Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura węgierska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura węgierska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Biblia i inne historie" Péter Nádas

Wydawca: Biuro Literackie

Liczba stron: 288

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Oprawa: miękka

Premiera: 26 listopada 2019 r.

Po świetnie przyjętej „Pamięci” Biuro Literackie zdecydowało się na kolejny przekład prozy Pétera Nádasa. Tym razem zamiast monumentalnej powieści, otrzymujemy zbiór opowiadań. „Biblia i inne historie” jest debiutem węgierskiego pisarza, który zapowiada to, co coroczny faworyt Noblowski rozwijał później w innych swoich dziełach. 

Tom zawiera kilka opowieści utrzymanych w formie i estetyce przywodzących na myśl dokonania Musila czy Brocha. To narracje przestarzałe już w momencie ich tworzenia, celowo odwołujące się do wielkich dokonań niemieckojęzycznych pisarzy początku XX wieku. Dużo tu długich zdań, za to niewiele dialogów, sporo rozmyślań bohaterów, zaś mało akcji. Każda historia ma jasno zarysowany problem oparty na relacjach między bohaterami. Powtarza się na przykład motyw służącej (w tytułowym i ostatnim opowiadaniu zbioru). W „Biblii” obserwujemy młodego, dorastającego chłopca, który wychowywany w bogatej rodzinie, zbliża się do domowej służącej. Ich relacja będzie tak silna, że nawet po jej zniknięciu i wykryciu dokonanych kradzieży, młody człowiek będzie jej bronił przed rodzicami. W innej opowieści służąca popełni kolejny błąd – odda swoje uczucia i ciało młodszemu, dopiero wchodzącemu w dojrzałość mężczyźnie. Ten czyn zburzy długo budowaną emocjonalną więź między protagonistką a jej przełożoną. Zaufanie rozpryśnie się jak szkło pod wpływem przypadkowego uderzenia kamienia. Bohaterkom nie pozostanie nic innego, jak rozejść się z poczuciem zagubienia i niespełnienia.

Nádas po raz kolejny ustawia w centrum emocje z lat dzieciństwa, silnie naznaczone także własnym doświadczeniem. Dzięki niebywałej umiejętności wczucia się w umysł młodych, przedstawia wiarygodny portret odczuwania świata, o którym dorośli często już zapomnieli. Rzeczywistość autora „Pamięci” bywa chaotyczna, a prozaiczne problemy, potrafią urosnąć tu do miana bariery nie do przeskoczenia. „Biblię i inne historie” należy odczytywać też między wierszami, w szerszej, historycznej perspektywie. Nádas niby mimochodem uderza w konteksty dzisiaj już w życiu nieobecne: uprzywilejowanie niektórych grup społecznych, tradycyjną rolę matki w domu, poddaństwo, nieoczywiste i często zakazane kontakty z niektórymi rówieśnikami. W tym sensie „Biblię i inne historie” możemy też traktować jako świadectwo dawnych realiów, które z powodzeniem można przełożyć na problemy współczesności.

Zwraca uwagę nieco inne niż u na przykład Kertesza czy Kosztalnyiego podejście do przeszłości. U Nádasa wspomnienia dawnych miejsc i obyczajów nie są tylko nośnikiem pamięci czy tęsknoty za innymi czasami. Przeszłość nie jest tu ani utraconą arkadią, ani miejscem kaźni. Autor „Pamięci” ma świadomość, że o tym co odeszło, nie da się zapomnieć. To historia kształtuje nasze charaktery, to ona także bywa zdradliwa i nie zawsze działa sprawiedliwie. Jedno jest pewne – ma takie samo znaczenie, a może nawet większe, niż teraźniejszość. Pod względem eksponowania dziejów minionych filozofia Nádasa kojarzy mi się z dziełami Wiesława Myśliwskiego.

„Biblia i inne historie” to książka z innej epoki. Bardzo różni się od tego, co współcześnie się pisze. Może dlatego tak trudno się ją czyta? Narracja oparta na długich frazach bywa zdradliwa, myśli niejednokrotnie ulatują w inne rejestry. Odnoszę wrażenie, że w przeciwieństwie do bardziej znanej książki Nádasa, debiutancki zbiór opowiadań nie czerpie tak gęsto z postmodernizmu. Tu wyczuwam przede wszystkim umiłowanie do tradycji i kształtowania się człowieczeństwa.

Recenzja „Nie ma i lepiej, żeby nie było” Edina Szvoren

Wydawca: Książkowe Klimaty 

Liczba stron: 258

Tłumaczenie: Anna Butrym

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 27 grudnia 2019 r.

„Nie ma i lepiej, żeby nie było” to ostatnia premiera zbioru opowiadań z 2019 roku (biorąc pod uwagę harmonogram polskiego rynku wydawniczego). Mógłbym w tym miejscu przywołać Biblijne słowa Św. Mateusza „Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”, ale to chyba byłaby jednak zbyt duża poufałość. Wybór jest aż nadto różnorodny i obfity. Dość powiedzieć, że samych węgierskich zbiorów można naliczyć aż pięć, w tym niezapomniane „Miasto uśpionych kobiet” Gyula Krudyego, „Dom kłamczuchów” Dezso Kosztalnyiego, ”Biblię i inne historie” Petera Nadasa czy „Na końcu świata” Andrasa Palyiego. Książka Ediny Szvoren, niespełna pięćdziesięcioletniej mieszkanki Budapesztu, nie jest ani najlepszym, ani tym bardziej najgorszym zbiorem czytam przeze mnie w zeszłym roku. Dużo zresztą ważniejsze niż jakiekolwiek jej zestawianie czy szufladkowanie, jest to, że „Nie ma i lepiej, żeby nie było” ma do powiedzenia parę kwestii, które inne zbiory świadomie przemilczają.

Czytając pierwszą wydaną w Polsce opowieść Szvoren, możemy poczuć się jak dobrze ukryci obserwatorzy, a momentami wręcz jak niemi świadkowie rodzinnych spotkań. Autorka pcha nas w samo centrum codzienności. Lokuje nas najczęściej w zamkniętych przestrzeniach (szatniach, dworcach autobusowych, spiżarniach, salach patologicznych, domach), daje moc niewidzialności i roztacza przed nami te wszystkie powszednie wydarzenia, niewiele znaczące dla świata, ale szalenie ważne dla jednostek. Poznajemy w ten sposób charakterystyki rozgniewanych ojców, formy radzenia sobie z żałobą, zwykły dzień, w którym trzeba przyrządzić świeżo złowione ryby, radość z wyjścia poza utarte schematy, trud opieki nad rodzeństwem. Uniwersum Szvoren pełne jest prostych czynności: ściągania pudełka z szafy, karmienia konia z ręki, jazdy na bobslejach, głaskania siniaków nad nadgarstkami, jedzenia puree ziemniaczanego. To z nich powstają autentyczne historie ludzi, w których na pierwszy plan wypływają wszystkie te troski, bolączki i smutki, jakie wolimy ukrywać przed obcymi.

Szvoren nie skreśla nikogo. Jej bohaterami są dzieci, młodzież, a także dorośli. Narratorami bywają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Nie dyskredytuje też niepełnosprawnych. Ktoś ma tu zeza, jakiś gospodarz jest głuchoniemy, zdarzają się osoby pozbawione nóg, ze spiętymi agrafkami nogawkami. Każdy mówi swoim językiem – zazwyczaj w formie krótkich, banalnych zdań. Doskonale odwzorowuje to naszą ukrywaną prostotę. Język podąża za sztampowymi obserwacjami i niepozornymi rozmowami, niepozbawionymi silnych emocji. Podglądanie jest jedną z nielicznych cech człowieka, która odróżnia nas od zwierząt. Być może dlatego właśnie w każdej historii Szvoren pojawia się zwierzę. Są to psy (jako przyjaciel człowieka, ale też jako istoty walczące), kulawy kot, małe orangutaniątko, skazane na pożarcie ryby, karmione konie. Każde z nich ma tu swoje znaczenia, nawet jeśli nie dosłowne, to metaforyczne.

Opisana wizja rzeczywistości, wykreowana z szeregu różnych, ale sprowadzonych do jednego mianownika mikroświatów, prowadzi Szvoren do koncepcji swoistego klinczu osobowości, ujawniającego się na co najmniej dwóch istotnych poziomach: egzystencji jednostki oraz etyki rodziny. Zarówno pojedynczy człowiek (niezależnie od wieku, płci czy doświadczenia), jak i ludzka wspólnota postrzegani są tutaj jako skazani na niekończącą się drogę pomiędzy tymi dwoma biegunami, spośród których właściwie żaden nie oferuje wyzwolenia, rozumianego tu jako jednoczesne osiągnięcie dwóch fundamentalnych ideałów: zgodę z samym sobą  oraz zaniechania egoizmu i odkupienia win w stosunku do innych. W tym kontekście można stwierdzić, że w konstrukcji myślowej Szvoren, element poszukiwania harmonii tożsamości stanowi fundament dynamiki określającej istnienie człowieka.

„Nie ma i lepiej, żeby nie było” to świetna kompozycyjnie opowieść o zdawałoby się zwyczajnych, ale jakby nieco zapomnianych wartościach: odpowiedzialności, uczciwości, miłości, odwadze i bliskości. Te małe opowieści, są jak drobiny, z których autorka składa wywrotową całość – ta książka napiera, stawia niewygodne pytania, atakuje różne idee i stereotypy. W tym sensie nie jest to zbiór, wobec którego dałoby się zachować obojętność. I o to przecież chodzi w literaturze.

Recenzja "Dom kłamczuchów" Dezso Kosztalnyi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 408

Tłumaczenie: Teresa Worowska

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 2 października 2019 r.

Nie od dziś wiadomo, że Polacy z Węgrami potrafią się dogadać. Braterstwo szabli i gąsiora spaja stosunki polsko-madziarskie od setek lat. Trudno nie odnieść przy tym wrażenia, że Polacy zaskakująco mało wiedzą o węgierskiej literaturze. Kto z nas byłby w stanie wymienić jakieś dzieła Tótha, Krúdyego, Karinthyego, Babitsa, Juhásza, czy Füsta? Być może Imre Kertész, z racji jego Nobla oraz Sándor Márai, dzięki regularnie ukazującym się ostatnio przekładom, zdołali dotrzeć do szerszej publiczności. A szkoda, bo ta literatura kryje w sobie prawdziwe perły, o czym stara się nam regularnie przypominać Państwowy Instytut Wydawniczy. Po doskonałym „Mieście uśpionych kobiet”, przyszedł czas na zbiór Dezso Kosztolányiego.

Kim jest autor „Domu Kłamczuchów”? Z pewnością jednym z bardziej płodnych pisarzy i tłumaczy na Węgrzech, a przy okazji, dzięki swojej działalności, także europejskim klasykiem. Jego przekłady w ojczyźnie mają taki sam zasięg, jak u nas książki tłumaczone przez Boya-Żeleńskiego. Ale największą sławę przyniosły Kosztolányiemu nie dokonania translatorskie, lecz wiersze i opowiadania. O jego pisarstwie nie da się opowiedzieć bez wspomnienia intelektualnego zamętu, jaki ogarnął Węgry u progu XX wieku. On sam był zresztą jednym z jego najbardziej znaczących udziałowców. Należał do pierwszego pokolenia legendarnego „Nyugatu” (po węgiersku znaczy to zachód, co symbolicznie wskazuje kierunek w jakim autorzy czasopisma chcieli podążać), budapeszteńskiego dwutygodnika, który na długo stał się najważniejszym miejscem debat węgierskich pisarzy. To właśnie „Nyugat” stara się łamać konserwatywne gusta mieszczaństwa. Endre Ady publikuje tam wzbudzające skrajnie uczucia, modernistyczne wiersze, Géza Csáth tworzy jedne z pierwszych freudowskich opowiadań, Margit Kaffka odwołuje się do tajemnic kobiecej psychiki, a Zsigmond Móricz portretuje życie rodzimych chłopów, rebeliantów, dziedziców i arystokratów.

Młody Kosztolányi uchodził za dandysa. Chodził po Budapeszcie w fantazyjnym stroju, był wykształcony i znał kilka języków obcych. Jednocześnie zaczytywał się w książkach stoików. Ten dualizm widoczny jest także w jego twórczości. Jego dzieła są z jednej strony lekkie w formie i treści, z drugiej niosą w sobie duże pokłady melancholii i ciepłej ironii. Był on literackim kartografem węgierskiego społeczeństwa, opisywał życie zwykłych rodzin, ale nie bał się przy tym sięgać warstw inteligenckich („Tailor for Gentelmen”) czy arystokratycznych („Łaźnia”). Kosztolányi stworzył też swój odpowiednik Krudyowego Sindbada. Kornel Esti to niepoprawny marzyciel, niespokojny duch i kawiarniany awanturnik. Poznajemy go jeszcze za czasów studenckich, gdy po roku spędzonym w Paryżu wracał do domu rodzinnego w dobrze mu znanym, zatęchłym pociągu („Omelette a Waburn”). Esti pojawi się w kilku narracjach, w których będzie między innymi dokonywać zakupów w aptece („W aptece”), włóczyć się po budańskim cmentarzu („Margitka”), nocować u znajomego za zakrapianej alkoholem imprezie („Szakale”), wspominać żyjącego w nędzy poetę („Smok”). Czy otrzymywać telefon z wiadomością o śmierci („Esti dowiaduje się o zgonie”).

Recenzenci często zarzucali Kosztolányiemu nadmierny estetyzm i niepotrzebną grę formą. W ich opinii jego pisanie miało być piękne, ale jednocześnie puste w treści, a przynajmniej dość mocno okrojone z dramatyzmu. Tymczasem „Dom kłamczuchów” aż kipi od ciekawych i głębokich obserwacji. Węgierski pisarz pod podszewką codziennych czynności umiał dostrzec olbrzymie pokłady nostalgii, lęk przed przyszłością, próbę pogodzenia się ze stratą, ból czy ludzką pazerność (najlepiej chyba widoczną w doskonałym opowiadaniu „Chiński wazon”). Z drobnych obserwacji wysnuwa uniwersalne refleksje, a powszednie problemy i niemoc, zagęszcza  w opisane lekkim stylem, ciekawe historie. Zajęci swoimi codziennymi obowiązkami bohaterowie niczego nie podejrzewają, gdy nagle rozwiera się przed nimi prywatna otchłań, w której widzą własne odbicia obnażone z pośpiechu i wzniosłości. Kosztalnyi jest świetnym obserwatorem, który nie potrzebuje wielkich zdarzeń, aby poruszyć czytelnika. Jemu wystarczają zwykłe trafy, małe, pozornie nic nieznaczące precedensy, wokół których buduje napięcie. W jednym z opowiadań mówi o tym tak: „Pomyślcie, ile milionów przypadków nam się przytrafiło, nim dożyliśmy dzisiejszego dnia. Ja, odkąd żyję, podziwiam przypadki. Nie wierzę w przeznaczenie. Jestem na antypodach fatalizmu.”

Wśród wszystkich pięćdziesięciu tekstów najwięcej jest tych krótkich, kilkustronicowych. Węgierski pisarz nie potrzebuje rozwlekłości, aby ukazać interesujące go zjawiska i tematy. Tymi najważniejszymi są z pewnością motyw śmierci i stosunku do prawdy. Pierwszy z nich, przybiera w książce różne formy, chociaż zazwyczaj występuje tylko jako tło. Kosztalnyi ukazuje swoich bohaterów w okresie terminalnym, gdy szykują już się do odejścia z tego świata („Ostatni odczyt”, „Czeski trębacz”),  opowiada, jak żyli i umierali („Biały pułkownik”, „Mój przyjaciel Serb”), prezentuje, jaki wpływ na psychikę lub los najbliższych ma śmierć („Melodia”, „Miklóska”), nie brakuje narracji przedstawiających pełen wachlarz reakcji na śmierć („Serce”, „Margitka”), przekonuje też, że spotkanie z nią, może  uporządkować nasz wewnętrzny świat („Esti i śmierć). Tak jak różne są cele przywoływania motywu śmierci, tak i odmienne techniki stosuje autor do ich opisu. Nie kalkuje znanych fraz, nie wrzuca pomysłów na gotowy szablon. Każdorazowo stara się nas zaskoczyć – czy to umiejscowieniem w otoczeniu, czy sposobem operowania emocjami.

Drugim, chyba jeszcze ważniejszym i bardziej eksponowanym tematem jest tytułowe kłamstwo. Zaczyna się od oszukiwania rodzinnego („Dom kłamczuchów”), później obserwujemy udającego kogoś innego doktor z „Łaźni”, osoby trwające w samooszustwie („Siostry”, „Smok”), uwikłanego w zdradę jubilera („Melodia”), postaci manipulujące otoczeniem („Szach-mat”, „Pasibrzuch”, „Szuler”), osoby całkowicie obłudne („Gipsowy anioł”, „Serce”), czy wreszcie jednostki oddające się fantazjom („Czerwony fotel”, „Zmory”). Rozmaite rozważania na temat tego, czym w naszym życiu jest prawda oraz czy tak naprawdę do niej dążymy, podsumowuje w opowiadaniu „Kłamstewka” Kornel Esti, który zastanawia się „Jak powinno się kłamać?”. Nie powiem Wam, czy Kosztalnyi daje jakąś odpowiedź na to pytanie. Nie powiem też, co myśli o prawdzie. Musicie je wyszukać sami, jeśli uwierzycie mi na słowo, że „Dom kłamczuchów” to świetny zbiór, szczególnie dla osób, które po Krudym odczuwały pustkę. Pytanie tylko, czy uwierzycie.

Recenzja "Miasto uśpionych kobiet” Gyula Krúdy


Wydawca: PIW

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 24 kwietnia2019 r.

Gyula Krúdy zaczął pisać już jako nastolatek. Swoją literacką karierę zainicjował serią artykułów w czasopismach oraz krótkimi opowiadaniami, a rozgłos przyniosła mu w 1911 roku „Młodość Sindbada”. O tym, jak pracowitym artystą był Węgier niech świadczy fakt, że do końca swojego pięćdziesięciopięcioletniego życia wydał blisko siedemdziesiąt powieści i liczone w tysiącach nowele, felietony, artykuły, opowiadania, reportaże, dramaty i recenzje. Według potwierdzonych danych, jego dzienne pensum wynosiło szesnaście stron, o sześć więcej niż Remigiusza Mroza. Narzuca się pytanie, czy w takim tempie istnieje możliwość tworzenia sztuki?

Na to pytanie Krúdy daje odpowiedź już w pierwszym tekście zbioru – „Towarzyszu podróży”. Ten około siedemdziesięciostronicowy tekst przedstawia nam urywek z życia czterdziestoletniego mężczyzny, dręczonego poczuciem bezsensu życia i świadomością nieuchronnej śmierci. Widzimy go w pociągu podążającym do niewielkiego miasteczka X gdzieś na Górnych Węgrzech. Nowe miejsce i narastająca w bohaterze nostalgia, prowadzi go nieubłaganie w objęcia młodej Eszteny. Ich relacja będzie nie tyle płomienna, co jednostronnie wyrachowana, jak związek Ricka Blaine’a i Ilsy Lund w „Casablance”. Nawet zakończenie zadziwiająco przypominać będzie odlatujący samolot z finału filmu Curtiza. Już w tym tekście, a może właśnie przede wszystkim w nim, ujawniają się tak charakterystyczne dla Krúdy’ego cechy jego pisarstwa: poetyka snu, przemijalność, cykliczność, wątki erotyczne, melancholijność, ale przede wszystkim topos prowincji (nawet jeśli akcja dzieje się w Budapeszcie i tak pachnie prowincją) z jej codzienną nudą i charakterystycznymi postaciami osadzonymi w zmitologizowanej przestrzeni gospody i rynku. 

U Krúdy’ego czas płynie bardzo wolno i nieliniowo. Raz nieco przyspiesza, by potem zagubić się gdzieś w dygresjach i kolażach otoczenia. Amorficzny wymiar ładu kompozycyjnego przypomina mi nieco metodę Prousta, choć trzeba przyznać, że i Francuz i Węgier operowali nieco innymi formami. Tę właściwą dla autora „Lauru dla Natalii” zabawę czasem doskonale oddaje seria opowieści o Sindbadzie („Młode lata”, „O Sindbadzie żeglarzu”, „Jesienna podróż Sindbada”, „Tajemnica Sindbada”, „Zielona woalka”). Autor analizuje w nim różne etapy życia swojego ulubionego bohatera, a zarazem własnego alter ego. Przygląda się jego oddaniu w czynieniu posługi ministranta, rozmowie z oberżystą na temat hrabiego Lubomirskiego, odwiedzinom w ‘domu panienek’, rozmyślaniu wraz z ojcem Ferencem na temat pewnej karczmarki czy wreszcie wypowiedzeniu wielkiego zdania „Wierzę wyłącznie w miłość”, skierowanego do pewnej damy wyprowadzonej z kościoła. Choć zamieszczone w książce teksty o Sindbadzie stanowią jedynie wycinek całego zbioru nowel poświęconych tej postaci, pozwalają one zainteresować się bohaterem, spojrzeć na niego z empatią i głęboką refleksją na temat własnego bycia na świecie. Przede wszystkim uświadamiają jednak, jak szybko odchodzi to co obecne i jak trudno uporządkować w głowie sobie własne doświadczenia. 

Krúdy to jednak nie tylko sentyment, nostalgia, lęk, poczucie wypalenia i piękno opisów. Jak sam pyta głosem swojej postaci „Kupić kapustę czy melancholię?”. „Miasto uśpionych kobiet” to zbiór różnorodny, ukazujący nam kunszt pisarza w pełnej jego krasie. Obok klasycznych opowieści z karczmy, pisarz proponuje swojemu czytelnikowi teksty pełne zabawy, mieszania konwencji i afirmujące życie.  W „Do góry nogami” ocieramy się o parodię zachwytów nad kobiecymi nogami, w „Prologu do porcyjki gulaszu” doświadczymy nieco kulinarnych wzniesień i zdziwień, we „Wspomnieniu z Miasta Józefa” posmakujemy perwersji, zaś w „Człowieku, który był ziarnkiem gorczycy” spróbujemy przedrzeć się przez krudy’owskie przekształcenia surrealistyczne. A to opowiadanie, gdzie Titusz Szeplaki przygotowując się na wyrok wydany przez radę kasyna, szuka odpowiedniego kapelusza i godnego zachowania na pożegnanie się z tym światem? Coś pięknego. Pytanie o to, który Krúdy jest najlepszy właściwie nie ma sensu, bo zdolność obserwacji i interpretacji zachowań ludzkich, połączona z przenikliwością i poczuciem humoru, sprawiają, że o tym autorze mimo upływających lat nadal jest głośno. 

Świat Krúdy’ego jest bardzo specyficzny. Autor ma naturalny dar układania pięknych fraz, którym daleko do sentencyjnego tonu. One cieszą nas samą swoją plastycznością. Także postaci, bardzo różnorodne, przenikają wiele tekstów. Raz przybierają maskę odwagi, by po chwili, już w innej scenerii, zamienić się na rolę pijaka. Takie jest właśnie uniwersum węgierskiego artysty – kapryśne, ale jednocześnie uporządkowane, nowocześnie nadrealne, ale także tradycyjnie kokieteryjne. Okazuje się więc, że można taśmowo produkować literaturę wysokiej próby (jeśli oczywiście można wysnuć taki wniosek mając do dyspozycji tak nikły wycinek twórczości) i co więcej, literaturę przemyślaną i różnorodną.  Z niecierpliwością czekam na kolejne tłumaczenia!

Ocena: 

Recenzja "Mój czołg" Victor Horvath

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 328

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 12 grudnia 2018 r.

Victor Horvath - węgierski prozaik i tłumacz, autor nagrodzonego Europejską Nagrodą Literacką „Tureckiego lustra”, w „Moim czołgu” postanowił w satyryczny sposób rozprawić się z demonami Praskiej Wiosny. Do osiągnięcia swojego celu wykorzystał doskonale nam znany chociażby z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, „Zezowatego szczęścia” czy „Forresta Gumpa” zabieg osadzenia naiwnego człowieka w centrum wielkich wydarzeń.

Główny bohater dzieła jest porucznikiem węgierskiej armii. Swoją zawodową karierę zawdzięcza głównie umiejętnością lingwistycznym – z łatwością potrafi posługiwać się nie tylko językiem węgierskim, ale także rosyjskim i słowackim. W przeciwieństwie do pierwszej tłumaczki Janosa Kadara, nasz bohater nie boi się podróżować, co stanowi dla niego przepustkę na najważniejsze narady Bloku Wschodniego. Pozna więc Breżniewa, Dubceka, Gomułkę czy Żiwkowa. Będzie uczestnikiem tajnych spotkań, na których ważyć się będą losy całego socjalistycznego świata. I w żadnej mierze nie przeszkodzi w tym jego  naiwność. Jest to bowiem istota nierozumna, nie umiejąca odróżnić prawdy od fałszu. Nie wie kiedy jest manipulowany, wrabiany, wykorzystywany, wtłaczany w tryby państwowej maszyny, zdradzany. Nie uświadamia sobie prawdziwego znaczenia słów i wydarzeń go otaczających. Jest więc tłumaczem idealnym – oddanym sprawie, ale jednocześnie całkowicie pozbawionym własnego zdania.

Nasz porucznik to tak naprawdę mały chłopiec. Nigdy nie całował dziewczyny, a termin seks jest dla niego równie obcy, jak myśl o upadku komunizmu. Nie dopuszcza do siebie możliwości zainteresowania zachodnią muzyką, nie toleruje alkoholu, ba, on nawet nadal myli prawą i lewą stronę. Jego ulubionym zajęciem jest zabawa w żołnierzyki z kolegami. Co i rusz przydarzają mu się jakieś niewyjaśniane sytuacje – a to czołg stoczy się ze stoku, a to ustrzeli nie tego dzika co trzeba, a to znowu pomyli szpiega z przyjacielem. Nie umie nawet znaleźć koszar czechosłowackiej armii, gdy przypadkowo zostanie głównodowodzącym węgierskiego plutonu.

Chciałoby się powiedzieć, że „Mój czołg” to swego rodzaju kafkowski „Proces” na opak: o ile Józef K. został przytłoczony przez bezosobową, nieludzką, niedającą się ogarnąć machinę, to jednak dzielnego porucznika węgierskiej armii przytłoczyć się nie dało, tak jak nie da się śpiewem rozpalić ogniska. Z siłą infantylności wygrać nie sposób, tak jak nie sposób najeść się samym stresem. Oczywiście warto nadmienić, że jest to tak naprawdę gaszenie ognia ogniem, czyż bowiem na tle niegroźnej głupoty nie rysuje się tym mroczniej i wyraziściej głupota zinstytucjonalizowanego świata? Horvath dorzuca swoją iskrę do ognia komunistycznej krytyki, a czyni to niezwykle lekko i przystępnie dla każdego. Zachwycają tu przede wszystkim układane pieśni, ale i w tych pozornie błahych listach do ukochanej znaleźć możemy wiele uroczej ironii.  

„Mój czołg” bywa momentami nierówny, jest może też nieco za długi, przez co traci na wartości świeżość humoru. Niektóre wydarzenia są tak oderwane od rzeczywistości, tak zdeformowane i absurdalne,  że nawet mimo szczerych chęci, trudno wpisywać je w kadry historyczne. A jednak książkę czyta się bardzo dobrze. Jest to też ważna pozycja, powieść rozliczeniowa o kluczowym we współczesnej historii momencie kraju. Wychodzi ona także poza tę interpretację. Dzięki zgrabnemu posługiwaniu się socjalistycznym slangiem, autor osiągnął efekt uniwersalizmu – książka będzie tak samo czytelna dla Polaka, Słowaka czy Koreańczyka z Północy. To mała cegiełka w morzu krytyki ustroju komunistycznego, cegiełka o tyle istotna, że nie potrzebuje epatować patosem, nazwiskami i gehenną, żeby osiągnąć zamierzony efekt.

Ocena: