Recenzja "Białoczarny" Paul Beatty

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 304
 
Oprawa: twarda


Premiera: 14 listopada 2018 r.

Po wystrzałowym „Sprzedawczyku” na polski rynek wydawniczy trafia kolejna książka Paula Beatty’ego. Wszyscy, którzy mieli okazję zapoznać się z nagrodzoną Bookerem powieścią, dobrze wiedzą, czego spodziewać się po „Białoczarnym”. Autor pisze w charakterystyczny dla siebie, satyryczny sposób. Jego najnowszy projekt należy do tej samej literackiej rodziny co „Przygody dobrego wojaka Szwejka” czy „Przypadki Inżyniera ludzkich dusz”, jednych będzie śmieszyć, innych wręcz odwrotnie, smucić ukrytą pod przykrywką humoru prawdą.

„Białoczarny” jest ciekawym przykładem powieści inicjacyjnej. Beatty snuje w niej historię dorastania Gunnara Kaufmana. Wychowywany przez ulicę, syn policjanta i przeciętnej matki, pnie się po kolejnych szczeblach edukacji z wzrastającą skutecznością. Obdarzony talentem poetyckim i sportowym, zyskuje coraz szersze grono zwolenników, co doprowadzi go do ostatecznie do roli samozwańczego przywódcy.

Autor „Sprzedawczyka” ponownie uderza w samo serce Ameryki (tylko czy to obecne?) – w rozdzierające je konflikty rasowe. Beatty rozdaje ciosy na prawo i lewo, nie oszczędzając nikogo. Trafia z dużą siłą i celnością, pozostawiając za sobą pole usłane rannymi. Czerpie radość z bicia we wszystkich wokoło, szczególnie we własne środowisko. U niego każde działanie, wszystkie przedmioty i otaczające nas sprawy są nośnikiem kwestii rasowych. Niezależnie czy mowa o polityce, rekrutacji do uniwersytetu czy butach, pisarz widzi w tym pierwiastek walki białego z czarnym. Każda strona dzieła skrzy się od prześmiewczego dekonstruowania mitów i stereotypów związanych z uprzedzeniami. Czarny humor przybiera różne formy – od stand-upowych puent i sloganów, przez kreowanie nieoczywistych sytuacji, aż po głoszenie pop-filozoficznych haseł. Siłą książki jest też narracja, w której czuć niebywałą rytmiczność i metaforyczność. Zdania rozgrywają się na wielu płaszczyznach – lingwistycznej, fonetycznej, fabularnej i przenośnej, a wszystkie one prowadzą do jednego, z góry zaplanowanego punktu.

„Białoczarny” łączy w sobie liryczną głębię i beletrystyczną świeżość. To tekst pełen symboliki i ukrytych kontekstów, a także fraza dowodząca, że temat dyskryminacji rasowej nie znalazł swojego ostatecznego rozwiązania. Bardzo chciałbym przy tym napisać, jak dawniej Kurt Vonnegut w „Śniadaniu mistrzów” – „w nonsensie siła”. Niestety jednak Beatty poszedł o dwa szczeble karykaturalności za daleko. Najnowsza powieść zdobywcy Bookera odznacza się niespotykaną intensywnością niesamowitych zdarzeń, które w efekcie stały się wyłącznie dodatkami, często zresztą niesmacznymi. Pisarz nie zna umiaru, chce nas permanentnie szokować, bez chwili odpoczynku raczyć coraz bardziej nowymi i nieprawdopodobnymi aluzjami, ale też biografiami. Jego bohaterów dotyka fatalizm, przechodzą oni jakby obok swojego życia. Wszystko jest tu zapisane z góry, a ich jedyne przejawy woli, dotyczą komediowego zakończenia danego epizodu. Beatty robi to samo, co jego postać w jednej ze scen – Gunnar rzuca wolne w ostatniej minucie spotkania, od których zależy zwycięstwo w meczu. Mógłby trafić bez problemu, ale specjalnie chybia, gdyż chce zmierzyć się z negatywną siłą widowni. Właśnie tak postępuje z nami autor, prowadzi czytelnika do rozwiązania, by u końca zmienić tory, zagmatwać treść i czekać na jego reakcję.

Podobnie jak w „Sprzedawczyku”, spotkamy tu sporo neologizmów, niekonwencjonalnych porównań i jeszcze więcej dziwności. Dla zachowania równowagi „czarnuchów” i „smoły” będzie nieco mniej, co wcale nie oznacza, że autor wyrzekł się lekkiego traktowania tematu. O ile w poprzedniej powieści czuć było spójność i równowagę na linii literacka innowacyjność – rzeczywista głębia, o tyle skala przejaskrawień i nietrafionych pomysłów, jest gwoździem do trumny „Białoczarnego”. Beatty podjął się dobrowolnego wyścigu z Monty Pythonem i zdecydowanie go przegrał. Gdzieś zatracił swoją powściągliwość, przez co koniec książki jest już czystą, niehumanitarną groteską, która częściej razi banalnością, niż zachwyca jakością. To jednak tylko jeden mały zarzut, który przez wiele stron w ogóle nie przeszkadza w błogim smakowaniu tej prozy. To nadal jest literatura świeża, nadal chce się zagłębiać w te niejednokrotnie skomplikowane zdania, wreszcie nadal śmiejemy się w głos, dzięki niesamowitej pomysłowości autora. Trudno przejść obok takiej literatury obojętnym. Jeśli mierzyć wartość pisarza zdolnością do wykreowania własnego stylu, Paul Beatty należy do czołówki współczesnych artystów.

Ocena:


Recenzja "Ojcowie i dzieci" Iwan Turgieniew

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 220
 
Oprawa: twarda


Premiera: 26 września 2018 r.

„Ojcowie i dzieci” to książka, którą należy odczytywać na płaszczyźnie historycznej. Dziś bowiem, w świecie pozbawionym tabu, ta opowieść już nie szokuje, ba, nawet nie wzbudza małych kontrowersji. Zupełnie inaczej było w 1862 roku. Rok po wydaniu „Skrzywdzonych i poniżonych” Dostojewskiego, „Wielkich nadziei” Dickensa czy „Kwiatów zła” Baudelaire’a, proza Turgieniewa wywołała istną burzę w środowisku literacko-dziennikarskim, dzieląc go na dwa obozy. Jedni z entuzjazmem patrzyli na odwagę Turgieniewa w obrazowaniu pokolenia ojców i dzieci, drudzy natomiast nie kryli oburzenia. Rzecz jest o tyle niespotykana, że owo zgorszenie nie dotyczyło wcale sposobu ukazania starszego, zbędnego pokolenia, tylko „nowych ludzi”. Autor „Szlacheckiego gniazda” w centrum swojej fabuły postawił postać Eugeniusza Bazarowa – młodego nihilistę, człowieka, który kocha lud i z wyraźną dumą podkreśla swoje niskie pochodzenie, jednocześnie jednak kpi sobie z niego i głośno oznajmia, że w imię jego dobra nie ma zamiaru przetoczyć choćby kropelki własnej krwi. Eugeniusz dba wyłącznie o siebie, całkowicie odrzuca sztukę i poezję, w tym dzieła Puszkina. Jak to pisał jeden z bardziej znanych ówczesnych pisarzy Michał Sałtykow-Szczedrin - „Bazarow potrafi tylko uganiać się za spódniczką Odincowej i nic poza tym”. Trudno więc dziwić się rosyjskiej inteligencji, że taki głos przyszłości odrzucała, szczególnie w obliczu nadchodzącej rewolucji. Bazarow to człowiek z innej epoki, sztandarowa postać czasów, na które wtedy nikt nie był jeszcze gotowy. 

Turgieniew naraził się na krytykę także starszym. Jego ojcowie przedstawieni zostali jako ludzie zacofani i bezwolni. Najbardziej karykaturalny jest tu oczywiście Paweł, to w nim skupia się cała nagonka na sybarytów, osoby ceniące sobie nade wszystko wygodny i dostatni tryb życia. Wzajemne relacje między pokoleniami będą tu stopniowo ewoluowały w nieuchronny konflikt. Swoistym finałem tych zmagań będzie pojedynek Pawła i Eugeniusza, z którego, a jakże, nikt nie wyjdzie zwycięski. Nowe pokolenie może jedynie zranić i uciec, nie da rady jednak całkowicie zatopić w piasku zapomnienia dawnych przyzwyczajeń. Nie z takim podejściem do życia, z przeświadczeniem o braku celowości i doświadczeniem ciągłej pustoty moralnej. Pisarz wtyka więc jednocześnie dwa kije do mrowiska, a piętnowanie na jakie się naraził nie może dziwić.

Ale „Ojcowie i dzieci”, oprócz kontrowersyjnej treści, są także symbolem swojej epoki w kontekście stylistycznym. Książkę cechują typowe dla tego miejsca i czasu motywy: wytworność formy, łagodność i wyrozumiałość osądu, delikatny sarkazm, urokliwe opisy otoczenia, mnogość dialogów. Każde zdanie jest tu dopieszczone i ułożone w wykwintną frazę. To powieść, w której obleczona filtrem dawnych czasów rzeczywistość, magicznie zlewa się z fantazją i ideałami. Turgieniew udowadnia przy tym, że był wielkim obserwatorem codzienności, a jedyny jego problem ze współbraćmi polegał na tym, że zamiast chwalić pozytywy, ironicznie ganił wady. 

„Ojcowie i dzieci” nie są książką, która mogłaby obecnie kogokolwiek zadziwić lub zachwycić. To powieść ściśle związana z czasami, w których powstała. Relacja o ścierających się poglądach i tarciach, na które do tej pory lekarstwa nie wymyślono. Nie porusza jak proza Dostojewskiego czy Tołstoja, nie sięga dna problemu jak współczesna literatura, jest w niej jednak pierwiastek wielkości, ten nienazwany element wyróżniający dzieła wielkie. To on, oraz poruszana tematyka sprawiły, że recenzowana książka po dziś dzień uznawana jest za największe dzieło Turgieniewa, a jej literackie życie, mimo upływających lat, nadal jest systematycznie przedłużane.

Ocena:

Recenzja "Utoya, 22 lipca" Erip Poppe

Reżyseria: Erik Poppe

Czas trwania: 1 godz. 30 min.

Kraj: Norwegia
 
Premiera: 19 lutego 2018 r

Jakiej konwencji użyć, aby w sposób najbardziej dosadny, a przy tym humanitarny oddać ogrom tragedii, jaka spotyka ofiary zamachu terrorystycznego? Erik Poppe, ceniony norweski reżyser, autor między innymi „Zniknięcia” czy „Hawaje, Oslo”, postawił na naturalizm, jednocześnie sytuując w centrum dramatu jednostkę.

18-letnia Kaja, przebywająca na obozie na wyspie Utoya, wraz ze swoją młodszą siostrą oraz grupą przyjaciół, doświadczy koszmaru, którego słowami opisać się nie da. 22 lipca 2011 roku świat wstrzymał oddech, gdy wszystkie wiadomości zaczęły podawać informacje o zabiciu 69 osób i ranieniu kolejnych 110.  Tej zbrodni dokonał urodzony w 1979 roku w Oslo Anders Breivik. Jak wspomniał po zatrzymaniu, to co zrobił było „potworne”, ale „konieczne”. Podobnie wygląda sprawa z filmem Poppe’a, to konieczna lekcja współczesności i ostrzeżenie przed radykalnym ekstremizmem.

Na początku filmu obserwujemy nagrania z kamer przemysłowych pierwszego etapu terrorystycznego planu, czyli eksplozji bomby w Oslo. Potem akcja dzieła przenosi się  na wyspę Utoya, by po kilku minutach spędzonych na rozmowach i dywagacjach na tematy błahe, ukazać nam potworność terroru w całej swej emocjonalnej krasie. Erik Poppe zrzekł się ambicji pogłębionej analizy zdarzeń, realizując doskonale nam znaną, chociażby z książki „Z zimną krwią” Trumana Capote’a, strategię, polegającą na drobiazgowym i pozbawionym komentarza odtworzeniu tego, co faktycznie miało miejsce. Norweskiego reżysera mało interesuje polityczne tło zamachu (aż do czasu kończących film napisów), zupełnie pomija tu postać samego zamachowca i jego pobudki, nie gloryfikuje też ofiar, ani nie pokazuje bólu po ich odejściu. To taka filmowa opowieść, która ma targać naszymi emocjami dzięki wierności faktom. Nie dziwi więc, że twórcy zadbali o każdy szczegół – spójność miejsca i czasu akcji, oparcie projekcji na realnych historiach świadków, pieczołowity dobór kadry według wieku ofiar, podłożenie dźwięku z właściwym brzmieniem i natężeniem. Można w tym miejscu domyślać się, ile wysiłku i przygotowań wymagało zebranie odpowiednich materiałów i ekipy, która mimo braku doświadczenia, była w stanie pokazać cierpienie ofiar.

W jednym z wywiadów Poppe przyznał, że ostatecznie odbyło się pięć podejść do nagrania kluczowej sceny, a każde z nich trwało cały dzień. Skoordynowanie wszystkich aktywności bohaterów i statystów, padających strzałów i pracy operatora, zamknięcie tego w realnej przestrzeni i czasie, stanowi prawdziwy, inscenizacyjny majstersztyk. Dzięki temu widzowie otrzymali dzieło wyjątkowo intensywne i poruszające. Boli nas każdy wydany krzyk, każda przelana łza, każdy grymas twarzy. Kolejne dźwięki wystrzałów przyprawiają o palpitacje serca, tworząc jednocześnie jedną z najbardziej przerażających ścieżek dźwiękowych w historii kina. Szalenie ważne i słuszne było tu także zawężenia perspektywy narracyjnej do postaci ofiar, jednocześnie bez dalszego wchodzenia w ich życiorysy. Są to bezimienne ofiary, do których widz powinien i będzie czuć empatię. Całkowicie pominięto tu z kolei postać zamachowcy. Jego wymazanie z utworu pozwoliło uniknąć pułapki pozornej gloryfikacji w środowiskach terrorystycznych. Jego sylwetkę dostrzeżemy jedynie z daleka, czatującego na wzgórzu na swoje ofiary.

Mam w pamięci inne filmy podejmujące problem zamachów – „Politechnikę” czy „Słonia”. Tam jednak twórcy stawiali w centrum konkretne postaci i rodziny, sięgali po społeczno-psychologiczną perspektywę całego wydarzenia. Poppe wybrał obserwację i pracę z detalami. Dzieło które stworzył, nosi znamiona realnej recepcji koszmaru, anatomii wszystkiego tego, co zwykło się nazywać strachem. Ten film będzie dzielił publiczność, nie każdy zgodzi się na taką introspekcję. Będą tacy, którzy dostrzegą tu próbę żerowania na ludzkiej krzywdzie, znajdą się też ci, dla których Poppe przesadza z poruszanymi wątkami, a w niektórych momentach zbyt mocno trzyma się podręcznika sztuki filmowej, przez co całość traci na wiarygodności. I choć z tymi argumentami trudno polemizować, warto docenić ten film, bo twórcom udaje się przybliżyć widzów do sedna traumatycznych doświadczeń, do istoty desperacji i chęci przeżycia za wszelką cenę. Jest to dzieło bardziej wymowne, niż niejeden film dokumentalny, i choćby dlatego należy je poznać.

Ocena:


Recenzja "Królowa Cukru" Natalie Baszile

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron:
510


Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: 19 września 2018 r.

„Królowa cukru” to kolejna po „Błocie” wydana w tym roku książka, traktująca o szeroko pojętej dyskryminacji rasowej na Południu Stanów Zjednoczonych. I o ile Hilary Jordan w swojej powieści postawiła na dynamikę i intrygę, o tyle Natalie Baszile skupia się na ludziach, ich problemach, bolączkach i niespełnionych marzeniach.

Debiut literacki amerykańskiej pisarki opowiada historię Charley – samotnej matki wychowującej córkę. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o spadku po ojcu, nie zastanawiając się długo, porzuca swoje wygodne życie w Kalifornii i rusza na Południe, by objąć stery na plantacji trzciny cukrowej. Obcy świat i nowe obowiązki będą przytłaczać ją od początku, a mnożące się jak grzyby po deszczu problemy, nie raz wprawią ją w stan bliski depresji. Jakby tego było mało, Baszile nakaże zmierzyć się swojej postaci z rodzinnymi demonami, w ten sposób dopełniając klasyczny kształt fabuły.

„Królowa cukru” to taka mozaika złożona z dobrze nam znanych i świetnie sprzedających się pomysłów. Doświadczymy tu pokazu kobiecej siły, starcia pokoleń, braku tolerancji na tle rasowym, międzykulturowego romansu, czy skromności, uczciwości i bezinteresowności, z najmniej oczekiwanej strony. Baszile używa przy tym tradycyjnych i wtórnych chwytów, mających pełnić rolę wypełniacza treści – cytaty z Biblii, zjazd rodzinny, konkurs pieczenia ciast i parę innych. Jest więc szablonowo aż do bólu, a przewidywalność treści stoi na poziomie odwrotnie proporcjonalnym do innowacyjności stylistycznej. Bo też „Królowa cukru” pisana jest językiem poprawnym, lecz mało charakterystycznym. Baszile korzysta z gotowych formuł, przy okazji wyjaśniając każdą wątpliwość jaka rodzi się w głowach bohaterów. Wszystko jest tu klarownie podane, autorka nie pozostawia czytelnikowi przestrzeni na refleksję czy wątpliwości, całkowicie wyprała swoją prozę z dwuznaczności. Nie ma mowy o interpretacjach, jest wyłącznie jedna prawidłowa linia rozumienia treści – linia narzucona nam odgórnie. Baszile próbowała nadać swoim bohaterom indywidualny język, ale nawet ten pomysł nie został poprawnie wykonany – gdy Miss Honey lub Hollywood zaczynają posługiwać się anachronizmem, po chwili jest to przerywane i następuję gwałtowny zwrot w stronę współczesności. Podobnie dzieci, znajdują się na tym samym poziomie co ich rodzice, tak samo rozumieją, widzą i tłumaczą. Wszelkie próby spełzają zatem na niczym, a sama autorka wpada w pułapkę niekonsekwencji i literackiego braku wyobraźni.

Baszile w mało odkrywczy i niewiele nowego mówiący sposób opowiada o tym, jak trudno jest odnaleźć się we wrogo nastawionym społeczeństwie. Stara się udowodnić, że na fundamencie trudnych relacji rodzinnych i toksycznego otoczenia, da się zbudować wyjątkowy dramat kipiący emocjami. Niestety wszystko to zostało pozbawione jakości i posuwa się po jakimś dobrze każdemu znanym torze. Wszelkie przemyślenia bohaterów trącą banalnością, a oni sami są w swoich cierpieniach nadmiernie fasadowi. To nie jest historia z krwi i kości, tu nie ma uniesień emocjonalnych godnych poruszanej tematyki. Baszile stawia na opis cierpienia, ale nie intryguje jej za bardzo psychologiczna złożoność prezentowanych zdarzeń. Niepogłębione pozostają zarówno nakreślane konteksty, jak i postacie dalszego planu. Z mnogości wydarzeń wydobywają się bardzo proste konkluzje, a styl opowiadania jest nie tyle uproszczony, co dość sztampowy. To klasyczna i ładna historia, z silnie zarysowanym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Z bohaterami, nad losami których można zapłakać, ale także ubolewać, nad prostotą ich konstrukcji. Wszystkie mają reprezentować określone postawy i grupy. Są jak programy, zaprojektowane do uzyskania ściśle określonego obrazu. I tak Charley będzie przedstawicielką wyzwolonych kobiet, Denton członkiem klubu starych ekspertów, którzy nie mylą się w żadnej sytuacji, Ralph Angel eksponuje małomiasteczkową inteligencję, wierzącą że wszystko jej się należy za nic, zaś Miss Honay to głowa rodziny, ufająca przede wszystkim Bogu i jedności swojego plemienia.

Cóż więc pozostaje czytelnikowi? Niestety osoby wymagające, znajdą w tej książce niewiele wartościowych treści. „Królowa cukru” nie radzi sobie z niuansowaniem nastrojów, niemniej ujmuje bezkompromisowością przekazu. To raczej kolejny bestseller oparty na kalkach, truizmie i grze emocji. Książka, która zatonie w morzu nowości i za kilka lat nie będzie pamiętana głównie ze swojej filmowo/serialowej ekranizacji. Być może ukojenie w tego typu książkach odnajdą wszyscy Ci, dla których literatura jest lekiem na codzienność, którzy lubią poddawać się literackim manipulacjom i nie przeszkadza im wtórność poruszanych treści. „Królowa cukru” jest ze wszech miar projektem powierzchownym, cechującym się prostotą i przeciętnością. Mnie ta historia niczego nie nauczyła, nie skłoniła do żadnych kreatywnych przemyśleń ani nie kazała się podziwiać. Ot, kolejna książka o ludzkim piekle, z której nie wydobywa się ani odrobina żaru.

Ocena

Recenzja "Ucho igielne" Wiesław Myśliwski

Wydawca: Znak 

Liczba stron: 448
 
Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 8 października 2018 r.

Literaturę można szufladkować na wiele sposobów. Są różne gatunki i długości, odmienne narracje, różnorodne stylistyki. Można też literaturę dzielić ze względu na cel, jakiemu służy. W ten sposób uzyskujemy dość wiarygodny wskaźnik wartości samego dzieła. Bo jeżeli celem pisarza jest wzrost sprzedaży lub dostarczenie rozrywki czytelnikowi, można z góry założyć, że powstały projekt będzie nosił typowo komercyjne ograniczenia. Zamierzeniem może być też na przykład wzruszenie czytelnika, rozbawienie go, nakreślenie jakiegoś społecznego problemu. Ale celem może być też stworzenie opowieści o opowiadaniu, choć z pozoru wydaje się to zadaniem karkołomnym. Taki właśnie głos po raz kolejny zabiera dwukrotny zdobywca Literackiej Nagrody Nike – Wiesław Myśliwski, a to, co tworzy, z góry wzbudza nie tylko zainteresowanie, ale też powszechne artystyczne oczekiwania. 

Punktem wyjścia najnowszej opowieści Myśliwskiego była przepowiednia. W dawnych czasach autor usłyszał od jednej z wróżek, że dożyje 81 lat. Gdy więc ten wiek osiągnął, zaczął ponownie analizować swoje życie i doszedł do wniosku, że ma nam coś jeszcze do przekazania. Tak właśnie powstał zalążek, z którego zdanie po zdaniu rozwinęła się historia narratora, spotykającego na sandomierskich Uchu Igielnym samego siebie, tylko młodszego. Oboje czekają na dziewczynę – Żydówkę, która wcale Żydówką nie była, ot przezwisko nadane po jednej ze szkolnych lekcji. Właśnie to spotkanie stanie się bazą do typowych dla pisarza wycieczek w przeszłość, odkrywania tego co minione i nadawania nowych znaczeń historii. „Ucho igielne” jest zatem tekstem o miłości, o fundamentalnej potrzebie ciągłego jej doświadczenia, niezależnie od wieku czy bagażu noszonych doświadczeń.

Szkatułkowa narracja otwiera się tu na wiele ciekawych zdarzeń i tropów. Poznajemy rodzinę narratora, jego współlokatorów, kolegów z pracy, wielbicieli i dawnych znajomych. Myśliwski ożywia to co było. Czyni to jednocześnie w dobrze nam znany, trudny i wymagający sposób. Na nowo definiuje pojęcia, spogląda wstecz na dawno zapomniane relacje, poszukuje odpowiedzi na pytania o to, jak pojąć chaos związany z tym, co zostało przesłonięte mgłą czasu. Aby połapać się w tych meandrach zaszłości i jednocześnie odnaleźć w tym wartościowy pierwiastek dla siebie, trzeba przeszłość szanować. Myśliwski bowiem ignoruje to co tu i teraz, nie wybiega także w przyszłość, przynajmniej tę oczywistą. Jego literacki świat to ciągłe wskrzeszanie czasów minionych, permanentna refleksja na tym kim się było na różnych etapach doczesności.

Bezimienny bohater „Ucha igielnego” to klasyczny obieżyświat. Choć jego los jest uniwersalny, a trwanie jakby wyjęte z kolein historii, jego przypowieść nie nosi znamion ahistoryczności. To raczej relacja o pewnej generacji, o ludziach żyjących w trudnym systemie, jednak potrafiących podnieść się ponad jego ograniczenia. Bohater nie smęci, nie narzeka, nie próbuje za wszelką siłę naprawić ludzkich krzywd. Żyje swoim życiem, a jedyne co pozostaje mu po latach, to próba zrozumienia kim jest. Nie używa do tego celu podsumowania, a raczej dekonstrukcji, to ona ma tu pierwszorzędne znaczenie.

Niech się nie boi jednak ten, kto myśli, że proza Myśliwskiego to wyłącznie filozoficzny traktat o istocie bytu. Autora „Widnokręgu” interesuje bowiem przede wszystkim codzienność, w którą wplata niewidoczną nicią głębsze treści. U niego na pierwszym planie nie znajdują się wydarzenia graniczne czy szczyty jakie osiągamy, lub doły, w które wpadamy. To raczej proza środka, wszystkich tych zdarzeń, które pozornie niczym się nie wyróżniają, Poruszanie się po powierzchni „Ucha igielnego” daje wiele czytelniczej satysfakcji. Nostalgia wywołana wspomnieniami sprezentowanego płaszcza, smak maminego topielca, rozważania o pisaniu doktoratu, powrót na stare śmieci po latach nieobecności czy prozaiczność dialogów prowadzących donikąd, nadają tej frazie dodatkową jakość. Czytanie Myśliwskiego jest też świetną odskocznią od współczesności. Pisarz nie potrzebuje innowacyjności, wynalazków czy nowomody, aby przykuć uwagę czytelnika. To sentymentalna podróż po dawnych czasach.

„Ucho igielne” podobnie jak inne książki autora pozbawione są linearności. To książka stworzona ze strzępków wspomnień, w których nic nie jest czarne, lub białe. Idealnie oddaje tę konstrukcję scena, w której bohater na jednym z etapów swojego życia rozmawia z kolegami z dawnych lat. Każdy przywołuje inne wydarzenie, a jeśli nawet ślady pamięci gdzieś się spotkają, opowieść przybiera inny kształt. Pamiętamy to co chcemy i w konfiguracji idealnie nam pasującej. Czym więc jest prawda historyczna? Według Myśliwskiego ciągłą kreacją przeszłości, systematyczną wojną wspomnień i własnych wyobrażeń. Tak właśnie budujemy siebie, swoje aktualne ja.

Autor napisał książkę o opowiadaniu. Bo też widać wyraźnie, że literatura w jego praktyce nie jest nośnikiem fabuły. Nie ma właściwie znaczenia, czy narrator był dobry, czy zły, czy kochał zwierzęta, czy może je tępił, czy pamięta uprzejmą Panią piekącą mu ciasto na przywitanie, czy może całkowicie wyparł ją ze świadomości. „Ucho igielne” jest kolejnym przykładem wyższości języka, nad treścią. Każde zdanie jest tu częścią składową większej całości i bez odpowiedniego przyporządkowania jej w strukturze tekstu, nie ma w sobie większej wartości. To nie jest skarbnica cytatów, wręcz przeciwnie, to raczej poddana magii rytmu pieśń o magii polskości. Z jednego zdania wypływają kolejne, a coś co na pierwszy rzut oka jest zwykłym przegadaniem, z każdą kolejną stroną będzie coraz bardziej zachwycać i świadczyć o doskonałym przemyśleniu narracji przez autora. Niewątpliwie „Ucho igielne” to książka wielu perspektyw i odczytań, a przez to dostępna dla szerokiego grona czytelników. To bardzo humorystyczna i wieloznaczna przypowieść o miłości, utęsknieniu i próbie ułożenia życia w jakiś sensowny wzór. Proza zadająca mrowie pytań, jednocześnie stroniąca od dawania klarownych odpowiedzi. Do głębszego przemyślenia.

Ocena: