Recenzja "Kobieta, która pożyczała wspomnienia" Tove Jansson

"Kobieta, która pożyczała wspomnienia" Tove Jansson to doskonały zbiór opowiadań
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 336


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Justyna Czechowska

Premiera: 11 października 2023 rok

Tove Jansson, rówieśniczka Bohumila Hrabala, Julio Corazara czy Octavio Paza, urodziła się i zmarła w Helsinkach. Do dziś kojarzona jest głównie z książek o Muminkach. Jej zasługi dla literatury są jednak dużo szersze. Fińska pisarka chętnie tworzyła opowiadania, o czym przekonuje tom „Kobieta, która pożyczyła wspomnienia”. Zawarto w nim teksty pochodzące z trzech bardzo odmiennych tomów: „Podróż z małym bagażem” (1987 rok) „Fair play” (1989 rok) i „Listy od Klary” (1991 rok). Trzysta trzydzieści sześć stron tłumaczonych przez Justynę Czechowską, to nie tylko kawał doskonałej lektury, ale także kolejny mocny punkt serii Klasyka Wydawnictwa Czarnego.

"Kobieta, która pożyczała wspomnienia" to zbiór opowiadań Tove Jansson

Pierwsza połowa książki to teksty najtrudniejsze do opisania i ocenienia. Dlatego to właśnie na nich się skupię. Przede wszystkim są różne, i to zarówno pod względem ich długości, jak i poruszanego tematu. W „Obcym mieście” starszy pan szuka kapelusza na lotnisku. W jego ręce trafia nie ten, co trzeba. Rusza więc w podróż, by oddać go w ręce prawowitego właściciela. Przemieszcza się także bohater „Podróży z małym bagażem”. Porzucając swoje codziennie życie, rusza w drogę morską do Londynu. Na statku spotyka ludzi, którzy zamiast spokoju, sprzedają mu kolejne historie o swoich rodzinach. Protagonista kolejnego tekstu trafił pod opiekę dalszej rodziny. Był to chłopiec niedopasowany do standardów tamtego miejsca. Przejmował się losem zwierząt, śmiercią, a nawet klimatem. Dopiero noc spędzona na wyspie z rówieśnikiem zmieniła go na zawsze.

W pierwszej części tomu mowa jest zatem o podróżach i bliskości z naturą. Czasami przybierają one jednak znaczenie mniej dosłowne, niż w przytoczonych tekstach. W „Lesie” chłopcy bawią się w odkrywanie dżungli, w „Zakupach” bohaterowie się zamknięci w swoim mieszkaniu, a mimo to udaje im się rozbić barykady i ruszyć na spotkanie z obcymi. W „Szklarni” pewien wujek zaczął interesować się botaniką i podczas odwiedzin w ogrodzie spotkał starszego pana. Po serii zdawkowych uwag nawiązał z nim nietypową znajomość. Jest też opowiadanie tytułowe, w którym Stella odwiedziła Vandę w jej atelier. Ta historia kładzie też nacisk na kolejną ważną dla autorki kwestię – relacji i sztuki. Już na samym początku książki pewną seniorkę odwiedzają młodzi ludzie, by na hucznych urodzinach rozmawiać o malarstwie. Gadają także postaci z „Śmierć nauczyciela gimnastyki”, choć ich dialog daleki jest od konstruktywnego.

Na "Kobietę, która pożyczała wspomnienia" składają się trzy zbiory pisane w latach 1987-1991

„Podróż z małym bagażem” ukazuje Tove Jansson jako wnikliwą obserwatorkę otoczenia. Autorka oddaje głos ludziom z różnych grup społecznych. Raz przemawiają starsi, innym razem młodsi. Są osoby samotne, oraz te pozostające w związkach. Trafiają się artyści, ale także ludzie bez życiowych osiągnięć. Historia każdego opisana jest subtelnie, choć nie brakuje fińskiej pisarce odwagi do poruszania niewygodnych tematów i kreślenia momentami wręcz brutalnych obrazów. Po przeczytaniu tej części zbioru miałem wrażenie, że jest bardzo dobrze. I szkoda, że się kończy.

Tymczasem druga część, czyli „Fair play” okazała się czymś jeszcze donioślejszym. To właściwie nowela, ukazująca romantyczny związek dwóch kobiet zajmujących się twórczością artystyczną. Jonny i Mari (nawiązanie do związku Jansson z Tuulikki Peitila) różnią się pod wieloma względami,

ale dzięki wspólnym zainteresowaniom, są w stanie pójść na kompromisy. Żyjąc razem, choć osobno, potrafią się uzupełniać, co czyni ich relację dojrzałą i na swój sposób piękną. Poza tym nagrywały na VHS filmy Chaplina, Wildera i Fassbindera, są więc bohaterkami bliskimi mojemu sercu.

Tove Jansson dołącza do grona Flannery O'Connor, Lucii Berlin i Kathleen Mansfield - autorek o wielkich osiągnięciach w zakresie tworzenia krótkich form

Wreszcie trzecia część. „Listy do Klary” Tove Jansson pisała, mając prawie osiemdziesiąt lat na karku. Być może dlatego są one tak bardzo celne. Pisane minimalistycznie, niepokojące, skupione wokół kłopotliwych spotkań i relacji. Dużo tu myśli na temat istoty sztuki, życia artysty, potrzeby izolacji. Te kilkanaście krótkich opowiadań dobrze uzupełnia i podsumowuje cały tom.

„Kobieta, która pożyczyła wspomnienia” przedstawia nam pisarkę z bardzo wysokiej półki. Tove Jansson to autorka wszechstronna, wrażliwa na otoczenie, niezwykle utalentowana. Czyta się te opowiadania ‘wygodnie’ – w dobrym tonie, we właściwym tempie, z poczuciem radości, że można być częścią tego magicznego świata. Duża w tym zasługa tłumaczki, która mimo życia w innej epoce, potrafiła oddać dynamikę dialogów, prostotę ludzi, a także sytuacyjny humor. To kolejny zbiór opowiadań wydany przez Czarne, które znajdzie się w moim rocznym podsumowaniu.

Recenzja "Ostatnia sarna na ziemi" Piotr Pazdej

Wydawca: Książnica Podlaska

Liczba stron: 150


Oprawa: miękka

Premiera: wrzesień 2023 rok

Polski rynek wydawniczy bywa bezwzględny. Teksty, które nie wyróżniają się niczym istotnym, stają się bestsellerami, a te, które starają się przekraczać pewne granice, trafiają w próżnię. Oczywiście o ile zostaną wydane, bo to wcale nie jest takie pewne, że dobra powieść czy opowiadania debiutanta trafiają do szerszej publiczności. Mało brakowało, by i „Ostatniej sarny na ziemi” nikt nie wydał. Nie znam szczegółów tej akcji. Mogę się domyślać, które drzwi Piotr Pazdej próbował wyważyć. Mogę także wyobrazić sobie, ilu odpowiedzi na propozycję wydawniczą nie otrzymał. Ile razy usłyszał, że książka nie wpisuje się w strategię wydawniczą. Zbiór jednak jest, ma ciekawą okładkę i intrygujący tytuł. Pewnie niewiele osób o nim usłyszy, ale ci którzy spróbują, na pewno się nie rozczarują.

Mamy tu osiem tekstów. Kilka mikroświatów, które łączy smutek i beznadzieja egzystencji. Piotr Pazdej opisuje ludzi, których życie pewnego dnia zachwiało się. Ktoś złamał nogę, następny zdał sobie sprawę, że nie może odbudować pewnych relacji, jest też i ten, co musi stawić czoło całemu światu, by zapewnić bezpieczeństwo swojemu dziecku. Bohaterowie opowieści bywają zrezygnowani, zaznajomieni z cierpieniem, nieustannie wystawiani na próby. To osoby wrażliwe, ujmujące, czasami inteligentne, innym razem całkowicie proste. Zagadkowe, gdyż tajemnicę ich przeszłości odkrywamy stopniowo, składając fragmenty puzzli z oszczędnie dawkowanych strzępków wiadomości.

W „Ostatniej sarnie na ziemi” istotne zdarzenia dotykające ludzkości (np. pandemia, obostrzenia, wojna) spotykają się z tym, co indywidualne, znajdujące się wewnątrz człowieka. Autor bierze rzeczywistość taką, jaką jest – dynamiczną, irracjonalną, przerażająca. Zanurza swoich bohaterów w duszącym dryfie, w intensywnym poszukiwaniu równowagi, której na dłuższą metę nie udaje się odnaleźć. W tekście o wiele mówiącym tytule „Saudade” czytamy element ankiety „Nie chce już niczego więcej marnować. Szkoda na mnie jedzenia, wody i tlenu". Te zdania w jakiś sposób definiują postaci. Może nie zawsze bezgranicznie zrezygnowane, ale jednak pogodzone z czekającym ich losem.

Piotr Pazdej w centrum swoich opowieści ustawia ludzi starszych i dzieci, osoby schorowane i te dokonujące ponadludzkich wysiłków, miastowych i mieszkańców zapadłych wsi. Znajdziemy tu chociażby historię ojca, który zabiera swojego syna pod namiot. Przyjrzymy się kilku dniom z życia siedemdziesiaciojednolatka, który najpierw trafił do szpitala ze złamaniem, a następnie został okradziony przez pielęgniarza. Jest też „Kuebiko”, czyli tekst skupiony na retrospekcji i rozpamiętywaniu dawnych cierpień. To swoista odpowiedź na krótkometrażowy film Ahmeda Imamovicia („Ten minutes”), w którym 10 minut oczekiwania na zdjęcie staje się pretekstem do ukazania ogromu tragedii dziejących się na świecie.

Książka Pazdeja to cała surowość i nieustępliwość życia ubrana w proste, celne zdania. Codzienność bohaterów wyznaczają ograniczenia starości, samotność, niedołężność, niezrozumienie, walka o przetrwanie. Szczęście jeśli już się pojawia, przybiera wyłącznie formę przebłysku, małej radości związanej z uzyskaniem stanu chwilowego zawieszenia. Jak w ostatnim, moim zdaniem najlepszym tekście całego zbioru. Ba, co tam zbioru. W ogóle uważam to opowiadanie za tegoroczny top, a konkurencja jest naprawdę mocna. W „Ostatku”, opowieści z czasu pandemii, ojciec i syn przemierzają Polskę. Raz trafią na uprzejmego starszego pana, innym razem na bezradną aptekarkę, a wreszcie na grupę osób z jakiejś wsi, którzy będą gotowi rzucić się na nich, byle tylko chronić swój interes. Brutalna, ponura wizja rzeczywistości pozbawionej ludzkich odczuć, w której otrzymanie leków na tarczycę może być powodem do radości.

Piotr Pazdej jest autorem dręczącym duszę. Jak Pascal Garnier czy John Maxwell Coetzee, których wspomina w jednym z tekstów. Na długo zapadnie mi w pamięć podróż ojca i syna przez dystopijną Polskę, ale nie tylko ona. Jest w tym zbiorze tez inna historia obrazująca relację rodzicielską, która kończy się bardzo mocnym akcentem w namiocie. Czytając ją, poczułem się jak na finiszu „Daleko, dalej”. Jeśli ktoś miał okazję czytać tę niewielką powieść, powinien zrozumieć o co chodzi. Nie mogę też nie wspomnieć o powracaniu motywów czy umiłowaniu szczegółu, który raz posuwa akcję naprzód, w innym momencie może być odczytywany w szerszym kontekście. Przykładowo jeden z tekstów rozpoczyna się od opadów deszczu. Razem z wiatrem niszczy on warstwy kurzu. Autor porównuje to zjawisko do historii ludzkiej cywilizacji. Można to odczytywać filozoficznie, ale także jako motto przewodnie całego tomu, pełnego zła, manipulacji, czasami ohydy.

„Ostatnia sarna na ziemi” to mocny zbiór, który powinien być zauważony, debatowany, rozkładany na czynniki pierwsze.

 

Recenzja "Pasażer" i "Stella Maris" Cormac McCarthy

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 840


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Robert Sudoł

Premiera: 28 czerwca 2023 rok

Cormac McCarthy zmarł w wieku 90 lat, 13 czerwca 2023 roku. Swoje ostatnie dwie książki, czyli „Pasażera” i Stella Maris” wydał raptem kilka miesięcy wcześniej. Było to jego pożegnanie z czytelnikami. Próżno w nich jednak szukać dydaktyzmu, mądrych rad czy recept na dalszą egzystencję. Nie jest to także żadna forma rozliczenia się z przeszłością. Twórca „Drogi” przyzwyczaił nas do zgrabnego łączenia erudycji z interesującą fabułą i w swoim dyptyku osiąga w tym zakresie mistrzostwo. Jest trudno, momentami wręcz niezrozumiale, a mimo to lektura płynie z prędkością bolidu formuły jeden.

Od czego zacząć czytanie? Wybrałbym „Pasażera”. Nie tylko dlatego, że jego fabuła ma w sobie elementy powieści drogi czy thrillera. Tu po prostu dzieje się więcej. Bohaterem jest Bobby, syn znajomego Roberta Oppenheimera, biorący udział w projekcie budowy bomby atomowej. Już sam wybór takiego, a nie innego życiorysu każe zadać sobie pytanie – dlaczego? No właśnie. Po co McCarthy’emu temat nuklearny? Z jednej strony uzasadnia to wykształcenie, zainteresowania i pole do rozważań głównych postaci książki. Z drugiej jest także swego rodzaju refleksją nad okrucieństwem człowieczeństwa. A może jest też inny powód?

Bobby jest nurkiem wodnym. Realizuje trudne misje, podczas których wyciąga różne przedmioty z wraków statków, samolotów czy łodzi podwodnych. Jedna z takich akcji ma niespodziewany przebieg. W zatopionej maszynie brakuje pasażera i czarnej skrzynki. Mamy więc tajemnicę, która prowadzi do dalszych wątpliwości i prześladowań ze strony służb bezpieczeństwa i urzędów skarbowych. Życie bohatera zmienia się w ciągłą podróż oraz balansowanie na granicy ubóstwa. Z czasem pojawiają się kolejne trupy, dziwne typy, sekret pewnych skrzypiec. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby od tej fabuły dreszczowca w stylu dawnych filmów Polańskiego czy Mocky’ego. McCarthy kpi sobie z naszych przyzwyczajeń, albo może zwyczajnie je ignoruje. Za nic ma szablony i kanon książek trzymających w napięciu. Sensacyjna otoczka jest podporządkowana jednemu głównemu zadania – uświadomieniu nam, że siła powieści i fikcji jest tak naprawdę bardzo krucha.

W „Pasażerze” dużo jest rozmów, choć mają one nieoczekiwaną formułę. Brak jest tu typowych znaków interpunkcyjnych, przez co nie zawsze wiemy, kto mówi i czy w ogóle mówi (może to szepcze jego dusza?). Problematyczne dla czytelników są także rozmiary niektórych wypowiedzi. Raz króciutkie, jednowyrazowe, by po chwili zmienić się w rozbudowany monolog o jakimś fizycznym prawie. Bo warto zwrócić uwagę, że nowa książka autora „Rączych koni”, jest swoistym wykładem z fizyki i filozofii, pomieszanym z urojeniami o zmarłej przed laty siostrze Bobby’ego. Odnaleźć można w tym wszystkim elementy „Jądra ciemności” Conrada, refleksji na temat Boga, ale nade wszystko samotności. Dojmującej, przerażającej, beznadziejnej samotności.

Cierpi na nią także bohaterka „Stella Maris”. Alicia to siostra Bobby’ego, która z własnej inicjatywy trafiła do zakładu psychiatrycznego. Z wykształcenia jest matematykiem i to nie byle jakim. W wieku kilkunastu lat zaczęła się doktoryzować. W wielu miejscach podkreśla, że matematyka to nie tyle liczby, ile logika, pewność, stałość. W jej słowach, a pada ich bardzo dużo, trafiają się nazwiska wybitnych myślicieli: od tych starożytnych, aż do nam współczesnych. Za każdym stoi jakaś teoria, a za nią z kolei kolejne góry (krytyka, zmiany podejść, odmienne rozumienie definicji). Choć sama nie porównuje się z Noblistami, czujemy że reprezentuje ten sam poziom jakościowy. A przynajmniej głęboko w to wierzy.

Alicia rozmawia ze swoim terapeutą, który owszem, coś tam na temat nauki wie, ale daleko mu do poziomu eksperta. To ułatwia czytelnikowi rozeznanie się w tych wszystkich zawiłościach. Trafne pytania pozwalają przypisać skomplikowane fragmenty pod filozofię. Odnieść się do kwestii wiary, świadomości, rzeczywistości, ogólnie życia. Nie ma się więc czego bać. Choć w kilku opiniach czytałem, że „Stella Maris” jest nieco zbyt hermetyczna, ja czułem się w niej bardzo dobrze. Powiem więcej. Traktuję ją jako starszą siostrę „Sunset Limited”. Bo ostatnia powieść Cormaca McCarthy’ego jest właściwie sztuką gotową do wystawienia na deskach teatru. To zamknięta na małej przestrzeni rozmowa, która przynajmniej mnie zmiażdżyła swoją mądrością. Takiej książki nie napisze 20, 30 czy 40-latek. Do tego trzeba dojrzeć, wiedzieć co przemilczeć, które punkty podkreślić. Weźmy chociażby miłość, jaką Alicja darzy Bobby’ego. Jej wyznanie można uznać wręcz za oburzające, ale właśnie o to w tym chodziło. Podkreślenie ich związku, przerysowanie wyobrażeń młodszej siostry, unaocznia nam ból jej istnienia i samotności. Pokazuje też, jak bardzo czasami żyjemy we własnej głowie i jak ważna może być podświadomość własnych niedoskonałości (w tym wypadku ratuje od samobójstwa).

Siadając do lektury dyptyku, trzeba zdawać sobie sprawę, że nie wszystko załapiemy. Sam mam wrażenie, że zrozumiałem mniej niż więcej. Nie pomaga w tym także przygotowanie książki, ignorujące przypisy, które powinny się pojawić. W paru miejscach miałem też wrażenie, że coś tu nie zagrało z tłumaczeniem. Ale mniejsza o to. Cormac McCarthy dał mi jedno z najbardziej poruszających studiów samotności, jakie czytałem w życiu. I mam tu na myśli „Stellę Maris”. To właśnie ona jest dla mnie kwintesencją jego drogi pisarskiej, to w niej odnajduję najwięcej wątków zmuszających do myślenia (także o języku). A „Pasażer”? Bez niego, „Stella Maris” nie byłaby tym, czym dla mnie jest.