Recenzja "Celownik" Blaže Minevski

Wydawca: Biblioteka słów

Liczba stron: 344

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: styczeń 2019 r.

Blaže Minevski w „Celowniku” użył znanej i stosowanej w dziełach artystycznych figury zawieszenia w czasie. Czasami przybierała ona formę notesu na numery telefonów („Ostatnie rozdanie”), innym razem wypełniania deklaracji („Deklaracja celna”). W powieści macedońskiego pisarza jest to tytułowy celownik. Po dwu stronach rzeki para snajperów kieruje celowniki karabinów na swoich przeciwników. Ten epizod stanie się zalążkiem fabuły, która przeniesie nas do bardowskiej krainy, do miejsca położonego na krawędzi fikcji i rzeczywistości.

W przeciwieństwie do wymienionych wyżej tytułów, „Celownika” nie można nazwać książką rozliczeniową. Widząc skierowaną w swoją stronę broń, narrator opowieści przenika w głąb swojej świadomości i nawiązuje metafizyczną więź z kobietą ustawioną po drugiej stronie barykady. Zaczyna snuć trzystustronicowy monolog, w którym fakty przeplatają się z folklorem, strumienie myśli ze wspomnieniami, a nad wszystkim góruje potęga sztuki. Właśnie w tym ostatnim elemencie upatruję oś interpretacyjną książki. Poszlak zastosowania tego kodu powieści, autor wysyła całkiem sporo. Już na początku przytacza średniowieczną albańską legendę o Doruntinie i Konstantinie (odwołanie do książki „Kto przyprowadził Doruntinę” Ismaila Kadare). Spośród dziesięciorga dzieci starej Albanki została przy życiu tylko jej córka Doruntina i syn Konstantyn. Ona wyjechała do swojego męża w dalekie strony, zaś jej brat obiecał matce, że przywiezie ją do domu, jeśli tylko matka zechce ją zobaczyć. Przedwczesna śmierć Konstantyna wprowadza matkę w rozpacz. Złorzeczy zmarłemu synowi, że nie dotrzymał besy (przysięgi), choć jest ona w prawie zwyczajowym ważniejsza niż śmierć. Konstantyn powraca więc z zaświatów by wypełnić swoją powinność. Ta legenda wprowadza nas w pewien baśniowy trans, który nie ustąpi już do końca dzieła. Tym bardziej, że nasz bezimienny bohater swoją rywalkę z celownika nazywa właśnie Doruntiną. Ale odniesienie do tej legendy nie jest jedynym nawiązaniem literackim. Całymi garściami Minevski czerpie z „Anny Kareniny” oraz „Pani Bovary”, a przeplatające się motywy literackie i życie narratora są jednym z jakościowych wyznaczników talentu macedońskiego pisarza.  

Sztuka przybiera też w „Celowniku” bardziej osobisty wymiar. Opowieść narratora wypełniona jest wspomnienia o własnych doświadczeniach pisarskich. Z jednej strony z sentymentem wspomina lekcje literatury z nauczycielką, która stanowiła ważną ikonę w jego życiu, z drugiej zaś podejmuje dyskurs o strukturze książki wstrząsającej, w odniesieniu do odbytego kursu kreatywnego pisania w Ameryce. A wszystko to przy zastosowaniu niepowtarzalnej, opartej na uporczywej inkantacyjności, starannej eufoniczności, wyrazistej rytmizacji składni, nade wszystko zaś – hipnotyczności. Sprawia to, że „Celownik” odczytuję bardziej jako rozbudowany poemat niż jak cokolwiek innego. To bez dwóch zdań książka stylistycznie osobliwa, prywatna również dlatego, że autonomiczna na europejskim rynku wydawniczym. W tym, momentami podobnym do jąkania kodzie, autor zastawia pewną pułapkę na skłonnego do szufladkowania czytelnika. Pozornie przywłaszczając frazę swojego opus magnum, odwołuje się (świadomie lub nie) do koncepcji Wittgensteina i wchodzi tym samym w polemikę z wymiarem poufności książki. Zdaniem niemieckiego filozofa, nie sposób nadać odcienia prywatności uczuciom i emocjom, które chcemy wyrazić publicznie, niezależnie od tego, jakich narzędzi ku temu użyjemy i w jaki sposób zaprogramujemy informację w procesie „gry językowej”. Dopełnieniem tej koncepcji jest wewnątrzfabularna dyskusja o procesie twórczym, będąca silnie autotematyczną podróżą na pokładzie statku literata, przez akweny jego twórczości, w tym przede wszystkim przez odwołania do procesu formowania recenzowanej pozycji. W tym też kontekście, kolejnymi przystankami żeglugi nazwać można intertekstualne odwołania do uznanych ikon literackich i wykreowanych postaci. Ten zabieg pozwala spojrzeć na  głosy tej pozornie monotonnej prozy z nowej perspektywy.

Minevski przekazuje nam zatem przede wszystkim swoje poglądy na temat literatury. Poglądy o tyle istotne, że wygłaszane w trakcie procesu twórczego. Jego filozoficzne kalambury są niejako wykładnią własnego, poetyckiego języka. Kolejne mijane porty literackiej podróży tworzą pewną mapę tradycji i dawnych podań, ale ukazują też zwrot autora w przestrzeń bardziej zaangażowaną. „Celownik” bardzo spójnie łączy szacunek do legend z panoramą współczesnego społeczeństwa. Jak słusznie podkreślają recenzenci, książka jest refleksją nad bezzasadnością konfliktów zbrojnych. Ten wątek poboczny, może bardzo łatwo zmylić nieuważnego czytelnika, nastawionego na emocjonującą rozgrywkę z czasem, oczekującego wciągającej i pełnej zwrotów akcji historii. Ale to tylko fałszywy trop, odskocznia, która pozwala Minevskiemu jeszcze bardziej naszpikować swoją książkę synestezjami. To dzięki tej wojennej poświacie, emocje zalęgają w nas i niczym robaki drążą wnętrze, nie pozwalając na odłożenie książki. I całe szczęście, bo wreszcie dochodzimy też do wieńczącego dzieło, klamrowego zakończenia, które wprowadza nas w sferę intymności. Bohater konfrontuje siebie i nas, najpierw z miłością, a później ze śmiercią bliskich osób i zestawia to niejako z dylematem zbrodni – ma zabić, czy zostać zabitym. To kolejne z mrowia pytań, być może najważniejsze, które Minevski każe zadać sobie czytelnikowi. W ten sposób, w przypowieść o wielu przypowieściach, wplata traktat o uniwersalnych pokładach ludzkiego losu, zahaczając przy tym o cierpienie, miłość, samotność i obraz własny egzystencji człowieka. Jest to też jego kontra do wspomnianej wyżej teorii Wittgensteina.

„Celownik” jest książką szalenie trudną, nieoczywistą i metaforyczną. To zbiór wielu relacji, które każdy czytelnik musi poukładać i dyskursywnie uspójnić. Bo to nie jest bynajmniej przypadkowy chaos, ale doskonale przemyślana konstrukcja o wielu poziomach interpretacyjnych. Macedonia Minevskiego, to relatywnie nowy organizm państwowy, który poszukuje swojej tożsamości. Autor upatruje takiej szansy w literaturze, która jednak nie może odchodzić znacząco od tego, co najbardziej aktualne. Zachwyca mnie to, co większość będzie męczyć – dygresyjność i witalność samego języka. Jeśli tli się w nas jeszcze odrobina wiary w liryczność prozy, w emancypacyjną moc języka, w poszukiwanie istoty procesu twórczego, ale też w jego społeczne znaczenie i działanie, oparte na przechwytywaniu petryfikujących się form wyrażania, nie wypada pozostać na tę książkę obojętnym. 
Ocena:


1 komentarz: