Recenzja "Dostatek" Michael Crummey

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 360


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Alenowicz

Premiera: 17 czerwca 2013 rok

Właśnie mija siedem lat od polskiej premiery „Dostatku” Michaela Crummeya. Z tej być może nadal krótkiej, ale jednocześnie wystarczającej perspektywy czasowej łatwo można zauważyć, że książka kanadyjskiego pisarza i poety przetrwała. Jej obecność w życiu kulturalnym najlepiej potwierdzają kolejne rekomendacje i wpisy w mediach. Ta historia nie umarła, nie okazała się kolejnym sezonowym wyskokiem, ma w sobie coś co sprawia, że chcemy do niej wracać.

W kilku recenzjach pojawiły się już określenia takie jak „crummeyowski bohater”, „crummeyowska narracja” czy „crummeyowskie myślenie o swoich bliskich”. Nazwisko autora „Sweetland” łączone jest z charakterystycznym stylem, który stanowi punkt odniesienia dla innych książek. Ten mechanizm ma rację bytu tylko w przypadku dzieł specyficznych, osobliwych, w mniejszy bądź większy sposób wybitnych. Gdy mówimy kafkowski, mamy na myśli niesprecyzowane zagrożenie; proustowski można odczytywać jako dziejący się na pograniczu jawy i snu; faulknerowski to z kolei typ narracji, w którym dany obraz ukazywany jest z różnych perspektyw. Jaki jest więc styl crummeyowski? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy poddać analizie dwie ważne kwestie: przestrzeń i czas.

Akcję każdej swojej książki Michael Crummey umiejscawia w dobrze mu znanej Nowej Funlandii. Tym, którzy nie wiedzą o co chodzi podpowiadam, że Nowa Funlandia to duża wyspa u wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej i jednocześnie najgęściej zaludniona część kanadyjskiej prowincji Nowa Fundlandia i Labrador. Wyspa posiada wysokie, klifowe wybrzeża, mimo że jej większość stanowi obszar nizinny. Jedynymi wzniesieniami jest pasmo górskie Long Range Mountain, rozciągające się wzdłuż zachodnich wybrzeży wyspy. Charakterystyczne dla wyspy są wietrzne i mroźne zimy oraz wiosny, a także łagodne, deszczowe lata. Tradycyjnymi gałęziami gospodarki są tu rybołówstwo, przemysł wytwórczy, górnictwo, przemysł leśny i rolnictwo. Piszę o tym tak szczegółowo, ponieważ wszystkie te elementy stanowią u Crummeya istotne tło opowieści. Jego bohaterowie co rusz muszą zmagać się ze srogością klimatu, trudami patroszenia ryb czy niebezpiecznymi zejściami do wody. Narracja kanadyjskiego pisarza jest surowa, namacalna do tego stopnia, że czytając czuje się trud i chłód. Przestrzeń crummeyowska jest rozległa, nieprzyjazna, ale posiada w sobie naturalne piękno. Podobnie zresztą jak jego bohaterowie: popełniający błędy, mający swoje chwile słabości, czasami bezwzględni, a mimo to ujmująco prawdziwi i szczerzy. Ich losy wpisane są w rytm zmian przyrody, są połączone nierozerwalnym węzłem. Crummey praktycznie w każdej swojej książce wprowadza też dodatkowy element przestrzeni, który stanowi motor napędowy fabuły. W „Dostatku” tym elementem jest wieloryb wyrzucony na plażę. Mieszkańcy dwóch niewielkich wiosek (Paradise Deep i Trzewia) odkrywają w nim ciało nietypowego mężczyzny. Jego odmienność polega na tym, że posiada bladą skórę i całkiem siwe włosy. Jest więc Albinosem, chociaż jego największym problemem okazuje się smród, którego nie może się pozbyć.

Istotnym wątkiem powracającym na kartach powieści autora „Bez winy” jest czas. W „Dostatku” ów czas jest zresztą kluczowy. Akcję książki Crummey rozpisuje na niemal dwieście lat, poczynając od XIX wieku, a kończąc na I wojnie światowej. Ten zabieg ma zasadniczy cel – ukazać jak nowoczesność wpływa na prymitywny lud. Takie założenie miało wcześniej wielu pisarzy, ale to właśnie Kanadyjczykowi wyszło ono wybornie. Jego sukces opiera się na drobiazgowo przemyślanej strukturze książki, oraz na dbałości o szczegóły. Crummey nie zapomina, że dawniej używano innych narzędzi, podczas miesiączki kobiety korzystały z roślin, a przyzwyczajenia były odmienne niż współczesne. Tę prymitywność burzy polityka. Założenie związków zawodowych rybaków jest tu dźwignią do nowego ustawienia pionków na planszy rzeczywistości. Rodziny Sellersów i Devine’ów zaczynają rozumieć, że ich małe ojczyzny nie są już w pełni samowystarczalne, nie mogą oprzeć się przed naporem globalizacji. Tak oto współczesność zagarnia piękno starego świata. Crummeyowski czas należy łączyć z przemijaniem i nieuchronnością losu.

W „Dostatku” odnaleźć możemy wiele innych wątków i przyczynków do pogłębionej dyskusji. Jest chociażby kwestia religii. Jedna z wiosek jest protestancka, podczas gdy mieszkańcy Trzewia są katolikami. Ich wzajemne relacje, walka o prym, są tu zestawione z nieubłaganymi problemami wynikającymi z innego podejścia do kwestii ostatecznych. W kontekście wiary warto też przemyśleć osobę Judy – wyjętego z wieloryba biblijnego posłańca. Crummey udowadnia także, że życie dawnych mieszkańców Nowej Funlandii nie musi być w pełni naturalistyczne. Jest tu sporo niedomówień, tajemnicy, aury baśni i mitu. W ten sposób autor podkreśla niezwykłość tego miejsca, nadaje mu magiczną poświatę, która na szczęście, harmonijnie współgra z zimnym klimatem. Można też spojrzeć na „Dostatek” przez pryzmat relacji damsko-męskich, wszak gra żywiołów pragmatycznych mężczyzn z silnie emocjonalnymi kobietami, jest tu nakreślona bardzo dosadnie i niesie za sobą uniwersalne przesłanie.

„Dostatek” jest sagą i posiada wszystkie zalety i wady tego gatunku. Trudno przywiązać się do bohaterów, gdyż ci szybko przemijają. Czasami można pogubić się w zależnościach i imionach (tu na szczęście z pomocą przychodzi drzewo genealogiczne). Fabuła bywa urywana i nie pędzi jak szalona do przodu. Z drugiej strony pozwala spojrzeć na dawny świat i procesy w nim zachodzące w sposób panoramiczny, ukazujący różne jego aspekty, z odmiennych punktów widzenia. Crummey wspiera swoją metodę pisania archaicznym językiem, co tylko pogłębia przekaz. Ostatecznie dzięki jego wielu talentom (lingwistycznym, kompozycyjnym, psychologicznym) otrzymujemy powieść zbliżoną do totalnej. Nikt tak jak on nie umie opisywać surowego piękna dawnego świata. I właśnie dzięki temu, przymiotnik crummeyowski powstał i będzie żył swoim życie jeszcze przez wiele lat. A do „Dostatku” będziemy wracać, bo o takiej literaturze się nie zapomina. Takiej literatury po prostu się już nie pisze.

Recenzja „2020. Antologia współczesnych opowiadań polskich”

Wydawca: Forma

Liczba stron: 358


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: październik 2020 rok

Zaczęło się w 2008 roku. To właśnie wtedy szczecińskie, niszowe wydawnictwo literackie Forma opublikowało pierwszą antologię opowiadań polskich. Na liście autorów znalazło się kilka nazwisk, o których do dzisiaj możemy mówić z szacunkiem: Inga Iwasiów, Adam Wiedermann czy Marcin Bałczewski. Cel publikacji był jasno określony – zebrane teksty miały odzwierciedlić to, co działo się aktualnie w polskiej prozie. Tematycznie przeważały więc narracje o relacjach międzyludzkich oraz o doświadczeniu emigracji. W listopadzie 2020 roku do rąk czytelników trafiła już piąta edycja Antologii. Tym razem do naszej dyspozycji podano trzydzieści jeden niezależnych i silnych głosów. Są tu autorzy dobrze znani z poprzednich tomów, między innymi: Andrzej Turczyński, Łukasz Suskiewicz, Dariusz Muszer, Paweł Przywara czy Miłka O. Malzahn, ale są także debiutanci: Klaudia Pieszczoch, Aleksandra Borowiec czy Barbara Sadurska.

Każdy, kto choć raz czytał książkę z serii Kwadrat, dobrze wie, że nie jest to lektura szybka. Tekst jest dobrze zbity, odstępy między wierszami niewielkie, a czcionka ani za mała, ani za duża. Rozciągnięte na 350 stron historie, to tak naprawdę co najmniej tydzień czytania. Ja zresztą czytałem „2020. Antologia współczesnych opowiadań polskich” dużo dłużej. Każdy test ma swoją indywidualną specyfikę, technikę pisania. Nie jest łatwo przeskakiwać z opowieści na opowieść. Raz dostaniemy miniaturową, oniryczną prozę poetycką („Rezons”), by po chwili przenieść się w futurystyczną wizję przyszłości („Słaby punkt”), albo do komunikacji miejskiej, obserwując narastający, antyspołeczny bunt („Samotność jako przyczyna wypadania włosów”). A są to opowiadania warte uwagi i poświęconego czasu. Ich największą zaletą jest właśnie różnorodność. Można banalnie stwierdzić, że każdy znajdzie tu coś dla siebie, ale dużo ważniejszym jest moim zdaniem szeroki wydźwięk. Autorzy odwołują się między innymi do: samotności, bólu egzystencjalnego, relacji damsko-męskich, historii, kultury, polityki, strachu przed śmiercią. Jak zauważa w posłowiu Maciej Libich „Jeśli więc szukać jakiegoś klucza interpretacyjnego dla wszystkich opowiadań (…) być może warto czytać je właśnie jako napięcie między działaniem a biernością, ruchem a pasywnością”.

Miała być „2020. Antologia współczesnych opowiadań polskich” pewnym wyznacznikiem tego, co w Polsce się pisze i jak się to robi. Ta misja nie do końca się udała. Teksty powstawały przed marcem 2020 roku, a więc tuż przed pandemią koronawirusa, która wywróciła świat do góry nogami. Być może dlatego nie ma tu żadnego opowiadania traktującego o epidemii. Tę lukę mogą zapełnić jednak inne opowieści, chociażby „Oranżeria” Pawła Przywary, w której ucieleśniają się wszystkie obawy związane ze zdrowiem i kondycją człowieka. W innych miejscach dostrzeżemy także kolejne symptomy charakterystyczne dla obecnego świata: problemy rodzinne, rozwody, przepracowanie, zapominanie o bliskich, krytykę kapitalizmu. 

Patrzę też na tę książkę, jak na swoisty katalog różnorodności gatunkowej opowiadań. Ryszard Lenc („Bez tytułu, 1982, Nowy Jork”) traktuje opowiadanie jako gatunek sylwiczny, bawi się jego konwencją. Jego opowieść o Jeanie-Michelu Basquiacie składa się z cytatów, wywiadów, informacji encyklopedycznych, wspomnień, wycinków wypowiedzi, ulubionych dań i wielu innych elementów. „Afazja Wernickiego” to postmodernistyczny eksperyment, w którym zbitki liter i znaków są trudne do przetransformowania na jakąś spójną treść. Rozwarstwienie płaszczyzn narracji dobrze ukazuje z kolei jedno z ostatnich opowiadań zbioru „Paleolit” Barbary Sadurskiej, gdzie obok akcji osadzonej w epoce kamienia, współistnieje druga, współczesna nam opowieść o pewnym tłumaczu. Niezwykle uważnie należy czytać „Sonatę Dantejską Ferenca Liszta” Elżbiety Stankiewicz-Daleszyńskiej, to głównie z uwagi na jej wyjątkową rytmizację oraz niepokojącą kompozycję. Odnaleźć można w niej także całkiem sporo wątków autobiograficznych. Są tu teksty dłuższe, kilkunastostronicowe, a są też miniatury o objętości nie przekraczającej trzech kartek. Autorzy udowadniają, że opowiadanie jako gatunek ma się bardzo dobrze i mimo pewnego wyeksploatowania formy, nadal można całkiem sporo dorzucić od siebie.

Zasadnym byłoby pytanie, który z tych tekstów jest najlepszy. Na to nie ma jednak jednoznacznej odpowiedzi. Z perspektywy czasu najbardziej w pamięć zapadły mi „Wkesonwstąpienie” Jarosława Błahego, to głównie z uwagi na postać bohatera (nauczyciela) oraz niechęć do Dżemu; „Słaby punkt” Marka Pogorzelskiego, bo w prostych zdaniach zbudował wizję przyszłości, której bardzo się obawiam; „Maria Czwarta” Aleksandry Borowiec – za to, że porusza temat uprzedmiotowienia człowieka; „Re: programowany” Katarzyny Kałużnej, bo przytaczając opowieść o wyjątkowym eksperymencie, autorka zmusiła mnie do krytycznego spojrzenia na swoje życie; i wreszcie wspomniany już wcześniej „Bez tytułu, 1982, Nowy Jork”, który czegoś nowego mnie nauczył.

„2020.Antologia współczesnych opowiadań polskich” to jak już wspomniałem wcześniej zbiór różnorodny, przeznaczony głównie dla wymagającego czytelnika. Każdy tekst oferuje wysoką jakość, a ich wzajemne relacje ustanawiają dialog między różnymi tradycjami pisarskimi. Poznanie historii wymaga cierpliwości, a niejednokrotnie samozaparcia, bo prezentowani tu autorzy posiadają umysły wybitne i chętnie dzielą się swoją erudycją. Na koniec można tylko żałować, że ten wyjątkowy, polifoniczny utwór nie doczeka się szerszej promocji. Być może to właśnie ta antologia najlepiej uświadamia, jak niewielkie znaczenie w kreowaniu emocji ma fabuła, a jednocześnie jak istotną rolę odgrywa język.

Recenzja "Album policmajstra warszawskiego"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 260


Oprawa: twarda

Premiera: 3 marca 2020 rok

Chociaż świat zapamiętał rok 1863 głównie z uwagi na zniesienie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, uruchomienie pierwszej linii metra w Londynie, toczone kolejne bitwy wojny secesyjnej oraz narodziny Henry’ego Forda i Edvarda Muncha, Polska żyła zupełnie innymi wydarzeniami. 22 stycznia 1863 w Królestwie Polskim i 1 lutego 1863 na Litwie zainicjowano największe polskie powstanie narodowe, w którym stoczono około 1200 bitew i potyczek. Bilans zrywu jest katastrofalny, mimo początkowych sukcesów kilkadziesiąt tysięcy powstańców zostało zabitych w walkach, blisko tysiąc straconych, około 38 tysięcy skazanych na katorgę lub zesłanych na Syberię, a kolejne 10 tysięcy wyemigrowało. O Powstaniu styczniowym powstała cała masa książek i opracowań: od typowo historycznych prac Stefana Kieniewicza, przez analizy Józefa Piłsudskiego, badania dyplomatyczne Sławomira Kalembka, aż po powieści obyczajowe osadzone w tamtej epoce. Żadna jednak z nich nie robi takiego wrażenia, jak „Album policmajstra warszawskiego”.

Zwraca uwagę już sam format i oprawa graficzna. To kawał materiału, który po rozłożeniu zajął pół mojego stołu, choć żeby trzymać się prawdy, nie jest to stół z gatunku tych rodzinnych, przy którym w wigilię usiądzie dwanaście osób, ale raczej nieduży, idealny do napicia się zielonej herbaty ze znajomymi. Waga książki też jest solidna, dlatego o przeglądaniu i czytaniu w łóżku można od razu zapomnieć. I już samo to pokazuje, że to nie jest kolejna pozycja do odłożenia na półkę po lekturze. Przeglądanie „Albumu policmajstra warszawskiego” kojarzy się raczej z długimi posiedzeniami w czytelni, oglądaniem starych, pożółkłych woluminów pełnych grafik, rysunków i map. Obcowanie z historią nie ma tu tylko wymiaru czysto merytorycznego, a jego początek sięga właśnie wykonania: od pięknej oprawy, przez dobór czcionek, stonowaną kolorystykę, aż na numerach stron kończąc.

Jako czytelnik życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce posiadała taką redakcję. Brak błędów stylistycznych czy językowych jest tu tylko fundamentem, na którym zbudowana została opowieść o powstaniu książki. Przedmowa, wstęp, zasady opracowania, bibliografia oraz spis osób występujących na fotografiach z jednej strony pozwalają nam wejść w narrację o tym niezwykłym opracowaniu, z drugiej nadają całej książce autentyczności i rangi dokumentu historycznego. Jeśli masz jakieś pytania i wątpliwości dotyczące słynnego „Pamiat’ Matieża”, po lekturze Albumu rozwieją się na wszystkie strony świata.

A wszystko rozchodzi się tu o Historię, i to tę Historię pisaną przez wielkie H. Stalin powiedział kiedyś, że „jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”. We wprowadzeniu do omówienia tej książki podawałem dane liczbowe dotyczące pomordowanych, zesłanych i emigrujących Polaków w okresie Powstania styczniowego. „Album policmajstra warszawskiego” udowadnia, wbrew słowom dyktatora Związku Radzieckiego, że kilkaset osób, nadal jest czymś więcej niż zwykłą statystyką. Na kartach albumu znalazło się ponad siedemset fotografii aresztowanych, straconych oraz poszukiwanych Polaków, które w 1864 roku rosyjscy policjanci, podwładni generalnego policmajstra Płatona Aleksandrowicza Fredericksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, podarowali mu w formie pięknie oprawionego albumu zatytułowanego „Pamiat’ Matieża”. Dokument ten, po wielu krętych drogach i przypadkach, znalazł się w archiwach Muzeum Wojska Polskiego, gdzie spoczywa do dziś. Publikacja wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy skupia się na opisie osób znajdujących się na tych fotografiach. Treść biogramów została zaczerpnięta z informacji rosyjskiego aparatu represji. Ujęto w nich najważniejsze informacje o pochodzeniu danej osoby, okolicznościach jej aresztowania i zesłania, a nawet śmierci. Pod jedną z fotografii czytamy między innymi relację naocznego świadka zdarzenia „Stałem w owej chwili w framudze księgarni Orgelbranda. Kula lekko drasnąwszy mi rękę, w ścianie uwięzła. Jednocześnie tuż przy moich nogach padł Karczewski bez ducha. Chwilowo złożyliśmy go na szlabanie stróża w sieni domu Orgelbranda, a dopiero potem wraz z czterema innymi ofiarami przeniesiony został do Hotelu Europejskiego”. Takich poruszających relacji jest tu dużo więcej.

„Album policmajstra warszawskiego” jest źródłem wiedzy. Przekazuje fakty o historii Powstania Styczniowego. I robi to w najlepszy znany mi sposób – opowiada o wybuchu, walkach i zesłaniu przez pryzmat dramatu jednostek. To pierwsze w historii fotografie, jakie utrwaliły ważne wydarzenie w dziejach naszego kraju. Pokazują one nie tylko cierpienie, ludzkie przemijanie i niesprawiedliwość, ale także obyczaje oraz kulturę. Ten album, to skarb dziedzictwa narodowego. Pięknie wydany. Cieszę się, że mogę do niego sięgać i patrzeć na te zdjęcia. One więcej mówią, niż wszystkie programy telewizyjne razem wzięte.

Recenzja "Cudze słowa" Wit Szostak

Wydawca: Powergraph

Liczba stron: 280


Oprawa: twarda

Premiera: 14 października 2020 rok

Dawno nie czytałem polskiej książki, o której można tak długo rozmawiać. Wit Szostak stworzył dzieło wielowymiarowe. I nie jest to tylko łatka przyciągająca uwagę czytelników. Wielowymiarowość „Cudzych słów” dotyczy kilku kwestii, wśród których na pierwszy plan wysuwają się: różnorodność tematyczna oraz piętrowość znaczeń. 

Świat w oczach Szostaka opiera się w gruncie rzeczy na opowieści o przeszłości oraz na smaku i zapachu domowego ogniska. Każdy z powołanych do życia na kartach książki bohaterów, nurza się w swoich wspomnieniach. Nie są to retrospekcje przypadkowe, a skanalizowane na konkretną osobę – Benedykta. Kim był człowiek, dla którego studia filozoficzne okazały się zbyt małe? Ulubionym uczniem prominentnego profesora? Twórcą najbardziej oryginalnej restauracji? Wzorowym kochankiem? Kolegą, który najpierw odwrócił się, by później pomóc w biedzie? Obraz Benedykta wyłania się z relacji bliskich mu osób. Każdy opowiada własną wersję, przefiltrowaną przez indywidualne zapatrywania, doświadczenia i wrażliwość. Im dalej w las, tym postać głównego bohatera jest coraz bardziej niewyraźna, bo do głosu zaczynają dochodzić opowieści narratorów o sobie, o własnych żalach, niespełnionych nadziejach, zazdrości, rozczarowaniu. Słyszymy dokładnie tyle, ile osoby mówiące chcą nam opowiedzieć. Nie wiemy co ukrywają, o czym woleliby nie wspominać, czego się tak naprawdę boją. Historia Benedykta ociera się tu o niwyrażalność, niepewność w świecie. Polifonia głosów ewoluuje w swoistą przypowieść, w mit o wielkości.

Wróćmy do kluczowego pytania tej książki: Kim jest Benedykt? Aby spróbować odczarować nieco tę zagadkę, przyjrzyjmy się narratorom i ich związkom z bohaterem. Jego ojciec, to Józef, uczeń nosi imię Jan, ukochana ma na imię Magdalena, a towarzysz – Szymon. Jakby tego było mało, autor puszcza do nas wędkę już na samym początku, gdy używa słów „Był bogiem”. Szostak nie ukrywa więc swoich ambicji napisania nowej ewangelii. Metaforyczne są tu zresztą nie tylko charaktery i języki, ale też szczegóły. Benedykt tworzy dzieło swojego życia, niesamowitą Isolę, restaurację, w której podaje się wyjątkowe dania, każdy płaci tyle, ile uzna za stosowne, a wreszcie do wspólnego stołu zaproszeni zostają też bezdomni. Tak sprofilowana ostatnia wieczerza, okazuje się wydłużać w czasie, stając się ideą, „pośmiertelnym”, codziennym daniem. Wspólny obiad może być poczytywany jako gloryfikacja istnienia, wychwalanie egzystencji poprzez „małe unieśmiertelnianie” jego wytworów. Budowana restauracja to z kolei symbol współczesnego postępu cywilizacyjnego. Spotkanie tradycji religijnej i nowoczesności (ucieczka klientów) jest udziałem świętych, sakramentalnym krokiem w tworzeniu świata, który staje się na ludzkich oczach.

Ten krakowski dramat został zbudowany w przedsionku mitu. Literatura nie jest dla autora jedynie kreacją. Służy mu do konstruowania tożsamości człowieka zamieszkującego jego rzeczywistość. To dlatego każdy mówi swoim językiem. Słyszymy tu wysoki, profesorski styl człowieka ogarniętego narcyzmem, fantazyjną mowę dziecka, głos prostaczka, tyleż niepoprawny co melodyjny, jest też mowa kobieca, nasiąknięta cielesnością i emocjami. Mit pozwala dookreślić byt, zrozumieć, jakim uwarunkowaniom został poddany, w jaki sposób był szlifowany. Pozwala przetrwać, nawet po śmieci. Szostak wydobywa z tradycji literackiej to, co wielogłosowe i niejednoznaczne. W ten sposób jego opowieści tworzą szkatułkowe, odsyłające do wielu sfer, teksty. Jest tu przecież ważny wątek ojcostwa i błędów, jakie każdy z nas popełnia. W relacji mistrza z uczniem, możemy doszukać się nie tylko krytyki instytucji uniwersytetu, ale także wielu trafnych diagnoz na temat tego, jak ważne jest świeże spojrzenie na ewoluujące życie. Tych wątków pobocznych jest tu cała masa, o każdym można dyskutować godzinami. Między innymi dlatego „Cudze sowa” wspinają się na inny poziom literatury, górują nad tym wszystkim, co zwykło się u nas pisywać. To książka przemyślana, dopieszczona, spójna właściwie w każdej przestrzeni odczytania.