znaczenie i działanie, oparte na przechwytywaniu petryfikujących się form wyrażania, nie wypada pozostać na tę książkę obojętnym. 
Ocena:


Recenzja "Lekki bagaż" Anna Cieplak

Wydawca: Znak

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda


Premiera: 21 stycznia 2019 r.

Anna Cieplak poruszyła temat bardzo dobrze mi znany. I być może z tego właśnie powodu wynika mój problem z tą książką. Bo też sfera samorządowa, szczególnie w tych mniej znanych, często zapomnianych gminach, gdzie gmachy urzędowe straszą swoją przestarzałą infrastrukturą, a pracownicy więcej czasu spędzają na rozwijaniu swoich relacji wirtualnych, niż na rzeczywistym wkładzie w rozwój jednostki, jest dużo bardziej kolorowa i anegdotyczna, niż prezentuje to autorka „Ma być czysto”. Ot chociażby sytuacja pewnej gminy spod Częstochowy, w której dokumentach strategicznych uwzględniono przepływający przez miasto Dunajec. Albo inna, z miejscowości położonej jeszcze bardziej na południe, gdzie nie złożono kluczowego wniosku o dofinansowanie przedszkola, ponieważ pracownik spóźnił się z wysyłką wniosku o 84 sekundy. Mógłbym wspominać też kuriozalne zamknięcie pracownika w urzędowej piwnicy w dniu, w którym miał on złożyć istotne wyjaśnienia w Urzędzie Marszałkowskim, panią, która w naglącym momencie uciekła z pracy, ponieważ bała obsłużyć się drukarkę, tudzież wpis w strategii rozwoju turystyki niedużego miasta, informujący że newralgiczną ofertą przykuwającą uwagę przyjezdnych jest…krycie koniem arabskim. No właśnie, jest tego dużo, bywa mrocznie, zabawnie, uwłaczająco…przede wszystkim specyficznie. A to tylko sfera samorządowa, zaręczam, że sektor NGO trapi jeszcze większy wirus niecodzienności.  

Nie będzie nowością, że akcję swojej nowej książki Anna Cieplak umieszcza w Cieszynie. Polska prowincja, to wbrew pozorom scena wielu literackich i kulturalnych ustawek. Dość wymienić książki Olgi Tokarczuk, Macieja Płazy, Andrzeja Muszyńskiego, Andrzeja Stasiuka, Jakuba Małeckiego czy Jakuba Żulczyka. Mamy więc całe woluminy zapisanych słów w różnych barwach, stylach i gatunkach, większość jednak sprowadza świat prowincji do jednej współczesnej prawdy – opozycji wobec przestrzeni wielkomiejskiej i wiążącym się z tym brakiem perspektyw. A brak perspektyw, czy też jak mawiają niektórzy, potencjału rozwojowego, współgra w tych miejscach z innymi problemami – patologią, wykluczeniem, uzależnieniem od mediów, ubóstwem, ograniczonym światopoglądem i wszystkim tym, co Anna Cieplak zamyka w sformułowaniu Beneficjent. Nie będzie więc w tym tematycznym względzie autorka „Lekkiego bagażu” oryginalna, chociaż myliłby się też ten, który z góry założy, że jej nowa książka jest wyłącznie kalką tego, co już Polacy wcześniej czytywali.

Autorka osadza swoją opowieść na trzech pierwszorzędnych i dwóch drugoplanowych ludzkich filarach. Olkowy jest nauczycielem języka polskiego, który wbrew łatkom przypisywanym tej profesji, potrafi dogadać się z młodzieżą. Jego współlokatorka, Weronika, pracuje w trzecim sektorze. Z uzyskanych grantów stara się zbudować lepszy świat. Jest też Baśka, która swoją karierę reporterską rozpoczęła dzięki posiadaniu profesjonalnego aparatu fotograficznego (bynajmniej nie z uwagi na talent). W swojej pracy zawodowej realizuje się głównie dzięki możliwości uwieczniania nikogo nie interesujących konkursów muzyki dziecięcej, zawodów sportowych czy spotkań w lokalnej bibliotece. Oprócz nich są jeszcze Dagmara – niespełna dwudziestoletnia barmanka z Kurczaka, zapalona kucharka amatorka, zakochana po uszy w programie Magdy Gessler, oraz Darek – chłopak, któremu mimo trudnego początku, systematycznie udaje się wychodzić na prostą, dzięki pomocy społecznej. Za każdą z tych postaci ciągnie się echo życiowej decyzji, która warunkuje ich istnienie w tej społeczności. To ludzie z peryferii, którzy mimo dróg ucieczki, ciągle uparcie trzymają się swojego miasta. Wierzę, że ich historie mogłyby być szalenie interesujące, gdyby zostały inaczej podane. Ale niestety mam wrażenie, że to nie bohaterowie i ich pogmatwane życiorysy są tu kluczem do odczytania dzieła.

Czytając „Lekki bagaż”, miałem wrażenie, że brnę przez 300 stron ekspozycji w oczekiwaniu, że coś wreszcie zacznie się dziać. Nie mam tu bynajmniej na myśli fajerwerków przerysowanej akcji. Nie liczyłem też na relację z poszukiwania własnej, zachwianej licznymi deficytami tożsamości. Chciałem jednak w tej homogenicznej papce małomiasteczkowej polityki i biedy znaleźć cokolwiek, jakiś wyróżniający kąsek dla myśli. Tymczasem po zakończeniu lektury wiedziałam tyle, ile przed jej rozpoczęciem, a wszystko to, co mogło stanowić wartość dodaną, zostało umyślnie stonowane. Powiedzmy sobie szczerze: czy nie wiedzieliśmy przed lekturą „Lekkiego bagażu”, że każde miasto ma swoje Manhattany i Broadwaye, a kolorowym pocztówkom zdarzają się brudne rewersy? Czy oszałamia nas informacja, że działacze społeczni prędzej czy później napotykają na swojej drodze zapatrzonych w siebie urzędników? I że ogólnopolskie media potrafią naplątać w społeczeństwie bardziej, niż bezpośrednie przyznanie się do winy? Albo że ostracyzm nadal się zdarza? Że już nie wspomnę o molestowaniu, mobbingu, depresji czy przemocy na osobach starszych.

I taki właśnie mam zarzut do Pani Cieplak. Bo ona pisać potrafi, posługuje się naprawdę ciekawym, rytmicznym językiem, całkiem zgrabnie oddającym wieloznaczność stanów emocjonalnych swoich bohaterów. Nie boi się odwołać do kultury, użyć mocnego zdania, a nawet ułożyć zgrabny neologizm. Jej powieść jest jednak, tu użyję mało wykwintnego, matematycznego porównania, jak linia prosta, która w idealnie odmierzonej skali prowadzi od znanego nam dobrze punktu A, do jeszcze lepiej wyeksponowanego punktu B. Wszelka ironia, niezwykłość i dygresyjność ustąpiła miejsca małym gierkom, które polscy czytelnicy całkiem dobrze już znają. Autorka jest na pewno autentyczna w tym co pisze, czuć tu także doskonałą znajomość tematu i zaangażowanie w walkę z krótkowzrocznością polskiej polityki samorządowej. Wyczuwam między wierszami, że pisarka zna urzędowe absurdy, wie też że korupcja i pożądanie władzy, bardzo rzadko przybiera aż tak uproszczoną formę, jak w jej książce. Tym bardziej chciałbym jej powiedzieć, że napisała niezłą książkę, która domaga się wyjścia poza ten powielany w mediach schemat, że ma potencjał do stworzenia czegoś niebanalnego, że komizm rzeczywistości, jest czasami lepszy niż ukryty pod warstwą metaforyki sarkazm. Że tu nie chodzi o kreowanie poradnika dla mas. A przede wszystkim, że powieść zawsze przede wszystkim będzie książką o ludziach, których domagają się palmy pierwszeństwa nad reporterską chęcią ukazania tego, co autorkę mocno boli.

Ocena:


Recenzja "U brzegów jazzu" Leopold Tyrmand


Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda


Premiera: 14 listopada 2018 r.

Nastała era technologiczna. Chociaż, jak sugeruje IBM w „Next 5 in 5”, lada moment możemy doświadczyć kolejnego przełomu. Epoka systemów poznawczych, charakteryzować ma się przede wszystkim położeniem podwalin pod następną epokę przetwarzania komputerowego. Powstałą w wyniku tej ewolucji nowa generacja maszyn będzie doświadczać świata, uczyć się i przystosowywać na bazie swoich własnych doświadczeń. Tym samym maszyny będą nie tylko za nas myśleć i wykonywać nasze polecenia, ale także uwrażliwiać człowieka, potęgować jego zmysły i emocje. Twórcy opracowania obiecują, że maszyny „pozwolą nam dostrzec prostotę w złożoności i powtarzalne wzorce w chaosie, dotrzymać kroku przyrostowi informacji, podejmować lepsze decyzje, wzbogacić życie i znieść ograniczające nas bariery”. Brzmi pięknie? Dlaczego zatem większość, jeśli nie całość futurystycznych wizji rozwoju ludzkości jest tak przygnębiająca?

Świat się nieustannie zmienia, brnie do przodu nie oglądając się za siebie. Być może właśnie dlatego, współczesnemu pokoleniu coraz trudniej posiąść wiedzę o życiu w Polsce Ludowej. Coraz mniej osób może pochwalić się relacjami z tamtych czasów zasłyszanymi od starszych lub z książek. Wolą włączyć smartfon, uruchomić aplikację z muzyką i zanurzyć się w swoim wirtualnym życiu. Dla takich właśnie osób, kulisy działalności Leopolda Tyrmanda będą totalnie nieczytelne. Bo też obecnie, nie jest problemem propagowanie czegokolwiek, nawet jeśli neguje to wartości religijne czy zrywa z utrwalanym przez stulecia tabu. W tamtych jednak czasach zwykłe słuchanie muzyki albo taniec było godnym odnotowania aktem odwagi. Zorganizowanie skromnej prywatki mogło zakończyć się milicyjnym nalotem. Tak właśnie było z jazzem na początku lat 50-tych (pierwsze wydanie „U brzegów jazzu” datuje się na 1957 rok), była to muzyka zabroniona przez socjalistyczną propagandę. Wszystkich  tych, którzy jej słuchali, grali lub w jakiś inny sposób wyrażali swoją sympatię, spotykały rozmaite, często bardzo dotkliwe nieprzyjemności. Komunizm odrzucił jazz nie tylko jako muzykę, ale także jako styl życia – sposób ubioru, otwartość, improwizację.

Jerzy Pilch w „Mieście utrapienia” napisał, że „ludzie musieli wtedy śnić z dnia na dzień”. I śnili, przez całe dziesięciolecia, chociaż nie wszyscy. Aktywiście podejmowali się różnych form walki i propagowania odmiennych poglądów. Jednym z nich niewątpliwie był Leopold Tyrmand. To człowiek płynący permanentnie pod prąd swoich czasów. Nawet zakładając kolorowe skarpetki, choć dziś może wydawać się to nieprawdopodobne, demonstrował swój sprzeciw wobec narzuconych z góry wzorców zachowania. Podobnie było ze spychanym na margines jazzem, którego autor „Zapisków dyletanta” stał się animatorem. Omawiana publikacja przybiera formę eseju o tym, czym był jazz, ale też w szerszej perspektywie o jego trzech płaszczyznach: zjawiska dźwiękowego, stylu muzycznego podlegającego ewolucji oraz  zjawiska społeczno-socjologicznego. Pięknie na tym tle maluje nam Tyrmand bajeczną anegdotę z okresu wojennego, gdy to pewnej wiosennej niedzieli, leżąc w bujnych łęgach portu rzecznego w Moguncji nad Renem, usłyszał „pierwsze dźwięki klarnetowego ataku i już za chwilę Benny Goodman rozwijał swą błyskotliwą orację w 'Ain't Misbehavin'”. Porażony niecodziennością tego zdarzenia wszczął rozmowę z przepływającym kajakiem niemieckim żołnierzem, który rozsiewał te anielskie dźwięki po całej okolicy. Tak właśnie przedstawiciele różnych frontów, wspólnie dyskutowali i cieszyli się muzyką tworzoną przez amerykańskiego Żyda, amerykańskiego Murzyna i zamerykanizowanego Polaka. Czysty humanizm w dobie katorżniczych zdarzeń.

„U brzegów jazzu” jest zbiorem intelektualnie bogatych impresji historycznych śladami rozwoju jazzu. Od pierwotnych zalążków rodzimych pieśni Afrykańczyków, którzy w niewolniczych statkach przenieśli swoją muzyczną duszę na plantacje południowej Ameryki, aż do nowoorleańskich buntowników, traktujących grę jako sposób wyrażenia swoich uczuć we wszechogarniającej społeczeństwo dyskryminacji. Tyrmandowi udaje się odpowiednio ująć i wyrazić głębię jazzu, nie tylko jako stylu muzycznego, ale przede wszystkim jako odpowiedzi na społeczne skrępowanie. Słusznie zauważa także, że najlepszymi artystami byli zazwyczaj ludzie niepełnosprawni, niezdatni do pracy niewolnicy, którzy z braku innych perspektyw chwytali za amatorskie instrumenty i kreowali nowe linie melodyczne. Tymi, często nieokiełznanymi dźwiękami opisywali swój trudny żywot: straconą przyjaźń, zaniechaną ambicję, niedolę, ból po stracie. ,,Czyż trąbka nowoorleańskiego Murzyna nie byłaby przed Sądem Ostatecznym najlepszym rzecznikiem ludzkiej niedoli?'' – to jeden z piękniejszych cytatów, na jakie natknąłem się w książce, wyrażający sedno tego, co Tyrmand Chciał nam przekazać.

Nie wiem dla kogo ta książka będzie odpowiednia. Może dla starszego pokolenia, które w słowach pisarza odnajdzie wspomnienia i zrozumienie dla własnego postępowania. Może dla młodych, którzy buntując się na wszechogarniającą nijakość, zechcą poznać źródła języka jazzu w kontekście historycznym. Może też „ U brzegów jazzu” spodobać się wszystkim tym, którzy cenią sobie mądrość artystyczną i jasny umysł twórcy. Wiele niepewnych i tylko jedna wiadoma – to nie jest leksykon wiedzy o fenomenie muzyki. To zbiór bardzo osobistych przemyśleń, które domagają się permanentnego przypominania i akceptacji, szczególnie w tych szalonych, zrobotyzowanych czasach, gdzie pęd za technologią przysłonił istotę estetyzacji życia. 

Ocena: