Recenzja "Trylogia kopenhaska" Tove Dietlevsen

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 368


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka

Premiera: 25 sierpnia 2021

„Trylogii kopenhaskiej” Tove Dietlevsen nie sposób przeczytać w jeden wieczór, choć fizycznie da się to niewątpliwie osiągnąć. Słowa, które w niej są, ich ułożenia, formy i zestawienia zatrzymują na sobie uwagę. Każą skupić się nad właśnie zapoznaną myślą, nie pozwalają spieszyć się lekturze. To właśnie bezkompromisowy i szczery język jest ramą książki, która utrzymuje napięcie na stałym poziomie, jednocześnie nie pozwalając mu ani na chwilę wybuchnąć. A miejsc, gdzie do takiej łzawej eksplozji emocji mogłoby dojść, jest tu co najmniej kilka. 

Zacznijmy jednak od początku. Tove Dietlevsen jest duńską poetką i prozaiczką. Właściwym byłoby użycie czasu przeszłego, bowiem autorka „Twarzy” zmarła w 1976 roku. Jest jednak pewna grupa artystów, których obecność w życiu kulturalnym i społecznym jest ponadczasowa. Kimś takim jest Dostojewski, Mann czy Joyce. Tove Dietlevsen, choć może pisała inaczej, miała nieco skromniejsze ambicje, dotarła do skromniejszego grona odbiorców, także pozostanie na zawsze w świadomości ambitnych czytelników. Tym bardziej, że jej proza bardzo silnie dotyka jej życia prywatnego, wypływa z jej osobistych doświadczeń, jest opowieścią o dobrze znanym i nieoswojonym bólu.

Właśnie ból jest słowem, które z „Trylogią kopenhaską” kojarzy mi się najbardziej. I wcale nie dlatego, że akcja częściowo dotyka wątku drugiej wojny światowej. Autorka w trzech księgach opisuje tu swoje życie, któremu daleko od scenariusza rozpisanego dla prominentnego i sławnego literata. Tove Dietlevsen urodziła się w robotniczej rodzinie i wychowała w ubogiej dzielnicy stolicy Danii. Już jako dziewczynka doświadczyła chłodu ze strony najbliższych. Wylany z pracy ojciec nie był w stanie pełnić swoich obowiązków, matka regularnie biła młodą Tove, w szkole karano ją za wiedzę, której nie powinna w tym wieku posiadać, brat podczytywał jej dziennik.  Nikt nie wspierał za to fascynacji do tworzenia poezji, a ta narodziła się stosunkowo szybko. Już jako dziesięciolatka miała całkiem pokaźny zestaw wierszy chowanych do szuflady.

To właśnie w dziełach mogła być sobą, pokazywać co naprawdę leży jej na sercu. Idąc tropem popularnych akcji „Pokaż mi swoje/swój buty/prepaid/śmietnik/język a powiem ci kim jesteś” o Dietlevsen można by sformułować zdanie „Pokaż mi swój wiersz a powiem ci kim jesteś”. Niestety bliscy ignorowali dawane znaki, zupełnie nie interesowała ich twórczość własnego dziecka. A ta odnosiła się do kwestii niestałości miłości i nieosiągalności marzeń. Właśnie te kwestie miały wypełniać życie autorki „Ulicy dzieciństwa” aż do końca jej dni.

Tove Dietlevsen miała kilku mężów, trójkę dzieci (w tym jedno adoptowane) i całkiem sporo kochanków. Jej życie uczuciowe trudno jednak nazwać namiętnym, płomiennych czy wybuchowym. To raczej długie pasmo niepowodzeń, spotkań z osobami, które były dla niej ważne w jakiejś konkretnej sprawie. Recenzent ze znajomościami, wydawca lekarz – każdy miał do wypełnienia określoną funkcję w życiu autorki. Wraz z małżeństwem pojawiało się jednak więcej deficytów niż radości. Wydanie książek koiło rozstrojone nerwy tylko na chwilę. Dusza duńskiej pisarki potrzebowała jednak wciąż czegoś innego, nowego, bliskiego. Tak właśnie trafiła w nałóg, z którego nie wyszła aż do samobójczej śmierci.

„Trylogia kopenhaska” to autobiografia o jednostce przeciętnej, często żałosnej, podłej i żenującej, innym razem wyjątkowej, wrażliwej, dramatycznie rozdartej. To historia rozpadu życia i marzeń, ale też bardzo trudna lekcja o ludzkiej naturze. Wielokrotnie podczas lektury pojawia się myśl, że człowiek to tak naprawdę tylko splot organicznych okoliczności, które nie mają w sobie za grosz rozsądku. W tym statycznym krajobrazie świata, pogrążonym w uczuciu apatii, miłość stanowi jedynie luksus, na który nie można sobie pozwolić. To też książka uniwersalna, stanowiąca zapis uczuć wszystkich ubogich, skrzywdzonych i samotnych. Niezależnie od miejsca i czasu.

Recenzja "Trąby jerychońskie" Unica Zürn

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 232


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz, Maryna Ochab

Premiera: październik 2021

Unica Zürn nie była do tej pory w Polsce rozpoznawalna. Wydanie „Trąb jerychońskich” pewnie tej percepcji znacząco nie zmieni, ale jest dobrym przyczynkiem do przedstawienia postaci rówieśniczki Gregory’ego Pecka. Niemiecka pisarka i rysownicza urodziła się w Berlinie w 1916 roku. Była córką pisarza, redaktora i oficera kawalerii, którego uwielbiała (chociaż był często nieobecny), oraz pozbawionej ambicji matki (tej z kolei nienawidziła). Ukończyła studia handlowe i rozpoczęła pracę jako stenotypistka. Później działała także jako scenarzystka i autorka filmów reklamowych oraz modelka. Pierwsze wprawki pisarskie rozpoczęła po zakończeniu II wojny światowej, gdy porzuciła męża i dwójkę dzieci. Wraz z kolejnym związkiem i przeprowadzką do Paryża zaczął się nowy rozdział w życiu artystki. Tam Unica Zürn poznała surrealistów, zaczęła tworzyć rysunki, napisała teksty, które obecnie możemy czytać w „Trąbach jerychońskich”. W 1957 roku zaczęła chorować na depresję i schizofrenię. Ostatecznie niemiecka pisarka popełniła samobójstwo w 1970 roku, skacząc z okna apartamentu Bellmera.

Wczytanie się w biografię autorki jest szalenie ważne w kontekście interpretowania jej dzieł. Na „Trąby jerychońskie” składają się trzy opowiadania: „Ciemna wiosna”, „Mężczyzna w jaśminach” i tytułowe. Już w pierwszym widzimy niepokojący finał. To swego rodzaju pamiętnik z dorastania młodej dziewczynki (autorka w jednej z rozmów przyznała, że opowieść oparta jest na wydarzeniach z jej dzieciństwa). Bohaterka jest bezimienna, mieszka gdzieś na berlińskich przedmieściach. Wychowuje się w rodzinie, którą trudno uznać za ubogą czy patologiczną. Pewnego dnia małżeństwo jednak rozpada się, a rodzice regularnie zaniedbują swoją pociechę. Matka zamknęła się w pokoju oddając się pisaniu i spotkaniom, zaś ojciec ma inne obowiązki (i uciechy!). Protagonistka doświadcza z kolei inicjacji seksualnej, którą opisuje chłodno i drobiazgowo (w rzeczywistości gwałtu na autorce dokonał jej brat). Koniec opowiadania to swoista zapowiedź tego, co Unica Zürn zrealizowała wiele lat później.

„Ciemna wiosna” jest tekstem bolesnym i raniącym czytelnika. Naturalną reakcją jest próba chronienia dziecka. Ta jednak skazana jest na porażkę. Młodej protagonistce nikt nie chce pomóc. Jeszcze dotkliwiej rozpoczyna się kolejna opowieść. Widzimy w niej bohaterkę w ciąży. Brzydzi się dziecka, które nosi w sobie. Uważa je za zdeformowane i potworne. Za wszelką cenę chce się go pozbyć, chociażby poprzez uderzania się w brzuch. A to początkowa faza choroby, dopiero zalążek tego, co będzie opisane w dalszej części pracy. Unica Zürn pisze rzeczowo. Jej narracja o szaleństwa wydaje się niemal niewinna. Jest na przemian niepokojąca, przygnębiająca, zabawna i poetycka. W tekście pojawiają się także zabawy słowne w postaci wierszowanych anagramów wplatanych w ciąg przemyśleń, które tylko pogłębiają wrażenie narastającego zagubienia i szaleństwa. „Mężczyzna w jaśminach” to wielkie surrealistyczne dzieło i jedna z nielicznych udanych prób opisów obłędu od środka.

Wreszcie trzecie, tytułowe opowiadanie. Na kilkudziesięciu stronach Unica Zürn nawiązuje do jej wielu traum: gwałtu z dzieciństwa, aborcji, utraty opieki nad dziećmi z pierwszego małżeństwa, odkrycia działalności nazistowskiej. To opowiadanie trudne, pełne surrealistycznych obrazów i nieoczywistych metafor. Praktyka artystyczna autorki jest nierozerwalnie związana z jej napadami choroby psychicznej i doskonale objawia się to właśnie w tym tekście. Podobnie jak pozostałe zaprezentowane w zbiorze utwory, Unica Zürn tworzyła go w latach spędzonych w szpitalach psychiatrycznych. „Trąby jerychońskie” odzwierciedlają poczucie bycia obserwowanym zarówno przez personel, jak i innych pacjentów w placówkach. Ta książka może wyczerpać emocjonalnie, może obrzydzić czytelnikowi bycie człowiekiem, może też zachwycić, choć ostatecznie jest to swego rodzaju ‘masochizn literacki’. Jest to tom bardzo szczery, traktujący o samotności, zagubieniu, złości. Lektura opowiadań przyprawia o dreszcze i to całkiem dosłownie. Zdecydowanie tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

Recenzja "Koleje losu" Paco Roca

Wydawca: Timof i cisi wspólnicy

Liczba stron: 320


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Aleksandra Jackiewicz, Jakub Jankowski

Premiera: 11 października
2021

Osiemdziesiąt dwa lata temu, pod koniec marca 1939 roku, nabrzeże hiszpańskiego Alicante było prawdziwym piekłem. Wojna domowa miała się właśnie ku końcowi. Armie rebeliantów Franco święciły kolejne sukcesy, a ostatnim bastionem utrzymywanym przez Republikanów był właśnie port w Alicante. Zgromadziły się tam tysiące uchodźców, których marzeniem była ucieczka przed nieuniknionym najazdem nacjonalistów.

Ratunek mógł nadejść tylko z jednej strony – morza. To jednak nie było takie proste, bo wrogie siły blokowały wszelką pomoc. Do czasu. W ten morderczy chaos udało się wedrzeć brytyjskiemu statkowi Stanbrook, którym dowodził Archibald Dickson. Stary, ponad 30-letni parowiec miał ledwie 230 stóp długości i 1300 ton wagi. Mógł pomieścić maksymalnie 800 osób, ale ostatecznie na jego pokładzie zameldowało się 2638 dusz. To i tak kropla w morzu potrzeb, bo na lądzie pozostało kolejnych 12 tysięcy potrzebujących: kobiet, dzieci, osób starszych, kupców, żołnierzy. Im się nie udało. Już 3 dni później Alicante upadło całkowicie, a nabrzeże zostało zbombardowane i zrównane z ziemią.

Stanbrook miał dużo szczęścia. Uniknął pięciu pocisków wystrzelonych przez francuski krążownik Canarias, który blokował port w Alicante. Później dzięki pomocy innego krążownika, udało mu się obrać kurs na Algierię. W ten sposób, po 22 godzinach morderczej podróży dobił do portu Mazalquivir koło Oranu. Ściśnięci ludzie musieli spać na stojąco, byli pozbawieni pożywienia i dostępu do toalet. Jak się później okazało, ten niewiarygodny epizod w dziejach ludzkości był dopiero początkiem katorgi i ścieżki wojennej.

Stabrookiem płynął także Miguel Campos, a właściwie Miguel Ruiz. To prawdziwa postać, o której dziś wiemy tylko tyle, że po wyzwoleniu Paryża dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Jego tajemnicza droga na tyle zafascynowała Paco Rocę, że ten poświęcił mu swój album. Badając różnorodne dane historyczne, studiując atlasy i rozmawiając z ekspertami, spróbował nakreślić jego koleje losu. Nie takie, jakimi były faktycznie, ale takie, jakimi mogły być. W swoim komiksie zdecydował się na prosty zabieg, najbardziej znany chyba z „Titanica”. Do wiekowego Miguela przybywa ambitny poszukiwacz prawdy i w szeregu dyskusji stopniowo odkrywa tajemnice jego życia. Mamy zatem dwie perspektywy czasowe i szereg retrospekcji.

Życie Miguela to prawdziwa karuzela emocji. Stanbrook był tylko początkiem jego wieloletniej tułaczki. Był więźniem, mięsem armatnim, żołnierzem na froncie afrykańskim i europejskim. Po wielu stoczonych bitwach i przejściu szeregu kuriozalnych szkoleń trafił do słynnej Dziewiątki – Kompanii wchodzącej w skład francuskiej 2. Dywizji Pancernej (Leclerca). Składała się one ze 160 mężczyzn, z których 146 było hiszpańskimi republikanami. Dziewiątka została oddana pod dowództwo kapitana Raymonda Dronne'a i porucznika Amado Granella. Do historii przeszli jako wyzwoliciele Paryża. To oni byli jednymi z pierwszych, którzy wkroczyli do stolicy Francji wieczorem 24 sierpnia 1944 roku.

Paco Roca przez pryzmat losów jednego żołnierza, maluje nam dramat milionów innych osób wplątanych w konflikt wojny domowej i II wojny światowej. W jego komiksie sporo jest przemocy, cierpienia i smutku, ale też nadziei. To właśnie ona pomagała przetrwać bohaterowie w najtrudniejszych momentach, gdy nie można było iść spać, nie było co jeść, a z każdej strony świszczały nadlatujące pociski. „Koleje losu” to komiks pomnik, hołd złożony wszystkim Hiszpanom walczącym z faszyzmem. Polski czytelnik dzięki niemu będzie mógł lepiej poznać wciąż mało znany epizod tamtych czasów.

Sukces historyczny tomu nie byłby tak spektakularny, gdyby nie konstrukcja dzieła. Paco Roca stworzył dzieło, jakkolwiek to brzmi, „przyjemne do czytania”. Budowane na znanym schemacie, niespecjalnie brutalne, dopowiadające wiele niejasności. Nie jest to artystyczne czy przeintelektualizowane studium rozpadu jednostkowej psychiki. Autora zdecydowanie bardziej interesuje szerszy kontekst i to jemu podporządkowuje z gruntu prostą narrację. Jeśli miałbym to przenieść na grunt filmowy – bliżej „Kolejom losu” do takiego „Pianisty”, czyli dzieła podobającego się większości, niż „Syna Szawła”, który przez swoją specyfikę trafia do gustu wytrawnych kinomanów. Nie ma tu jakichś stylistycznych wygibasów, ornamentów czy filozoficznych zagadek. Całość broni się przede wszystkim dzięki prawdzie (jakkolwiek fikcyjnej) i fabule. Siłę przekazu wzmacnia także formalnie prosta, cartoonowa kreska i gra kolorami. Wszystko to sprawia, że nowość hiszpańskiego rysownika być może trudno nazwać arcydziełem, ale to z pewnością kawał bardzo dobrej, trafiającej do szerokiego grona czytelników, emocjonalnej historii. Zdecydowanie czytajcie!