Wydawca: W.A.B.
Liczba stron: 408
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 2007 rok
Są takie książki, które wykraczają poza pojęcie literatury. Wzbijają się gdzieś wyżej. To właśnie jedna z nich.
Od pierwszych zdań Krasznahorkai narzuca rytm przypominający modlitwę lub seans spirytystyczny. Jego język, wijący się bez końca, nie tyle opowiada, ile nawiedza. Zawiesza czytelnika w stanie półtrwania między zdaniem a zdarzeniem. „Melancholia sprzeciwu” to powieść o świecie, który zapomniał, że jeszcze istnieje, a mimo to dalej trwa w rozpędzie własnego rozkładu. Miasteczko, w którym zatrzymują się bohaterowie, nie jest miejscem, lecz stanem materii: gnijącym, opustoszałym, nieprzygotowanym na wizytę nawet najdrobniejszego cudu.
Do tego bezruchu wkracza coś, co nie powinno się ruszać – trup wieloryba. Martwe ciało, które wciągane jest do miasta niczym symbol upadłej transcendencji, przynosi z sobą obietnicę objawienia, ale i zarazę interpretacji. Wieloryb, ten ogromny relikt mitu, staje się zwierciadłem zbiorowej halucynacji. Ludzie widzą w nim to, czego najbardziej się boją, a więc sens. W jego cieniu tłum, jeszcze przed chwilą amorficzny i ospały, zaczyna się poruszać. Zło rodzi się tu nie z decyzji, lecz z napięcia między bezruchem a oczekiwaniem. Jakby sam fakt, że coś może się wydarzyć, wystarczał, by rzeczywistość pękła.
Autor "Szatańskiego tanga" tworzy moralitet o nieobecności Boga, w którym apokalipsa dokonuje się nie przez ogień, lecz przez język. Słowa u niego nie wyjaśniają, a infekują. Jedno zdanie, rozciągnięte na kilka stron, staje się strukturą oporu wobec linearności i sensu. Jakby sam styl był formą sprzeciwu wobec narracyjnego porządku. Muzyk Eszter, filozof dekadencji, rozumie to jako pierwszy. Jego teoria harmonii Werckmeistera, oparta na systematycznym rozstroju dźwięków, okazuje się metafizyczną diagnozą świata, w którym doskonałość przestała być miarą piękna.
Z kolei Valuska, prostaczek zapatrzony w kosmos, odgrywający z pijakami taniec planet, to ostatni prorok niewinności. W jego naiwności tli się jeszcze przeczucie ładu. Tylko, że ten ład jest już tylko choreografią dla pijanych ciał, gestem, który niczego nie ocala. W momencie, gdy tłum podnosi rękę, by zniszczyć, Valuska milknie. Milczenie to jest ostatnią formą oporu. Niemożliwym językiem w świecie, w którym wszystko już zostało wypowiedziane i wypaczone.
„Melancholia sprzeciwu” nie daje się czytać linearnie, tak jak nie da się oddychać w atmosferze, którą sama wytwarza. To powieść o fizyce zła. O tym, jak entropia społeczna staje się estetycznym doświadczeniem. Krasznahorkai, niczym późny Goya, pokazuje, że koniec świata nie musi eksplodować. On może gnić powoli, w rytmie długiego zdania, które nigdy się nie kończy. I w tym właśnie tkwi jego geniusz. W zdolności przekształcenia gramatyki w teologię, a składni w katastrofę.
To jedna z najważniejszych książek w moim życiu. I przy okazji jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. Nie przez przypadek swój blog nazwałem Melancholią Codzienności.

