Recenzja „Drugi miecz” Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Magdalena Chrobok

Premiera: 19 sierpnia 2021

W świecie literackim często słyszymy slogan, że pierwsza książka napisana po przyznaniu Nobla nie może być udana. Czy to przez narzucenie dodatkowej presji, czy też biorąc pod uwagę odmienną percepcję (w końcu to dzieło Noblisty!), zazwyczaj takie utwory są oceniane gorzej. Podobna sytuacja spotkała w ostatnich latach Mario Vargasa Llosę, Kazuo Ishiguro czy Orhana Pamuka. I choć sama teoria wydaje mi się grubymi nićmi szyta, warto pod tym kątem zbadać „Drugi miecz”, czyli debiut Petera Handke po wręczeniu mu wyróżnienia w 2019 roku.

Jeśli miałbym określić gatunkowo tę nowelę, pewnie powinienem przypisać jej łatkę quasi-biograficznego, nowofalowego anty-kryminału. Brzmi źle prawda? Ale spokojnie, to tylko pozory. „Drugi miecz” jest quasi-biograficzny, ponieważ nie jest to spisany życiorys autora, mimo że wiele wydarzeń powiela się z jego doświadczeniami. Narratorem nie jest Handke, ale kolejny bezimienny bohater, który zostaje wyposażony w częściowe atrybuty samego noblisty. Już sam powód wszczęcia „intrygi”, to pokłosie realnych zdarzeń. Pewna reżyserka teatralna opublikowała zdjęcie matki pisarza wiwatującej na cześć Hitlera. To rozsierdziło Handkego na tyle, że postanowił poświęcić jej tę nowelę. Wspomniałem o „intrydze” i nie przez przypadek słowo zamieściłem w cudzysłowie. To chęć zemsty pcha bohatera do działania. Dzięki podjęciu decyzji o konieczności dokonania rozrachunku, rusza on w podróż, której celem ma być ostateczne rozwiązanie sprawy. Pisarz zgrabnie dokłada kolejne klocki, z których powstaje powolna opowieść, pozbawiana właściwie jakiegokolwiek napięcia. Przyjęcie schematu książki kryminalnej jest dla Handkego możliwością dekonstruowania pewnych mitów, narosłych przez lata gatunkowych analiz.

„Drugi miecz” Petera Handke to właściwie ciąg filozoficznych przemyśleń na temat natury zemsty, jej moralnych fundamentów czy prawa do pomszczenia kogoś. Bohater wsiada w różnorodne środki transportu, zagląda do knajp, rozmawia ze spotkanymi ludźmi. Każde działanie podporządkowuje dotarciu do miejsca, gdzie ma dokonać zabójstwa. Zasłużonego wyroku za popełnioną zbrodnię. Handke podporządkowuje ramę wydarzeń do własnego smaku, powolnego poczucia rytmu, duchowej prozodii. Rezygnuje z mrocznych kadrów, by w nieco abstrakcyjny, poetycki, momentami oniryczny sposób, opowiedzieć o tym, jak sztuka potrafi zwyciężyć nad śmiercią.

Może trochę zaspojleruję, ale jak już wspomniałem nie o napięcie w tej książce chodzi. Noblista w finale noweli ignoruje powziętą wcześniej decyzję. Jego zemsta nie przybierze formy krwawej rozprawy. Nie będzie stalowego miecza, tylko zupełnie inny, drugi, niemy. Największą karą dla winnej kobiety będzie odwrócenie uwagi od niej. Zupełne pominięcie jej wkładu w toczącą się historię. Wymazanie wszystkich elementów składających się na jej byt. Bo czyż zapomnienie nie jest tragiczniejsze niż męczeńska śmierć?

„Drugi miecz” Petera Handke zawiera wiele tropów i wątków. Jest chociażby kwestia płci. Kobiety są u pisarza bardzo istotne, choć same praktycznie nie występują na kartach książki. O winnej wiemy niewiele, podobnie jak o samej matce bohatera. A jedna to właśnie one są motorem napędowym jego działań. Bez nich życie mężczyzny nie byłoby warte napisania książki. Innym ciekawym tematem są z pewnością odwołania. W powieści można odnaleźć całkiem sporo aluzji do innych dzieł pisarza. Ich poszukiwanie może stanowić dodatkową zabawę i motywację do przemyśleń.

Nowa powieść austriackiego autora nie szokuje. Kogoś, kto czytał już kilka innych jego dzieł, z pewnością nie zaskoczy ani fabuła, ani tym bardziej forma – przewrotna, surowa, urywana. Jej smakowanie dostarcza jakiejś perwersyjnej przyjemności, która, co tu dużo ukrywać, zarezerwowana jest tylko dla największych pisarzy. Nazwałem tę książkę nowofalowym anty-kryminałem, ale możecie w to miejsce wstawić sobie cokolwiek innego. Tego Noblistę akurat naprawdę trudno jakkolwiek zaszufladkować. Jakiekolwiek tezy o trudnych, ponoblowskich początkach można tym razem wrzucić w kosz. Handke jest dalej sobą.

Recenzja "Podróż siódma" Jon Muth

Wydawca: Literackie

Liczba stron: 80

Oprawa: twarda

Premiera: 23 czerwca 2021

Jedną z największych zalet komiksów jest możliwość zaprezentowania treści małych historii, w formie rozbudowanej narracji graficznej. „Podróż siódma” Stanisława Lema jest mała nie tylko w sensie objętościowym. Jej akcja osadzona została w klaustrofobicznie ciasnym statku kosmicznym, opowiada o jednym bohaterze, a dodatkowo nie ma w niej żadnych ozdobników. Lem był cierpkim bardem i jeśli miał do wyboru stonowanie lub rozpasanie, wybierał właśnie to pierwsze. Trochę innymi środkami operuje Jon Muth. Choć w warstwie tekstowej nie wprowadza istotnych zmian, ukazuje dużo detali na ilustracjach. Z każdą kolejną stroną ta mała historia zyskuje nowe szczegóły i staje się bardziej namacalna.

O tym, że Jon Muth ma niezwykły dar do oświetlania i odkrywania wszystkich warstw znaczeń ukrytych w historii, czytelnicy mogli przekonać się już wielokrotnie. To on jest autorem nowatorskiego „Moonshadow”, „Sandmana: Przebudzenie” czy „Misterium”. Ma też na koncie liczne prace dla młodszych obiorców, co jest szczególnie ważne właśnie przy „Podróży siódmej” – komiksu tworzonego z myślą o szerokim gronie odbiorców, w tym także młodzieży.

Cała heca rozpoczyna się od uderzenia meteorytu w rakietę Ijona Tichy'ego Ten niesamowity podróżnik udający się do gwiazdozbioru Cielca postanowił samemu rozprawić się z zewnętrzną usterką regulatora napędu i steru. To zadanie przerasta jednak jego możliwości. Dryfujący w nicość klucz symbolizuje tu bezradność w starciu z naturą, a lecący tuż za nim stek z wołowiny, jest wymownym, ironicznym i wciąż aktualnym komentarzem politycznym. Mimo, że statek w niekontrolowany sposób zbliża się do pola tajemniczych wirów grawitacyjnych, zrezygnowany bohater nie może nic zrobić. Z powątpiewaniem czeka na zdarzenie, który jego kosmiczny almanach nazywa jako nieobliczalne efekty relatywistyczne. Jak napisano, tak też się stało. W nocy do Tichy'ego przybywa mężczyzna podający się za Ijona Tichego. Mimo zbieżności bohater traktuje to zdarzenie jako nocną marę.

Wkrótce pojawiają się jednak kolejni bohaterowie. A to sobie podebatują, a to zrobią omlet czy się pokłócą. W pewnym momencie jest ich tylu, że w małej rakiecie zaczyna brakować dla nich miejsca. I wtedy zaczyna dziać się coś, co doskonale oddaje specyficzny humor Lema. Najstarszy Tichy zostaje wybrany na przewodniczącego, powołano komisję wyborczą, odpowiednie komitety i zapowiedziano utworzenie straży. Czy to wszystko pomogło w naprawieniu rakiety? A gdzie tam. Ważniejsze i pilniejsze stały się wszak inne tematy.

Lem w doskonały sposób obśmiewa koncepcję bohaterskiego podróżnika w kosmos. Kpi sobie także z polityki, ludzkiego pożądania władzy, nieumiejętności hierarchizowania potrzeb. Tym tropem podąża także Muth. Jego obrazy nijak mają się do wyobrażeń o nowoczesnych technologiach stosowanych w kosmosie. Rakieta jest ciasna, mała, wyposażona w to, co doskonale znamy z autopsji. Tichy nie musi używać miliona przycisków w każdej minucie swojego życia, za to umiejętność gotowania steku na żeliwnej patelni jest jak najbardziej na miejscu. Dbałość o szczegół jest tu zadziwiająca, jak chociażby wtedy, gdy spod skafandra wystają kolorowe skarpetki, albo pobudzony przez wyobraźnię wielki meteoryt, okazuje się ziarenkiem wielkości fasolki półksiężycowatej.

Jon Muth subtelnie wprowadza swoje wizje do opowieści. Nie zmienia jej, a jedynie dokłada szczegóły. Jego talent ujawnia się chociażby wtedy, gdy na jednej planszy mieści kilkunastu bohaterów, a każdy z nich mimo że taki sam, wygląda jednak nieco inaczej. Komiks nie ustrzegł się błędu, ale o nim napisano już wystarczająco. W mojej opinii to bardzo dobra, wierna adaptacja, która nie jest może tak widowiskowa i piękna jak ta zaprezentowana w „Niezwyciężonym”, ale nadal budzi olbrzymi podziw.

Recenzja „Daleko od Rueil” Raymond Queneau

Wydawca: PIW

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Anna Wasilewska

Premiera: 27 października 2021

„Daleko od Rueil” to krótka, napisana w 1944 roku powieść Raymond Queneau. Jednego z tych pisarzy, którego styl jest na tyle charakterystyczny, że wystarczy przeczytać go raz, aby już nigdy nie pomylić ze słowami innego twórcy. Niespełna dwa lata temu na polskim rynku pojawiło się wznowienie jego najsłynniejszej książki – „Zazie w metrze”. Ona  doskonale przedstawia strategię literacką artysty. Filozofia tworzenia światów, kreowania bohaterów, plątania ich w rozmaite sieci zdarzeń i znaczeń zawsze podlega wyższemu czynnikowi – humorowi. Powieści Queneau są pełne śmiechu. Poddają się mu nie tyle protagoniści, zazwyczaj beznamiętnie wypowiadający zabawne gagi, ile autor i my, czytelnicy. Francuski pisarz nieźle się bawił tworząc kolejne gry słowne. Jednak w tym śmiechu jest poważny podtekst, co doskonale rozumiemy już po kilku zdaniach lektury. Pod rozmyślnie komiczną fabułą wyczuwamy przekonanie, że życie jest w istocie tragiczne. Jego wesołość nie może ukryć świadomości ostatecznej katastrofy, jaką zazwyczaj jest śmierć.

„Daleko od Rueil” podlega tej samej metodzie pisarskiej. Jest jednakże książką zdecydowanie bardziej poważną (choć jednocześnie w jakimś sensie pełną błahych dialogów) i trudną w odbiorze niż „Zazie w metrze”. Akcja zaczyna się i kończy w atelier mało rozpoznawalnego poety Ludwika Filipa des Cigales, literackiej legendy paryskiego przedmieścia Rueil. Des Cigales jest przyjacielem ojca Jacquesa, głównego bohatera powieści.  Wychowany przez nudnego mieszczanina i samotnego producenta skarpetek, młody Jacques chętnie towarzyszy des Cigalesowi przy seansach filmowych. Mowa tu głównie o amerykańskich westernach, które pobudzają wyobraźnię młodego odbiorcy. Jacques l’Aumône postrzega więc siebie jako założyciela dynastii Laumoningenów, mistrza boksu, papieża, śpiewaka operowego, ascetycznego samotnika, dokumentalistę zbierającego dane o plemieniu Borgeiros. Bywa też farmaceutą, aktorem w wędrownej grupie teatralnej, statystą filmowym, nieodpowiednim kochankiem.

Nie wiemy kim tak naprawdę jest l’Aumône. To co rzeczywiste dość swobodnie przechodzi w to co przywidziane, zmyślone, oniryczne. A może Jacques jest tak naprawdę fikcją w fikcji, wyimaginowanym ideałem dla sfrustrowanej postaci des Cigalesa, którego jedynym prawdziwym sukcesem są dziewczyny odwiedzające jego mansardę? Jest też taka opcja, że Jacques l’Aumône to w rzeczywistości nikt inny jak James Charity, filmowa iluzja stworzona w Hollywood, którą każdy może stać się w zabawnym świecie swoich marzeń. Jaka była prawda nigdy się nie dowiemy, a czytelnik może wybrać sobie dowolną wersję, która pasuje do jego recepcji dzieła.

Proza Queneau składa hołd kinu. Pisarz był przez lata zapalonym tłumaczem dialogów do dzieł Bergmana, Bunuela, Felliniego czy Raya. W 1952 roku zasiadał nawet w jury festiwalu w Cannes. Nic więc dziwnego, że sam stał się swoistym „reżyserem książek”. Nie bojącym się efektów specjalnych (wymyślone słowa, ekstrawaganckie kalambury) i wyrazistych kadrów. Jego powieść zaludnia batalion drugorzędnych postaci. Od rozbrajającej prostoty tragicznej Lulu Doumer, po niezbyt dostojnego aptekarza, pana Linaire. „Daleko od Rueil” to taka książka, której nie mógł napisać nikt inny. Pełna banalności, ale także erudycji, zwariowanych pomysłów i charakterystycznych bohaterów, śmiechu i powagi. Nie wiem dokładnie o czym to jest, ale czytając bawiłem się przednio