Recenzja "Opowiadania chasydzkie i ludowe" Icchok Lejb Perec

Wydawca: Wydawnictwo CM

Liczba stron: 244
 
Oprawa: miękka

Premiera: 30 marca 2020 r.

Icchok Lejb Perec, obok Mendele Mojchera Sforima i Szolema Alejchema, należy do grona klasyków literatury jidysz. Choć tym najbardziej rozpoznawalnym jest Noblista, Isaac Bashevis Singer, to właśnie Perec tworzył podwaliny literatury chasydzkiej i, jak wskazują niektórzy wtajemniczeni, bez niego nie byłoby późniejszych sukcesów autora „Spuścizny”.

Nie do końca wiadomo, kiedy Perec się urodził. Oficjalnie funkcjonują dwie daty 20 maja 1851 albo 18 maja 1852, chociaż większość badaczy jego twórczości optuje jednak za tą drugą wersją. Perec urodził się więc w epoce Melville’a, Turgieniewa, Hawthorne’a i Alphonse de Lamartine’a, ale to nie oni mieli na niego największy wpływ. Od zawsze podkreślał, że wzorami byli dla niego rodzice: Jehuda Perec i Rywka z domu Lewin. To oni włożyli sporą część swojego majątku w wykształcenie syna. Pozwolili mu podjąć studia Talmudu i Tory, przyczynili się do multilingwinistycznej natury Icchoka (biegle znał hebrajski, rosyjski i jidysz zaś nieco słabiej – niemiecki i polski). Dali mu wszystko, by ten w dorosłym życiu stał się kimś ważnym i szczęśliwym. Nie od razu jednak Perec stał się pierwszoplanową postacią na scenie żydowskiej Warszawy literackiej. Przez lata podejmował się wielu działalności, które zazwyczaj kończyły się katastrofalnie. Założył młyn, piwiarnię i szkołę. Pracował jako korepetytor języka hebrajskiego, miał wkład w powstanie ochotniczej straży pożarnej w Zamościu, wykładał w szkole wieczorowej dla robotników i był współzałożycielem gimnazjum żydowskiego. Sporo sukcesów odnosił jako adwokat, ale i tu po 11 latach i zawistnych donosach, musiał powiedzieć sobie dość. Rok po tym wydarzeniu Perec nieśmiało debiutuje jako pisarz poematem „Monisz”, który stanowi swoistą balladę o międzyreligijnej miłości.

Dopiero zamieszkanie w Warszawie i stopniowa radykalizacja poglądów, krystalizują styl literacki Pereca. Był orędownikiem teorii, mówiącej że żydowska literatura powinna wrócić do żydowskiego folkloru. Owocem tych poglądów były wydane na początku nowego wieku zbiory opowiadań, w tym ten najsłynniejszy, który obecnie przypomina nam Wydawnictwo CM. Na „Opowiadania chasydzkie i ludowe” składają się dwadzieścia trzy teksty o różnej długości: od kilkunastostronicowych, pełnoprawnych opowiadań, po kilkustronicowe miniatury. Całość przesiąknięta jest chasydzkim duchem i uzupełniona o rozbudowany słownik, który ułatwia współczesnemu czytelnikowi zrozumienie takich terminów jak: cheder, tosefty, Rosz-haszana czy mykwa. W zbiorze dominują historie proste, z jasnym przesłaniem, stanowiące zalążki przypowieści (np. „Bard”), ale znaleźć można tu też nieco trudniejsze tematycznie dzieła, podejmujące ważne społecznie problemy (np. „O historii”). Nad całym zbiorem unosi się duch realizmu magicznego, dowodzący że osiągnięcia Marqueza nie były dla literatury jakimś przełomem, a raczej autorskim odświeżeniem.

„Opowiadania chasydzkie i ludowe” przedstawiają nam świat Żydów, którego już nie ma. Przywołują dawne tradycje, opisują obchodzenie specyficznych świąt, zapoznają nas z kultem religijnym, który może stanowić sedno ludzkiego istnienia. Nie zabraknie w nich sennych wizji, niejasności, ciekawych postaci bijących się z własnymi myślami oraz ironii i baśniowych wydarzeń. To bardzo różnorodny, barwny i mądry obraz świata pełnego codziennych czynności, wiary i wyobraźni. Zawarte tu historie przepojone są mistyczną aurą, cudownym oddziaływaniem Obecności Bożej, ale też mówią o wartościach ukrytych w prostych, nieuczonych ludziach. Bez słownych piruetów, niepotrzebnego kombinowania czy wodolejstwa. Prawdziwie ciepła opowieść o zwyczajnych, ale jakby nieco zakurzonych wartościach. Perec nie tylko opowiada, ale i uczy słuchania i opowiadania. I jest to, moim zdaniem, zaraz po historycznej wartości tej książki, największy jej walor.

Recenzja "Wszędzie i we wszystkim" Pimm van Hest, Sassafras de Bruyn

Wydawca: CoJaNaTo

Liczba stron: 32

Oprawa: twarda

Premiera: 1 czerwca 2019 r.

W 2010 roku nastąpił zwrot w mojej percepcji na sztukę. Wtedy to po raz pierwszy obejrzałem zadziwiająco dojrzały, poetycki i wizualnie perfekcyjny film Gregory’ego Colberta „Ashes and snow”. To właściwie nie tyle dzieło fabularne, ile kolaż ujęć fotograficznych portretujących interakcje zachodzące między człowiekiem a zwierzętami. Wszystko to wzmocnione lirycznym komentarzem. To właśnie dzięki temu filmowi, otworzyła się we mnie wrażliwość, na łączenie sztuki obrazu, ze sztuką słowa. I choć bardzo często jest tak, że coś w podobnym pomyśle nie zagra, że jedna z gałęzi wyrażania swoich artystycznych wizji przeważa nad drugą, albo że odwrotnie, ani tekst ani grafika nie poruszają dostatecznie, jest to moim zdaniem jedna z ważniejszych tendencji we współczesnej sztuce, docierająca do szerokiego grona odbiorców.

Taką formę prezentuje też książka „Wszędzie i we wszystkim”. I już na samym początku mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że jest to rzecz wyjątkowa. Wydawnictwo CoJaNaTo proponuje nam historię małej Yolandy, której nieoczekiwanie umiera mama. Yolanda pyta wszystkich wokoło, gdzie jej mama się podziała. Próbuje znaleźć źródło tajemniczej straty. Motywuje ją nie tylko deficyt bliskości, ale także otaczający dorośli, którzy zamiast pomóc, nabierają wody w usta i wolą tematu nie poruszać. Na szczęście są też tacy, którzy starają się małej dziewczynce pomóc. Każdy z nich wyjaśnia, w jaki sposób nadal doświadcza obecności zmarłej. Dla dziadka będzie to spojrzenie w jej ukochane róże, które zasadziła będąc jeszcze dzieckiem. Tata czuje swoją żonę w pejzażu, który namalowała i kubku, który kiedyś zreperowała. Będą też inne postaci, wspomnienia, ciepłe historie, które każdy nosi w sobie. Bo życie nie kończy się wraz ze śmiercią, ale trwa nadal. Mama zawsze będzie przy Yolandzie, wystarczy się rozejrzeć oczami duszy.

„Wszędzie i we wszystkim” porusza istotny w rozwoju dziecka temat i co ważne, robi to z jednej strony w sposób wyważony, z drugiej także nienarzucający. Autorzy nie chcą grać na emocjach, całkowicie odcinają się od dawania banalnych recept i rad. Wolą zatopić się w poetyckich rozważaniach o samej naturze radzenia sobie ze stratą. Pięknie oddaje to lityczny tekst Pimma van Hesta, a jeszcze lepiej obrazują ilustracje Sassafras de Bruyn. Nie skłamię jeśli powiem, że strona graficzna książki to tak naprawdę oddzielne dzieło sztuki, które spokojnie można wydrukować i rozwiesić na ścianie. Bardzo klimatyczna i nastrojowa opowieść. Także idealny pretekst do rozmów z dzieckiem o kluczowym w życiu temacie. Wszystko to sprawia, że „Wszędzie i we wszystkim” to jeden z lepszych picturebooków, jakie wydano w ostatnich latach w Polsce. Pozycja obowiązkowa w biblioteczce zaangażowanego w rozwój dziecka rodzica.

Recenzja "Przez" Zośka Papużanka

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 296

Oprawa: twarda

Premiera: 15 kwietnia 2020 r.

Osią tematyczną najnowszej książki Zośki Papużanki jest obserwacja. Owa czynność staje się tu zarówno jednostkowym celem, jak i samoistnym, milczącym bohaterem. Autorka poszła o krok dalej, niż Hitchcock w „Oknie na podwórze” i Kieślowski w „Krótkim filmie o miłości”. Tam bowiem bohaterowie, odpowiednio James Stewart jako L.B. Jefferiesi i Olaf Lubaszenko jako Tomek, poprzez swoje podglądanie sąsiadów, kreują nowe zdarzenia i przecinają ścieżki losów, dzięki czemu powstają elektryzujące i moralizujące fabuły. „Przez” zmierza z kolei w kierunku ukazania nudy codzienności. Nie robi tego jak Rene Lesage w „Diable kulawym”, gdzie diabeł zrywa dachy z domów i naświetla prywatne życie w tych momentach, w których nie dopuszcza się osoby trzeciej. Papużanka umywa ręce od wszelkiej efektowności, w centrum uwagi stawia mężczyznę i każe nam przypatrywać się dziejom jego typowego małżeństwa.

Nie jest to żaden Brad Pitt czy inny Robert Pattinson. Ot zwykły, szary obywatel, którego niektórzy wezmą nawet za śmieciarza. Nie ma specjalnych uzdolnień, ambicji, skrywanej mądrości. Posiada żonę, którą pewnego dnia traci. Stęskniony wprowadza się do jej bloku i z ukrycia stara się przypatrywać jej nowemu życiu. Takie usytuowanie postaci sprzyja odkrywaniu i pokazywaniu wszystkich warstw i pięter życia prywatnego, jest dobrym punktem wyjścia do rozważań nie tylko o tym co tu i teraz, ale także o tym co już było. Papużanka podsłuchuje życie prywatne normalnej polskiej rodziny, zdradza jej sekrety i ukazuje intymne sprężyny. Tu aż roi się od energii i emocji, mimo że lawa codzienności, zastygła w magmę przeszłości. „Przez” to powieść składająca się z mozaiki zwyczajnych działań, czynionych w pośpiechu zamierzeń, z upływającego czasu, domowej krzątaniny, przypadkowych widzeń i całej masy zamyśleń. 

Proza Zośki Papużanki to literatura proporcjonalnie trudna do drobiazgowości i skrupulatności, z jaką powstały wszelkie frazy składające się na „Przez”. Jej trudność ujawnia się nie tylko na poziomie mikro, gdy przyzwyczajeni do zupełnie innych fabuł, pełnych ‘czegoś ciekawego’, i nieprzygotowani na tę odmienną rzeczywistość, zadajemy sobie pytanie o konkretne sensy danych zdań czy akapitów. O znaczenia, które kryją się między kolejnymi odniesieniami, o te powtarzające się przeskoki między przestrzeniami, wprowadzające czytelnika w kłopotliwy stan. To zderzenie kontekstów, pięknych, świeżych porównań i metafor, obserwowane jest również na poziomie makro, co również może potęgować trudności w odbiorze. Pragnąc bowiem te nasze mikroobserwacje scalić w jedną, spójną i logiczną całość, zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie tego dokonać. Mieszając własne interpretacje z autorskim głosem, szybko dostrzegamy, że konstruujemy ciąg nawarstwiających się, fałszywych komentarzy. Wynika to w dużej mierze z dyskomfortu, w jaki wpędza nas świadomie Papużanka. Nikt nie chce czytać o bohaterze, który mógłby być też nim samym, albo który wręcz w jakimś sensie właśnie nim jest. A przynajmniej nie w takich sytuacjach, gdzie na światło dzienne wychodzą smutne tajemnice. Nie o sensy jednostkowe tu jednak chodzi, lecz o pewną wrażliwość, o nieuciekanie przed tym, co wymaga podjęcia często heroicznego trudu.

Papużanka pisze bezkompromisowo. Nie interesują jej półśrodki, głęboko wierzy w zasadność swoich spostrzeżeń, które leżą u fundamentu całej książki. Dzięki temu jej powieść, mimo że szalenie nudna, jest godna przeżywania. „Przez” udowadnia , że literaturą można powiedzieć całkiem sporo i można ją też otworzyć na inne obszary. To proza unosząca się ponad materią, także ponad problemami, które w zestawieniu z doświadczeniami innych jawią się jako błahostki. Jakość tej książki nie bierze się wyłącznie z warstwy językowej, ale też z niewymuszonej, nienarzucającej się myśli, że człowiek tak naprawdę w imię ważnych dla niego pobudek, traci racjonalności. A o tym zadziwiająco często zapominamy.

Recenzja "Fajerwerki nad otuliną" Łukasz Nicpan

Wydawca: PIW

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Premiera: 1 kwietnia 2020 r.

Otulina to specjalnie wydzielony obszar ochronny otaczający cenny przyrodniczo teren. Jej zadaniem jest zabezpieczenie naturalnego ekosystemu przed zewnętrznymi zagrożeniami, wynikającymi z działalności człowieka. Jedną z takich otulin jest ta okalająca Puszczę Kampinoską, w skład której wchodzą gminy Łomianki, Czosnów, Leoncin, Brochów, Kampinos, Leszno, Stare Babice, Izabelin oraz dwie warszawskie dzielnice - Bemowo i Bielany. Częściowo do tej otuliny zaliczyć można także tereny gmin: Młodzieszyn, Wyszogród, Czerwińsk n/Wisłą, Zakroczym, Nowy Dwór Mazowiecki, Jabłonna i dzielnica Warszawa – Białołęka.  A jest co chronić, bo oprócz tego, że w Puszczy Kampinoskiej rosną piękne bory sosnowe, znajduje się tam wiele rzadkich gatunków roślin np. chamedafne północna, wiśnia kwaśna czy  brzoza czarna, oraz zwierząt: łosie, bobry, wydry, borsuki, jenoty, żurawie czy wilki. Teren Puszczy był także areną niemal wszystkich ważnych wydarzeń z historii Polski, od przemarszu wojsk Jagiełły pod Grunwald w 1410 roku, aż do roku 1944, kiedy to w jej zaciszu schronili się żołnierze AK. Dzisiaj z ochroną otuliny bywa jednak różnie, o czym już na samym początku wspomina Łukasz Nicpan, przywołując noc sylwestrową. Głośne wystrzały, rozbłyski, huczne świętowanie wcale nie sprzyjają rozwojowi natury, a z rozmyślania o tej kwestii powstał niezwykle zrównoważony i ciekawy obraz życia na skraju cywilizacji i przyrody.

„Fajerwerki nad otuliną” nie są bynajmniej dziennikiem z życia ekologicznego wojownika. Tytuł dzieła, choć całkiem dosłowny, należy odczytywać też symbolicznie, jako zmierzch pewnej epoki. Nazwisko Łukasza Nicpana, nie jest szeroko rozpoznawalne w świecie literackim. Zasłynął on głównie z tomików wierszy oraz zbiorów trenów, które publikował w dużych odstępach czasu. Niniejsza książka jest właściwie jego prozatorskim debiutem, choć pisarz ma już 70 lat. Szczególnie o tym drugim fakcie warto pamiętać, bo zamieszczone tu refleksje, dalekie są od płytkich, koniunkturalnych i szybko przemijających tematów natury politycznej, technologicznej czy społecznej. Nicpana mniej interesują bulwarowe, szokujący doniesienia, za to całkiem chętnie nurza się w odmętach przeszłości i zestawia je z obrazem rzeczywistości, który towarzyszy mu na co dzień. Choć, żeby być w zgodzie z prawdą, autorowi zdarzają się też odwołania do aktualnych zdarzeń, nadaje im jednak nieoczekiwane i odważne interpretacje. 

„Fajerwerki nad otuliną” są formą literatury diarystycznej, choć wcale nie jest to typowy dziennik. Zaczyna się od nocy sylwestrowej i rozjaśnionego nieba, a kończy przy kominku w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Nie ma tu jednak szczególnej systematyczności, bywają dni zapisane i dni pominięte. Każdy wspomniany, czymś się jednak wyróżnia, z jakiegoś powodu warto o nim opowiedzieć. Te małe historie obudowane zostały na dwóch zasadniczych filarach: przemijaniu oraz naturze. Łukasz Nicpan lubi sięgać do przeszłości. A to wspomni, jak to za młodu czytał „Opowieści biblijne” Zenona Kosidowskiego, a to znowu razem z Agnieszką Osiecką i jej wspomnieniami przeniesie się w czasie do Sopotu i roku 1950. Innym razem, podczas Wielkiej Soboty, stojąc pod dzwonem Zygmunta, razem ze swoją żoną spogląda „w oblicze roku 1520, kiedy Zygmunta wieszano”. Źródłem myśli o minionym będą też filmy, artykuły prasowe czy korespondencje ze znajomymi. Ale te podróże do innych epok i związana z nimi historyczna wrażliwość jest tylko wierzchołkiem góry, na fundamencie której autor opisuje odchodzący świat. W jednym z fragmentów ciekawie zestawia to co dawne, z tym co obecne tu i teraz. Autor jedzie metrem. Ten środek transportu kiedyś miał dla niego urok, był świeżością. Obecnie, aby jakoś umilić sobie czas podróży, obserwuje młode dziewczęta. Przedstawia im się w myślach, przygląda, podziwia młodość. Ma świadomość, że choć zewnętrznie jest osobą wiekową, w duchu pozostał dwudziestolatkiem, który chętnie podjąłby flirt z atrakcyjnymi dziewczętami. Tak oto przeszłość, miesza się z ograniczeniami teraźniejszości, a to co dziejące się w czasie rzeczywistym, rozbudza melodię dawnych dni.

W prozie Nicpana ważna jest także natura, rozumiana nie tylko jako troska o środowisko przyrodnicze, ale także jako tradycyjny ciąg zdarzeń. Na łamach dziennika-niedziennika przywołanych zostanie wiele codziennych czynności, wyznaczających rytm egzystencji. Kot upoluje szczura, a pies kuropatwę, o szóstej rano przez okno wleci dźwięk porykiwania krów, przypominających o porze dojenia, wieczorem wyłączą prąd, dlatego będzie trzeba nanosić drewna z drewutni i rozpalić w piecu. Każda z tych aktywności będzie nie tylko nośnikiem działania, ale też bramą dla myśli, które krążą w całkowicie zaskakujących konstelacjach. Czasami kilkudniowy deszcz i towarzysząca mu bezsenność, będzie zalążkiem myśli o dziecku z ośmioma kończynami, które urodziło się w Indiach. Innym razem niedzielny upał i problemy ze zdrowiem, rozpoczną przemyślenia o kulturze pochówkowej, o testamentach w formie nagrań wideo, o wysyłaniu prochów na orbitę i wreszcie o roli kościoła w Polsce, jako strażnika konserwatyzmu. Widać że autora fascynują zmiany i postęp, ale jednocześnie bardzo się ich obawia. Przy wykorzystaniu Internetu chętnie odwiedzi muzeum i spojrzy na obraz, ale z drugiej strony po odpowiednim powiększeniu zobaczy coś, co jego zdaniem powinno pozostać w ukryciu, co niszczy intymność procesu twórczego. Nic dziwnego, że w pewnym miejscu napisze „Nowoczesność i postęp wciąż nam przyświecają. Groźniejsze są tylko Warany z Komodo”. 

Religia, grawitacja, imię sławnego kulomiota sprzed lat, ostatnie słowa Kaddafiego, los gekonów wysłanych w kosmos, muzyka Bacha i Mozarta, rozsypywanie prochów zmarłego syna po całym świecie, picie kawy, żydowskie święto Chanuka – te i wiele innych przypadków, myśli, zdarzeń, składają się na pejzaż życia, w którym realizm miesza się z magią. Mnogość tematów, refleksji i wniosków domaga się powolnego i wielokrotnego czytania. Także czytania pogłębionego, odchodzącego od prostego rozumienia słów, a doszukującego się interpretacji ukrytych. Jak w tym ustępie, traktującym o parze młodej, która właśnie odbywa sesję ślubną. Dążenie do efekciarstwa nakazuje rozrzucać liście, aby opadając, nadały fotografii nutki poezji. Nicpan zauważa jednak, że te same liście, które obecnie służą jako narzędzie bufonady, tych ludzie przeżyją. „Do tego bowiem, by przeżyć młodą parę, nie trzeba aż porcelanowych waz, haftowanych poduszek ani nawet dzieci i wnucząt – wystarczą naręcza sypiących się z góry kolorowych jesiennych liści”. To literatura dla melancholików, tych wszystkich osób, które nie prą za wszelką cenę do przodu, a chętnie wspominają dawne dzieje i wciąż poszukują sensów w tym, co robią lub czego nigdy nie zrobiły. Nie zawsze z Nicpanem trzeba się zgadzać, ale na pewno warto wysłuchać i wejść w dialog, nawet jeśli ten dialog będzie całkowicie wewnętrzny.

Recenzja „Od dwóch tysięcy lat” Mihail Sebastian

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Dominik Małecki

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 kwietnia 2020 r.

„Od dwóch tysięcy lat” to powieść napisana w formie dziennika, choć czytając ją miałem nieodparte wrażenie, że to jednak bardziej dziennik imitujący powieść. Gdy w 1882 roku Friedrich Nietzsche zaczął pisać swoje teksty na maszynie, wynalazku po raz pierwszy użytym w 1874 roku, zwrócono mu uwagę, iż jego styl stał się telegraficzny. Nieporuszony tym faktem odpowiedział, że narzędzia, za pomocą których przelewamy idee na papier, mają wpływ na nasze myśli. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze użycie techniki, umożliwia korektę, po drugie zaś wyparcie się sztuki ręcznego pisania, zmienia poziom intymności naszych wyznań. Jak się jednak okazuje, nie zawsze słowa Nietzschego się sprawdzają. To właśnie owa poufność serwowana w książce Sebastiana sprawia, że tak trudno jest oddzielić bohatera dzieła od samego autora. Sprawy nie ułatwia też historia, która dla recepcji dzieła ma kluczowe znaczenie.

Uważny czytelnik z miejsca zauważy, że jedną z głównych zalet książki jest jej autentyczność. Tych konfesji i wydarzeń nie mógł nikt wymyślić. Dokładnie nakreślenie czasu i przestrzeni, drobnych szczegółów otoczenia, pogłębionych myśli i dialogów, może być odtworzone tylko przez obserwatora wybitnego. A Mihail Sebastian, czy raczej Iosif Hechter, właśnie taką osobą był. Miał wiele talentów i zainteresowań. Studiował prawo i filozofię, słuchał i analizował kompozycję utworów klasycznych, tłumaczył dzieła z literatury francuskiej. Współpracował z wieloma czasopismami. Do historii przeszedł jednak jako pisarz. Nie był to typ lubiący eksperymenty. Nie interesował go modernizm, za nic miał skomplikowane fabuły, budowanie napięcia czy  stylistyczne ornamenty. Nie oznacza to wcale, że był zwykłym rzemieślnikiem. Sebastian miał dar do ubierania w piękne słowa tego, co najpierw ujrzał, a później przemyślał. W tym kontekście jego dar do obserwacji okazuje się bezcenny. Widać to chociażby w wielu ustępach prac, gdzie dyskusje i cytaty z wykładów innych osób są bardzo dokładne i szczegółowe. Rumuński autor zwraca uwagę na użyte formy i konteksty, dzięki czemu jego przemyślenia wydają się tym pełniejsze.

Mihail Sebastian opisuje więc to, co go porusza najbardziej. „Od dwóch tysięcy lat” wydał w 1934 roku, kończył zatem dwudziesty siódmy rok życia. Powiedzieć że był młody, to jak nie powiedzieć nic. Kończąc studia, każdy marzy o założeniu rodziny, osiągnięciu sukcesu, zwiedzaniu świata, poznawaniu kultur, albo o innym wielkim rojeniu, na spełnienie którego wcześniej nie miał czasu i funduszy. Ale nie Sebastian, nie w Rumuni lat 30. Był to okres całkowicie jawnego łamania praw ludności żydowskiej, do której to grupy pisarz z Braiły się zaliczał. Na porządku dziennym były dewastacja żydowskich sklepów i kramów, pobicia i wyrzucanie studentów żydowskich czy zamieszki na ulicach. W takim otoczeniu młody twórca, który wielokrotnie doświadczał dyskryminacji na własnej skórze, tworzy prozę przesiąkniętą bólem, niesprawiedliwością i cierpieniem. Co jednak ważne, w tym całym pesymistycznym obrazie, Sebastian ani razu nie przekroczy granicy męczennika, nie będzie się silić na patos, nie podejmie się druzgocącej krytyki czarnych charakterów i wysławiania pod niebiosa swoich pobratymców. Do końca pozostanie obiektywny, a ewentualną chłostę wymierzy nie ideom, lecz konkretnym postawom.

Dziennik jako forma literacka, stanowi dla przestrzeni twórczej autora „Wypadku” linię swoistego horyzontu: ist­nieje tylko to, co się w nim mieści. W tym kontekście problem „szczerości”, rozdźwięk pomiędzy „pra­wdą” i „niewinnym kłamstwem”, albo celowym „zatajeniem”, w zasadzie nie może się tutaj pojawić. Pisząc, Sebastian wyraża nie obiektywną prawdę o świecie, ale swój własny, immanentny,  emocjonalny, intelektualny i estetyczny stosunek do życia. Stosunek, który zresztą pod wpływem nabywanych doświadczeń i spotykanych osób ewoluuje. W obliczu upokarzającej presji rzeczywi­stości zewnętrznej rumuński pisarz może zastosować jeden środek oporu – wyrzucenie z siebie bagażu refleksji i efektów śledzenia rzeczywistości. Toteż konstrukcja wielu postaci nosi ślad autentyczności. Widać że została oparta na realnych osobach, z którymi Sebastian współżył na przestrzeni lat.

„Od dwóch tysięcy lat” jest formą świadectwa egzystencji, wzbogaconą o autorski zamysł. Powieść-dziennik Sebastiana skonstruowana została na zasadzie niemaksymalistycznej: jako świadomy kompromis między doświadczeniem życia i jego artystycznym wyrazem. Chowanie się pod płaszczem literackich figur miało ważne znaczenie w latach 30. XX wieku, gdyż mogło ograniczyć niebezpieczeństwo i społeczny ostracyzm. Z perspektywy czasu możemy się tylko cieszyć z takiej konstrukcji. Umożliwia ona wgląd w życie inteligenckie szalonych czasów. Stanowi bezcenne źródło faktograficzne i dowód na to, że w każdym warunkach można zachować cywilizowaną, niepodległą duszę.