Liczba stron: 320
Oprawa: twarda
Premiera: 11 października
2021
Osiemdziesiąt dwa lata temu, pod koniec marca 1939 roku, nabrzeże hiszpańskiego Alicante było prawdziwym piekłem. Wojna domowa miała się właśnie ku końcowi. Armie rebeliantów Franco święciły kolejne sukcesy, a ostatnim bastionem utrzymywanym przez Republikanów był właśnie port w Alicante. Zgromadziły się tam tysiące uchodźców, których marzeniem była ucieczka przed nieuniknionym najazdem nacjonalistów.
Ratunek mógł nadejść tylko z jednej strony – morza. To jednak nie było takie proste, bo wrogie siły blokowały wszelką pomoc. Do czasu. W ten morderczy chaos udało się wedrzeć brytyjskiemu statkowi Stanbrook, którym dowodził Archibald Dickson. Stary, ponad 30-letni parowiec miał ledwie 230 stóp długości i 1300 ton wagi. Mógł pomieścić maksymalnie 800 osób, ale ostatecznie na jego pokładzie zameldowało się 2638 dusz. To i tak kropla w morzu potrzeb, bo na lądzie pozostało kolejnych 12 tysięcy potrzebujących: kobiet, dzieci, osób starszych, kupców, żołnierzy. Im się nie udało. Już 3 dni później Alicante upadło całkowicie, a nabrzeże zostało zbombardowane i zrównane z ziemią.
Stanbrook miał dużo szczęścia. Uniknął pięciu pocisków wystrzelonych przez francuski krążownik Canarias, który blokował port w Alicante. Później dzięki pomocy innego krążownika, udało mu się obrać kurs na Algierię. W ten sposób, po 22 godzinach morderczej podróży dobił do portu Mazalquivir koło Oranu. Ściśnięci ludzie musieli spać na stojąco, byli pozbawieni pożywienia i dostępu do toalet. Jak się później okazało, ten niewiarygodny epizod w dziejach ludzkości był dopiero początkiem katorgi i ścieżki wojennej.
Stabrookiem płynął także Miguel Campos, a właściwie Miguel Ruiz. To prawdziwa postać, o której dziś wiemy tylko tyle, że po wyzwoleniu Paryża dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Jego tajemnicza droga na tyle zafascynowała Paco Rocę, że ten poświęcił mu swój album. Badając różnorodne dane historyczne, studiując atlasy i rozmawiając z ekspertami, spróbował nakreślić jego koleje losu. Nie takie, jakimi były faktycznie, ale takie, jakimi mogły być. W swoim komiksie zdecydował się na prosty zabieg, najbardziej znany chyba z „Titanica”. Do wiekowego Miguela przybywa ambitny poszukiwacz prawdy i w szeregu dyskusji stopniowo odkrywa tajemnice jego życia. Mamy zatem dwie perspektywy czasowe i szereg retrospekcji.
Życie Miguela to prawdziwa karuzela emocji. Stanbrook był tylko początkiem jego wieloletniej tułaczki. Był więźniem, mięsem armatnim, żołnierzem na froncie afrykańskim i europejskim. Po wielu stoczonych bitwach i przejściu szeregu kuriozalnych szkoleń trafił do słynnej Dziewiątki – Kompanii wchodzącej w skład francuskiej 2. Dywizji Pancernej (Leclerca). Składała się one ze 160 mężczyzn, z których 146 było hiszpańskimi republikanami. Dziewiątka została oddana pod dowództwo kapitana Raymonda Dronne'a i porucznika Amado Granella. Do historii przeszli jako wyzwoliciele Paryża. To oni byli jednymi z pierwszych, którzy wkroczyli do stolicy Francji wieczorem 24 sierpnia 1944 roku.
Paco Roca przez pryzmat losów jednego żołnierza, maluje nam dramat milionów innych osób wplątanych w konflikt wojny domowej i II wojny światowej. W jego komiksie sporo jest przemocy, cierpienia i smutku, ale też nadziei. To właśnie ona pomagała przetrwać bohaterowie w najtrudniejszych momentach, gdy nie można było iść spać, nie było co jeść, a z każdej strony świszczały nadlatujące pociski. „Koleje losu” to komiks pomnik, hołd złożony wszystkim Hiszpanom walczącym z faszyzmem. Polski czytelnik dzięki niemu będzie mógł lepiej poznać wciąż mało znany epizod tamtych czasów.
Sukces historyczny tomu nie byłby tak spektakularny, gdyby nie konstrukcja dzieła. Paco Roca stworzył dzieło, jakkolwiek to brzmi, „przyjemne do czytania”. Budowane na znanym schemacie, niespecjalnie brutalne, dopowiadające wiele niejasności. Nie jest to artystyczne czy przeintelektualizowane studium rozpadu jednostkowej psychiki. Autora zdecydowanie bardziej interesuje szerszy kontekst i to jemu podporządkowuje z gruntu prostą narrację. Jeśli miałbym to przenieść na grunt filmowy – bliżej „Kolejom losu” do takiego „Pianisty”, czyli dzieła podobającego się większości, niż „Syna Szawła”, który przez swoją specyfikę trafia do gustu wytrawnych kinomanów. Nie ma tu jakichś stylistycznych wygibasów, ornamentów czy filozoficznych zagadek. Całość broni się przede wszystkim dzięki prawdzie (jakkolwiek fikcyjnej) i fabule. Siłę przekazu wzmacnia także formalnie prosta, cartoonowa kreska i gra kolorami. Wszystko to sprawia, że nowość hiszpańskiego rysownika być może trudno nazwać arcydziełem, ale to z pewnością kawał bardzo dobrej, trafiającej do szerokiego grona czytelników, emocjonalnej historii. Zdecydowanie czytajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz