Recenzja "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcin Wicha


Wydawca: Karakter

Liczba stron:
198

Oprawa: twarda

Premiera: 5 maja 2017 r.

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to zbiór krótkich tekstów pisanych zwięzłymi, rwanymi frazami, który mówi o odchodzeniu najbliżej osoby. Całość została podzielona na trzy części, tworzące prywatny tryptyk o utracie i niemożności odnalezienia się w nowej rzeczywistości. W pierwszym akcie o swojej matce Wicha pisze przez pryzmat przedmiotów, które musi po jej śmierci uporządkować. Relacjonuje nam swoje dylematy związane z napotykanymi na drodze drobiazgami. Każdy kryje za sobą unikatową historię, absolutnie magiczną w swojej banalności. Wzięcie do ręki książki jest pretekstem do odbycia sentymentalnej podróży do przeszłości, stanowi platformę pomiędzy życiem a śmiercią. Autor pisze beznamiętnie, dzięki czemu paradoksalnie uzyskujemy napełnioną emocjami frazę. Ileż sympatii i uczuć bije z tych rozdartych na ostrzu samotności słów, ile miłości można dostrzec w prostym geście trzymania w rękach „Emmy” i oddawaniu się kontemplacji o tym, czego ta książka w życiu doświadczyła. Autor opisuje nam obrazy zatrzymane w kadrze własnej pamięci. Świat zachowany i przekazany w detalach, razem z zapachem i fakturą. Nie można ich wyrzucić, bo były świadkami wydarzeń dla życia autora wiekopomnych, tego życia, którego już nie ma.

W drugiej części twórca mniej pisze o rzeczach, koncentrując swoją uwagę na ludziach. Pierwotny świat, owe krainy rodzinne autora mają właściwości magnetyczne, mamią go, łudzą, szepczą na ucho, nie pozwalają o sobie zapomnieć, a on prowadzony jakimś podświadomym programem musi tam wracać. Przemierzamy razem z nim przestrzenie przeszłości wypełnione małymi i dużymi sekretami Wichów, ich wzajemne relacje, problemy i radości. Jest to pejzaż niezwykle intensywny, zindywidualizowany, nabierający głębi nawet dla niemych świadków tamtych wydarzeń. Pisarz komponuje nam z małych kawałków istotę pojęcia rodzicielskości, w ten sposób zachowując w pamięci to, co nieuchronnie musi fizycznie stąd odejść. Nastrój żałoby wprowadza artystę do wewnątrz własnego ja, a brak bliskiego człowieka, kogoś z kim mógłby wspólnie dotykać tych najważniejszych w życiu spraw, tylko go w tym zamknięciu utrzymuje. Warto zwrócić uwagę, że cała maestria tej prozy uwidacznia się w tym momencie w sposobie narracji, w opowiadaniu o matce bez jej bezpośredniej bytności. W jego wspomnieniach jest ona obecna, ale nie jako główny bohater, dzięki czemu autor unika pułapki sentymentalizmu i pretensjonalności.

Ostatnia, wieńcząca cząstka książki to opis umierania. Jest więc tym razem bardzo konkretnie i wręcz empirycznie, odchodzimy od niedopowiedzeń na rzecz realistycznego obrazu. Marcin Wicha snuje opowieść o powolnej utracie ciepła, przygotowywaniu się na to, co nieuniknione, o stanie zawieszenia, byciu w krużganku, który niedługo trzeba będzie na zawsze opuścić. Śmierć odmieniana jest tutaj przez wszystkie przypadki, choć unikamy dotkliwej dosłowności. Sposób przekazu jest bardzo powolny, wręcz stoicki. Mamy wrażenie, że jesteśmy widzami osobistej ballady napędzanej spokojem, melancholią, beznamiętnymi spostrzeżeniami, przytaczaniem małych myśli, słów, obracanych w ustach niczym bezsmakowe landrynki. Język którym nas Autor raczy – opisy miejsc, procesu, drobnych czynności przydaje książce czułości. Otula ją, oświetla jakąś odrealnioną jasnością, która powoduje, że patrzymy na tę historię z taką samą czułością jak Autor.

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to książka bardzo przejmująca, wypełniona pustką i słodko-gorzkim kolażem wspomnień. Jest pełną niepewności historią o kresie życia, o wartości jakie mają w sobie przedmioty i jak trudno pogodzić się z pewnymi wydarzeniami. To piękna i poruszająca niewielka relacja o wielkich sprawach, napisana w zdystansowanym, podszytym ironią stylu. Z pewnością jedno z odkryć zeszłego roku na polskiej scenie wydawniczej.


 Ocena:

Recenzja "Pax" Sara Pennypacker


Wydawca: IUVI

Liczba stron: 300

Oprawa: miękka


Premiera: 26 października 2016 r.


„Pax” to pierwsza tak popularna w Polsce książka Sary Pennypacker, dawnej malarki, obecnie autorki książek dla dzieci. Jej zamiłowanie do tworzenia obrazów doskonale widać w każdym słowie tej książki, czuje się, że mimo zmiany narzędzia pracy, artystka dalej w swojej duszy operuje pięknem przestrzeni i uczuć.

W książce opisano historię Petera, nastoletniego chłopca, którego wojna zmusza do rozstania z ukochanym zwierzęciem – oswojonym lisem. Peter zamieszkuje z dziadkiem, od którego jednak szybko ucieka dręczony wyrzutami sumienia. Tak rozpoczyna podróż, której zwierciadlanym odbiciem będą poszukiwania swojej natury przez porzuconego Paxa. Ta dwutorowa narracja kreuje nam złożoną prozę drogi, pełną rozczarowań oraz trudności, ale też nadziei i szczęścia. Ta żegluga przez czas i miejsca musi zmienić młodych bohaterów, galopada przez gmatwaninę doznań, krzywd i wspomnień, pozwoli im zajrzeć w głąb własnej świadomości. Relacje Petera oraz uroczego lisa nabierają refleksyjnej głębi. Nostalgiczna materia przywołuje retrospekcje z dzieciństwa, momenty gdy zwierzę stawało w obronie człowieka i odwrotnie, gdy to troskliwy chłopak dał szansę na życie Paxowi. Ale przeszłość, choć ważna i pouczająca, nie może zmienić naszej natury. W lesie lis odkryje wszystko to, za czym podświadomie tęsknił całe życie, poczuje przywiązanie do swojego gatunku i wyzwoli pokłady odpowiedzialności, które do tej pory były głęboko ukryte. Oglądając bogactwo przyrody, podziwiając piękno leśnego labiryntu ścieżek i dróg, rozgwieżdżonego nieba, otulonych zielenią wzgórz, walczących o pokarm zwierząt, ran które nigdy się nie zagoją, Pax odkryje swoje przeznaczenie. W tym trudnym momencie także człowiek stanie na wysokości zadania, bo przyjaźń to nie tylko korzyści, ale i poświęcenie dla ukochanej istoty, to chęć czynienia dobra i dawanie wolności w poszukiwaniu własnego szczęścia. Co istotne, autorka pragnie nam także przekazać, że dojrzewamy całe życie, że nawet gdy już czujemy się dorośli, albo wręcz starzy, zawsze może zdarzyć się coś, co na nowo przywróci nas na łono społeczeństwa, otworzy nam oczy na inny, barwny świat.

Kluczowym walorem tej prozy jest jej wartość ogólnoludzka. Opowieści chłopca i lisa odbijają w sobie doznania i przemyślenia każdej istoty. Wszyscy przecież mamy świadomość głębi tajemnicy świata i naszego losu, wszyscy poszukujemy jego sensu, kształtujemy swoją psychikę zgodnie z naszymi potrzebami. Każdego łączą więzy miłości, przyjaźni i życzliwości z innymi jednostkami, każdy z nas jest ogniwem w łańcuchu społecznych relacji. Być może właśnie stąd bije źródło edukacyjnego wymiaru książki. Lektura idealnie nadaje się do czytania dzieciom, choć nie tym najmłodszym, jej specyfika pozwala w przystępnej formie spojrzeć nowym pokoleniom na ten trudny, często nieoczywisty i pełen pułapek świat, rzeczywistość w którą muszą wyruszyć sami.

„Pax” jest także powieścią antywojenną. Choć może nie doświadczymy tu tragicznych starć, bolesnych ran czy dotkliwych rozstań, choć nie zatopimy się w krwi i rozpadzie ciała, tematyka wojny będzie w tej książce powracać jak mantra. Konflikt zabrał Peterowi ojca, co stało się zalążkiem całej opowieści, o wojnie i jej traumach wypowiadać się będzie Vola, Chuderlak utraci część ciała po spotkaniu z miną, wreszcie zapach pocisków i bomb będzie czaił się na każdym kroku bohaterów. Nie pozwoli im spać spokojnie i doznawać relaksu. Wojna to coś dużego, złego, nienazwanego, co niszczy codzienność. Przedstawiona w powieści wojna to jednak nie tylko brutalna teraźniejszość, ale także przeszłość, której demony nawiedzają jeszcze na wiele lat po bezpośrednich starciach. Te dwa pozornie niezwiązane wątki – wojna i odnajdywanie siebie –  splatają się z czasem mocno, a czytelnik zagłębiając się w lekturę konstatuje istnienie zaskakujących, wzajemnych implikacji.

Konstrukcja lektury zdaje się być stabilna, o równo porozkładanych akcentach, dobrym rytmie i spokojnej frazie. Stanowi ona interesujący przykład narracji, której napięcie wznosi się i opada, styka się z baśnią i od niej odchodzi, by powrócić na kolejnych stronach tekstu. Edycję powieści wzbogaciły artystyczne ilustracje Jona Klassena, wykonane z pasją i smakiem estetycznym. Rysowane czarno-białą kreską łączą się z treścią  książki, dotykając ważnych dla utworu wątków i postaci, podkreślając też samotność i zagubienie bohaterów w nowym dla nich otoczeniu

„Pax” w zgrabny i interesujący sposób ukazuje mechanizmy działania ludzkiej psychiki i natury człowieka. Uczy godzić się ze stratami i własnymi deficytami. Tłumaczy młodszym pokoleniom, że frustracja i osamotnienie jest czymś naturalnym, że każdy człowiek ma w sobie indywidualne ja, które musi poznać i oswoić. To też piękna proza o przyjaźni, o samotności, o smutkach wojny oraz dojrzałości, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Lektura, która powinna znaleźć się na półce w każdym domu.


Ocena:




Recenzja "Dom Lalki (Nora)" Henrik Ibsen


Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 126

Oprawa: miękka


Premiera:
1985 r.

„Dom Lalki” to jedno z najważniejszych dzieł norweskiego dramatopisarza Henrika Ibsena. Sztuka podzielona została na trzy akty, z których każdy rozgrywa się w innym dniu następującym po sobie. Główną bohaterką książki jest Nora – młoda kobieta, matka trójki dzieci, ukochana żona swojego pnącego się w hierarchii banku męża. Torwald, niby człowiek stateczny, a sprawiający wrażenie oderwanego od rzeczywistości, przynajmniej w sensie materialnym, chciałby mieć w domu zawsze świeżą, piękną, ćwierkającą „wiewióreczkę” czy „gołąbeczka”, jak zwykł mawiać o Norze. Są małżeństwem od ośmiu lat, ale w momencie kryzysu okazuje się ono jedynie podtrzymywaną sztucznie fikcją. Nora pragnąc przywrócić zdrowie ukochanemu, fałszuje w przeszłości podpis ojca na rewersie. Jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, kariera Torwalda zostanie zahamowana. Przerażony zacznie powoływać się na stosunki z sąsiadami, na ograniczone przystosowanie do realiów zachowań żony, na krzywdę, jaką poznają jej dzieci. I choć sprawa zakończy się szczęśliwie, Nora uświadomi sobie, że w rękach żonglującego jej życiem w zależności od atmosfery męża, przez lata była tylko tytułową lalką.

Bohaterowie sztuki wyglądają jakby przed sobą grali - on rolę troskliwego męża, ona oddanej, niewinnej i naiwnej żony. I chociaż pozornie, w tym układzie wzajemnych niedopowiedzeń, nic nie zapowiada tragedii, intuicja podpowiada, że taki układ na dłuższą metę nie może się udać. Ibsen w sposób wyrafinowany gra pauzą, w objęciach której uważny czytelnik od razu wyczuje zapach zbliżającej się zmiany. Nora lubi pieniądze i jest całkowicie finansowo zależna od męża, który z kolei ma zwyczaj decydowania o wszystkim, nawet o stroju w jaki jego „sikoreczka” ma się przyozdobić. Nora powoli, w rozmowach ze znajomymi, rewiduje swoje dotychczasowe dokonania i uświadamia sobie z goryczą, że bezpieczne ramy codzienności, w których szczelnie się opatuliła, są tylko złudną formą tkwienia w fasadowych uwarunkowaniach i zależnościach. Rzeczywistość staje się dla niej chaosem, w którym można ukryć się tylko za samotnością. Okres świąteczny, klasycznie uznawany za rodzinny, sprzyja refleksjom nad własną osobą, Nora nawiązuje dialog ze sobą, być może po raz pierwszy w życiu. Budzą się w niej wątpliwości i podejrzenia, co do namacalności i doskonałości świata, w którym przyszło jej żyć. W ten sposób stopniowo odkrywa swoje pragnienia i potrzeby, których zwieńczeniem jest ostateczna decyzja zerwania z przeszłością.

„Dom Lalki (Nora)” to dramat o odsuwaniu od siebie prawdy o samych sobie i poszukiwaniu jej w innej formie, w substytucie, który pozwala zapomnieć o niepewności jutra. To także historia metamorfozy, za którą stoją dojmujące wyobcowanie i wyniosłość. Bohaterka omówionego na blogu książkowym dzieła, musi odrodzić się niczym Feniks z popiołów, bo wszystkie dotychczasowe kategorie porządkujące jej świat: rodzina, zwyczaje i znajomi, rozpadają się w pył.Nora wierzyła w swoje życie, wszak kochając innych napełniamy miłością własne serca. Zdarza się jednak, że obraz przed naszymi oczyma mętnieje, zaciera się, brudzi, wypełnia nas niemy ból i bezradność. Wpadamy w sidła wrogiej ciemności. Wydaje nam się, że z tego marazmu nic nas nie zdoła wybawić i wtedy przychodzi odsiecz, światło. Kiedy Nora wreszcie pojmie, że miłość której poświęciła wszystko, jest owiana siecią kłamstw i przymusu, którą sama stworzyła, nie pozostanie jej nic innego jak oderwanie się od tego co tu i teraz, nawet kosztem bezpieczeństwa i pozostawienia dzieci.

Henrik Ibsen nie ocenia postaw swoich bohaterów, obserwuje ewolucję wewnętrzną Nory oraz konsekwencje, jakie niesie to ze sobą dla jej rodziny. W „Domu lalki” każdy popełnia błędy, jak w życiu, nic nie jest czarne lub białe. To nie jest wnikliwa wiwisekcja rozpadu związku, ta sztuka stara się sygnalizować, że kumulowane złe emocje zawsze muszą znaleźć ujście i tylko od nas zależy, czy pozwolimy im uchodzić bezpiecznie. To też piękny obraz symbolizujący nam potęgę indywidualności i kruchość wszelkich związków, które budowane na złym fundamencie, muszą się prędzej czy później wywrócić.
Autor stworzył dramat uniwersalny, pisany niespiesznym, pełnym realizmu językiem, taki który będzie aktualny po wsze czasy. Będą zmieniać się motywy, poziomy frustracji, intensywność doznań, kolory skóry i dramatyzm zdarzeń ale rdzeń pozostanie ten sam. Bo poszukiwanie własnej charakterystyki to jedna z kluczowych kwestii naszej egzystencji, element, bez zrozumienia którego nikt nie może odnaleźć swojego szczęścia. 


Ocena:




Recenzja "Saga. Czyli filiżanka której nie ma" Cezary Harasimowicz


Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 416


Oprawa: twarda


Premiera: 22 listopada 2017 r.


Cezary Harasimowicz, polski scenarzysta, aktor, dramaturg i pisarz stworzył wyjątkowy portret rodzinny, który przybliża nie tylko losy najbliższych mu osób, ale także przenosi czytelnika do dawnej, wielonarodowej Polski. Ten pięknie wydany wehikuł czasu zaprasza każdego chętnego do podróży po XIX-wiecznej polskiej prowincji, boksach najważniejszych stajni na świecie, przedwojennej Warszawy, obozach pracy czy ogarniętych walką ulic Krakowa. O atrakcyjności lektury świadczą wykorzystane metody analizy, opierające się zarówno na cytatach faktów z ówczesnej pracy, danych z archiwów, jak i wykorzystaniu zapisków dziennika matki i opowieści przodków. Ta wieloaspektowa narracja daje zamierzone efekty, otrzymujemy dzieło wiarygodne i interesujące.

Początek książki to próba odtworzenia dziejów prapradziadków i pradziadków autora. W tej części pada bardzo wiele nazwisk, dat i wydarzeń, łatwo zagubić się w labiryncie drzewa genealogicznego. Gdy już przebrniemy przez ten mniej fascynujący element opowieści, dochodzimy do czasów narodzin i młodości dziadków Pana Cezarego. Adam Królikiewicz, który jest zasadniczym bohaterem książki, był majorem kawalerii Wojska Polskiego oraz znakomitym sportowcem, został pierwszym polskim medalistą olimpijskim w konkurencji indywidualnej. Matka z kolei była sanitariuszką podczas powstania warszawskiego, a po wojnie aktorką teatralną. Rodzina Królikiewiczów tworzy zamożną klasę mieszczańską, stąd ich losy będą wielokrotnie przeplatać się z bogatą i trudną historią Polski.

Czytając „Sagę. Czyli filiżankę, której nie ma” stajemy się niemal naocznymi świadkami wielkich wydarzeń - pogrzebu Juliusza Słowackiego, odwiedzin Józefa Piłsudskiego w Grudziądzu, zamachu majowego. Klimat dawnych epok dopełniają wojenne represje i przesłuchania, katorżnicza praca w niemieckich obozach pracy, radzieckie napaści, pomocne dłonie wyciągane przez osoby, po których nie należało się tego spodziewać, niesprawiedliwe rządy władzy ludowej.

Ta książka, to niesłychanie sprytna i inteligentna kumulacja doświadczeń różnych pokoleń, jest ona  opowieścią z jednej strony zgrzytającą i nieprzyjemną, a z drugiej przecież nieobcą, prawie każdy ma w swoim otoczeniu osoby doświadczające podobnych wydarzeń co bohaterowie „Sagi”. Nie każdy ma jednak chęć i odwagę sięgnąć po te relacje. Książka Cezarego Harasimowicza to sugestywna opowieść o buncie wobec zapominania. O tym, że historia współczesna domaga się pamięci w sposób szczególny, a tak naprawdę tonie w mgle niedomówień i wypierania z pamięci tego, co dla naszego rozwoju niepotrzebne.

Dużo w tej książce odniesień do lat tej strasznej wojny, która uformowała świadomość nie jednego, lecz kilku pokoleń, przeorała do bólu nieprzeliczone biografie, zaciążyła na całym późniejszym życiu. Zmieniały się realia, przemijały ideologie, które wciągnęły wielu w swoje tryby, rozsypywały się w drobny mak autorytety i ideały, w jakie wierzyli, a oni musieli na przekór wszystkiemu trwać i na nowo konstytuować swoje człowieczeństwo.

„Saga. Czyli filiżanka, której nie ma” to czarujące świadectwo tego, jak wiele można wyczytać z rodzinnych fotografii, często zapomnianych, zakurzonych, przysłoniętych warstwą obojętności. Harasimowicz stworzył opowieść niezwykle intymną, a przy tym uniwersalną, umieszczoną na gruncie ludzkich relacji, trosk, radości i bólu, gruncie, dzięki któremu świadomość pamięci staje się punktem rozważań o ludzkiej kondycji. Bo „Saga” to nie tylko zgrabnie opowiedziana historia rodzinna, to też swoista przypowieść o godności i odwadze, o ludziach którzy postawieniu do muru zerwali się do walki, którzy nie przestraszyli się okrucieństw, przemocy i śmierci, którzy wierzyli, że gdzieś kiedyś pojawi się taki Cezary Harasimowicz i przedłuży linię ich rodu zapisując kolejne strony rodzinnej biografii.

Ta książka to także nostalgiczna wyprawa w głąb własnej tożsamości. Autor odkrywając kolejne losy swoich przodków, konfrontuje to z własną osobą. Usiłuje wydobyć z czasu przeszłego wszystko to, co podkreśla jego charakter, a co nigdy nie zostało otwarcie nazwane. I choć nie powie tego wprost, trudno nie odnieść wrażenia, że dumą napawa go myśl o dziadkach i rodzicach, mimo błędów jakie popełniali, wad jakie posiadani, rzeczy, których nigdy nie zrobili. Piękna książka o melancholii, smutku, miłości, przerażeniu, radości, bezbronności wobec faktów i o czułości – dla tych wszystkich, którzy wierzą, że patrzenie wstecz ma sens. W tej relacji o zmarłych jest bowiem wiele atencji dla różnych form życia i ludzi potrafiących wyłowić z tragicznego worka te małe puzzle, które w połączeniu rozświetlają zwielokrotnionym blaskiem. 

Dużym atutem książki jest narracja pozwalająca poznać bohaterów z różnych punktów widzenia, ich psychikę, mentalność, obawy, małe szczęścia. Odautorski typ prowadzenia relacji ukazuje postacie postrzegane z boku, z dystansu, z wyższej lub szerszej perspektywy. Fragmentaryczność budowy utworu pozwala nam odstąpić od marzeń i zachowań jednej postaci na rzecz innej, by na dalszych kartach książki znów do znanych osób powrócić, tym razem starszych, konfrontując tym samym oddziaływanie  upływu czasu na ich percepcję rzeczywistości. W ten sposób systematycznie zaznajamiamy się ze społeczeństwem tamtych lat. Paralelnie z nimi istotną funkcję w organizacji tekstu pełnią przedmioty – zdjęcia, dywan, szkatułki czy filiżanka, której nie ma.  

Gdyby tak jeszcze nieco inaczej rozłożyć akcenty, rozwinąć historię matki a ograniczyć wstęp, zahamować relację pierwszoosobową narratora z jego komentarzami, skupić się bardziej na codzienności, gdyby zmienić te wszystkie elementy, może powstałoby arcydzieło. A może to ja wymyślam, może zabrnęlibyśmy tylko w otchłań podejrzeń o fikcyjność? To wszystko nie ma tak naprawdę znaczenia, bo Cezary Harasimowicz stworzył książkę wyjątkową, głęboko zakorzenioną w rodzinie i polskości. Tę sagę warto poznać i uświadomić sobie ponownie, ile zawdzięczamy naszym przodkom


Ocena:


Recenzja "Gergia" Mateusz Parkasiewicz