Recenzja "Dramaty" August Strindberg

Wydawca: Zielona Sowa

Liczba stron: 422
 
Oprawa: miękka


Premiera: 2006 rok

August Strindberg uchodzi za najważniejszego szwedzkiego pisarza w historii i jednocześnie jednego z najważniejszych przedstawicieli swojego fachu w historii literatury. Był artystą kompletnym. Obok dramatów i powieści tworzył eseje i utwory poetyckie. Doceniano go także za jego wkład w rozwój malarstwa oraz fotografii. Powszechnie uznaje się go za ojca współczesnego teatru, a także prekursora ekspresjonizmu. O jego dziełach wspomina w swoich biografiach wielu uznanych literatów. Kafka twierdził, że całe dnie spędzał nad jego powieściami autobiograficznymi. Tomasz Mann poszedł jeszcze dalej i porównywał zasięg jego oddziaływań do wpływu, jaki wywarł autor „Zmartwychwstania” Lew Tołstoj. Dla Alberta Camusa, jednego z moich ulubionych pisarzy, Strindberg był jednym z tych, którzy pozwalają „wierzyć, że to artyści ocalą świat”. Do wyznawców Strindberga należeli także: Zola i Nitzsche, Georg Kaiser, Pirandello i Martin du Gard. Eugene O’Neill, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1936 roku, nazwał go „największym dramatycznym geniuszem nowoczesności”.

Strindberg był bez dwóch zdań człowiekiem teatru. Jeszcze zanim urodził się w jego głowie pomysł pisania dramatów, próbował swoich sił jako aktor, marzył także założeniu własnego teatru, które to marzenie ziściło się w 1907 roku w postaci Teatru Intymnego. Wystawiał tam swoje sztuki, które znacząco odstawały od realiów ówczesnych utworów scenicznych, bardziej przypominając te historie, które to dzisiaj możemy obserwować także u nas. Strindberg w swojej pracy silny nacisk kładł na duże pokłady ekspresji oraz analizę „walki płci”. To właśnie temat problemów międzyludzkich stanowił esencję jego artystycznych poszukiwań. Równocześnie wokół jego postaci narosło wiele mitów i obiegowych poglądów (w szczególności o chorobie psychicznej i mizoginizmie) wynikłych z błędnej interpretacji jego utworów jako dzieł autobiograficznych. 

Na recenzowany zbiór składa się pięć dramatów: „Panna Julia”, „Gra snów”, „Sonata widm”, „Mistrz Olof” oraz „Ojciec”. Są to utwory powstałe w różnych fazach twórczej pracy szwedzkiego mistrza i cechują się odmienną stylistyką oraz tematyką. Łączy je na pewno sedno, czyli ukazanie ludzkiej natury, taką jaką ona jest. Strindberg nie wahał się obnażać ludzkich słabości i intymnych doznań, stąd wspomniane dramaty przepojone są tragizmem, a częstą wręcz brutalną szczerością. Twórca „Czerwonego pokoju” miał też silnie nakreślone poglądy na sprawy damsko-męskie. Kobieta jest u niego niszczycielką ładu, fatalną postacią, która przynosi do męskiego życia jedynie smutek i poniżenie. Najdoskonalej tę relację widać w „Pannie Julii”. Akcja dzieła rozgrywa się w 1874 roku na dworze hrabiowskim w Szwecji. Julia jest młodą arystokratką, pragnącą uciec od ufortyfikowanego konwenansami życia. Na jednym z balów poznaje lokaja imieniem Jean. Między tą dwójką nawiązuje się płomienna relacja oparta na pożądaniu i poddaniu. Strindberg z pełną wyrazistością kreśli historię związku zakazanego – dziewczyny z wyższych sfer oraz służącego z ambicjami, ogniskując swoją uwagę na wszystkim tym, co dla oka niedostępne: upokorzeniu, fascynacji, konflikcie. Bohaterowie rozgrywają swoje własne partie szachów, partnera zabaw traktując jak drobiazg, który można w każdej chwili wyrzucić. Samotność, egoizm, gniew, strach przed przyszłością wzbijają się ponad oparami emocji sączącymi się z kart tego wyjątkowego dramatu. Zdradzone ambicje oraz utarte wielkopańskie przyzwyczajenia muszą w końcu przynieść zagładę, pokonać racjonalizm i rozsądek. W „Pannie Julii” dostrzec możemy także jeszcze jeden element charakterystyczny dla Strindberga. Występuje tu silne nasilenie tematów stricte psychoanalitycznych, tak ważne dla autora: kompleks niższości, znaczenie snów, rola przeczuć, mania prześladowcza, zagadnienia seksualne, wreszcie zabarwienie świadomości człowieka dorosłego przeżyciami i doznaniami z lat wczesnego dzieciństwa, które stanowi zasadniczy zrąb badań Freuda i psychologii indywidualnej Adlera. Sny dziecięce, tak nabrzmiałe symbolami psychoanalitycznymi i opowieść o nich, są przecież związkiem gry uczuć i impulsów zmysłowych między Panną Julią a Jeanem.

Innym dramatem tak silnie akcentującym walkę płci, wyniesionej do wyżyn despotyzmu, jest „Ojciec”. To historia emerytowanego kapitana, żyjącego w ponurym domu na wsi wraz ze swoją żoną Laurą, córką Bertą, zwariowaną teściową oraz starą nianią Margret. Kapitan, w wolnych chwilach pasjonat badań kosmologicznych, pragnie odesłać córkę do miasta, aby tam znalazła studia i męża. Na ten ruch zgody nie wyraża Laura, pożądając edukować córkę domowo na malarkę. Tak rodzi się konflikt silnego mężczyzny, z pozornie słabą i uległą kobietą, kobietą upadłą, która nie wycofa się przed sięgnięciem po nawet najgorszy podstęp dla realizacji swoich celów. Wsączać będzie stopniowo w umysł męża wymyśloną chorobę psychiczną, aż do momentu, gdy otoczenie z pastorem i doktorem, nie uwierzy jej subtelnym manipulacjom. Laura jest typową dla Strindberga kobietą, pełną cynizmu, wyrachowania i kłamstwa istotą, mającą licencję na swobodne hodowanie mężczyzny według jej pomysłu. Jest więc szwedzki pisarz nieco stereotypowy, teza jest widoczna gołym okiem i nieco razi uproszczenie psychologiczne postaci. Mimo to autor ma przy tym wiele ciekawego do powiedzenia. Jego spostrzeżenia na tematy relacji międzyludzkich są uniwersalne i aktualne po dzień dzisiejszy. W „Ojcu” świadomie podjął znany temat tragicznego losu Agamemnona i Klitajmestry, co w korelacji z naturalizmem tłumaczy zastosowaną prostotę i surowość formy.
 
„Mistrz Olof” to z kolei reprezentant wczesnej, historycznej szkoły Strindberga. Jego akcja rozgrywa się w XVI-wiecznej Szwecji, za panowania Gustawa I Wazy. W tym czasie Szwecja przyjmowała luteranizm, a król przeprowadzał reformę Kościoła. Mistrz Olof na początku jest nauczycielem w szkole klasztornej w mieście Strängnäs. Kapituła wydaje zakaz organizowania nabożeństw powołując się na to, że król nie zapłacił podatku należnego biskupom. Olof postanawia mimo to przeprowadzić obrządek, podczas którego zdradza się, że jest luteraninem. Z jego usług zaczyna korzystać król, który nadaje mu stanowisko sekretarza i wysyła w podróż. Tam Olof spotka córkę Gerta, którą poweźmie za żonę. Tak rozpoczyna się dramat prowadzony dwutorowo: indywidualnie, oparty w całości na życiu rodzinnym Olofa, oraz społecznie, skupiony wokół kondycji ludzkości. Olof coraz bardziej gubi się w rzeczywistości. Zmienia fronty z tempem godnym krótkodystansowca. Wraz z postępującym zatraceniem wartości, grzęźnie także jego poczucie rodzinnej przynależności. Odwraca się od niego matka, brat nawołuje do publicznego pokajania się, tylko żona trwać będzie przy nim do końca. Młodego Strindberga (pisząc „Mistrza Olofa” miał zaledwie 23 lata) zajmowały więc nieco odmienne kwestie, niż w późniejszym etapie życia. Tu liczyła się przynależność i oddanie sprawie, złoty środek nadający harmonię i równowagę w relacjach polityczno-zawodowych i życiu rodzinnym. Kluczowe znaczenie ma też wewnętrzna walka o swój obraz w świecie zewnętrznym, o działania zgodne z sumieniem i wiarą, a nie z tym co narzucają nam normy społeczne. Strindberg czerpał w tym okresie całymi garściami z tradycji bajronowsko-schillerowskiej, stawiając na subiektywizm i poszukiwanie własnego ja. Już w tym czasie dokonywał autoanalizy, która z takim powodzeniem przeistoczyła się później w realizm i wreszcie w ekspresjonizm.

„Sonata widm” oraz „Gra snów” to utwory utrzymane w stylistyce onirycznej. Wymagają one otwartego podejścia, twórczej improwizacji i deszyfracji, ponieważ ich przekaz jest zakamuflowany pod płaszczem symboliki, często sięgającej wręcz abstrakcji. To twory owiane mgłą pesymizmu, takie mozaiki ludzkich przywar, pragnień i uczuć, które każdy może zinterpretować na swój własny sposób. Są one jak rozrzucone skorupki z rozbitego dzbana, które czytelnik musi poukładać sam w całość. Te dramaty w pełni uwidaczniają pomysł Strindberga na rewolucję ówczesnego teatru, odchodząc od banalnych i linearnych przypowieści, na rzecz ulotnej, fantazyjnej i żywotnej formy. Pisarz nie boi się odzierać rzeczywistości z wszelkiej iluzji. Pod płaszczem magicznej zabawy z odbiorcą łupi wszystkich ze wszystkiego. Neguje wartości i snuje wizję na temat ponurej przyszłości nas wszystkich. Nie więc mowy o przeroście formy nad treścią, wszystko jest podano w odpowiednio wyważonej proporcji. Kwintesencją dociekań autora niech będzie poniższy fragment „Gry snów”, gdzie w pełni odczuć możemy ból z tego, że jesteśmy ludźmi.
„Dlaczego rodzisz się w bólu?
Dlaczego męczysz twą matkę,
Człowieku, gdy masz jej dawać
Matczyną radość i chlubę,
Radość nad wszelkie radości?
Czemuż budząc się do życia,
Czemuż witasz światło dzienne,
Krzykiem bólu i cierpienia?
Czemu się nie śmiejesz w życiu,
Człeku, skoro ten dar życia
Samą winien być radością?
Czemu jak zwierz się rodzimy,
My boskie plemię, ród ludzki?”

„Dramaty” Strindberga znać warto choćby dlatego, żeby wiedzieć jak zmieniał się świat teatru na przełomie wieków. Autor „Inferna” nie bał się eksperymentować. Początkową szkołę historyczną, zastąpił naturalizmem, a wreszcie ekspresjonizmem. Ta ewolucja, to nie tylko efekt podglądania i słuchania tego, co stanowi lokalny koloryt tamtych lat, lecz także chęć odmiany formy i wyrazu, próba wyjścia ponad świat dobrze znany i społecznie uwarunkowany. Strindberg miał niezwykle srogie podejście do tematów rodziny, kwestionował kluczowe wartości i normy, przez co początkowo traktowano go jako wyrzutka, dryfującego gdzieś na powierzchni życia. Jego „Dramaty” pełne są czytelnych przesłań i mrocznych sugestii. Jednocześnie wrażliwy czytelnik znajdzie w tych opowieściach humanizm i empatię, pozwalające na nieco czułości względem drugiego człowieka. Strindberg nie boi się zadawać trudnych pytań i szukać niewygodnych odpowiedzi. Zachęcam do poznania go, bo to taka klasyka, od której nie da się uciec. Być może i część jego tekstów nieco się już zestarzała, ale jestem przekonany, że niezależnie czy wybierzecie realizm czy magię, na pewno znajdziecie w tym świecie miejsce dla siebie.

Ocena:


Recenzja "Żywego ducha" Jerzy Pilch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda

Premiera: 4 lipca 2018 r. 

Jerzy Pilch, autor wyróżnionej Paszportem Polityki powieści „Bezpowrotnie utracona leworęczność” oraz laureat Nagrody Literackiej Nike za „Pod mocnym aniołem” stworzył dzieło inspirowane książką filozoficzną Guido Morsellego pt. „Wydarzenie”.

Bohaterem historii jest niejaki Jerzy Andrzej Kubica, ostatni człowiek na ziemi. Zarówno autora, jak i jego postać, początkowo mało interesują przyczyny i kształt apokalipsy. Nie ma tu krzyków, paniki, potworów, ciał zakrywających ulice. Nie ma żadnych śladów i logicznych pobudek dla zaistnienia takiej sytuacji. W jednej chwili świat organiczny przestał istnieć, a Jerzy ma nieskończone możliwości na kontemplowanie samotności, o której tak długo marzył. Narrator czerpie radość z rzeczywistości, w której nie pozostało już nikogo. Może sam wyznaczać sobie granice, decydować co jeść, czytać, gdzie nocować. Jest jednocześnie ostatnim sprawiedliwym i pierwszym bezkarnym. Jeśli przed jakimś czynem ma obiekcje, jest to jedynie efekt funkcjonowania jego sumienia i pamięci na temat dawnych norm i socjalnych prawideł. Ta euforia nie będzie trwać jednak długo, gdyż samotność odarta z indywidualnego wyboru i drogi powrotnej wsączać będzie do serca jad, nadający egzystencji coraz więcej bólu i cierpienia.

W tym nowym świecie na wierzch wyjdą dawne przyzwyczajenia Jerzego, zaadaptowane do zmieniających się okoliczności. Jako literat zacznie szukać inspiracji i usprawiedliwienia w sztuce. Dokona szczegółowej analizy obrazów Boscha i Bruegla, gdzie być może czają się wskazówki zapowiadające minione wydarzenia, sięgnie po liczne książki, między innymi dzieła nielubianego McCarthy’ego, Weisman’a, Kierkegaard’a czy wspomnianego Morsellego. Zagłębi się w rozważania teologiczne, będzie poszukiwał roli Boga w tym cudzie, którego mimowolnie stał się jedynym beneficjentem i ukaranym. Dla narratora bowiem to sztuka jest głównym elementem życia, wyznaczającym jego ramy i konteksty. Ona przetrwa wszystko, w przeciwieństwie do nowoczesnych technologii. Przetrwa, nawet jeśli to wszystko okraszone zostanie ironiczną polewą, zgryźliwym dowcipem. Bo też po co pisać, jak jest się jedynym odbiorcą?

Pilch, a właściwie jego bohater, nie zapomni także o swoich koronnych tematach. O tym wszystkim, z czym borykał się na co dzień, a co kolorowało kadry jego życia. Ten hedonizm rozumieć będzie jako zbiór wrażeń i przypadków odnoszących się do relacji damsko-męskich, napojów wyskokowych i chorób. Jerzy Kubica nigdy nie stronił od kobiet, kojarzą mu się one jednak główne z ich licznymi dysfunkcjami i narzucanymi ograniczeniami. Wolność seksualna w tym kontekście jest tylko iluzoryczna, bo prowadzi od jednego defektu do drugiego. To niekończąca się gra, eksploracja gatunkowa prowadząca do ciągłych wyrzutów sumienia. Inaczej jest z alkoholem, który oprócz roli remedium na codzienne bolączki, doskonale sprawdzał się jako bodziec do odkrywania nowych interpretacji dzieł sztuki. Autor nie wyraża pogardy czy obrzydzenia dla tych eksperymentów, za jego słowami odczuć można za to wyraźną tęsknota i sentymentalizm.

Należałoby więc odczytywać tę książkę jako alegorię, nie jednak metaforę samej apokalipsy, ale człowieka pozbawionego świata. To swoisty dziennik rozpaczy, zbiór dygresji i myśli rozrzuconych po zakamarkach samotnej duszy. „Żywego ducha” to proza bezgranicznie mroczna i ironicznie egzystencjalna, bo dawne nawyki i bezpretensjonalny humor łączy się z tym, co trudno wyrazić, a w pewnym wieku dopada nas niczym bies. To też przejmująca literacka hybryda o zanikaniu tożsamości i sile relacji, które nakreślają i niuansują nasze życie. Ale jest w tej książce też coś, co martwi i nie pozwala rozkoszować się lekturą w pełni. Trudno nie odnieść wrażenia, że dla Pilcha ta powieść jest lekarstwem na własne, minione problemy. Jego sentymentalna fraza pozwala uporządkować mętlik kłębiący się we własnej głowie. W tym kontekście powstaje zasadnicze pytanie, czym jest ta apokalipsa i do czego ona potrzebna? Bo jeśli nie ma tu filozofii, fundamentalnych pytań czy nawet realnych emocji, jeśli to wszystko jest wtórną abstrakcją, to po co nam ta wiedza? Skoro to książka o Pilchu i dla Pilcha, to co ma odnaleźć w niej postronny czytelnik? Czy poruszane kwestie są faktycznie refleksjami, jakie toczyłyby życiem ostatniego człowieka na świeci? Ciągle mam wątpliwości czy to przenikliwa opowieść o samotnym człowieku, czy może kolejna odsłona egocentrycznego pisania człowieka, który walczy o swoją pozycję nie tyle wydawniczą, ile wewnętrzną.

Ta książka prawdopodobnie znudzi tych, którzy z Pilchem do czynienia nie mieli, ale być może zachwyci jego sympatyków. „Żywego ducha” jest misterną kombinacją złudy, prawdy i zmyślenia, kalejdoskopem ludzkich przywar, tęsknot, pożądań i przekonań. To mała książka z dualną tematyką, taką pozycją, gdzie ważne sprawy mieszają się z samotniczą naturą Jerzego Pilcha.

Ocena:



Recenzja "Audyt" Jacek Hugo-Bader

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 488

Oprawa: twarda

Premiera: 9 maja 2018 r.

„Audyt” stanowi drugą część tryptyku Jacka Hugo-Badera, którego tematem przewodnim jest obraz Polski po zmianie ustrojowej. W „Skusze”, reportażysta nakreślił obraz działaczy polskiego podziemia, zaś tym razem dał dojść do głosu innemu typowi osób. Jak sam pisze w swojej książce „Audyt” to „opowieść o outsiderach, ludziach z pobocza, wypchniętych na aut, siedzących na krawężniku albo na ławce rezerwowych.” Autor przedstawia historie własnych bohaterów, o których pisał na łamach Gazety Wyborczej w latach dziewięćdziesiątych, na początku transformacji ustrojowej. Teraz, po ponad 20 latach wraca do nich i pyta, drąży, dochodzi co też porabiali przez te wszystkie lata i do czego doszli.

Publikacja została podzielona na pięć tematów: badyci, wyznawcy, wsiowi, uliczni, nasiona. W każdej swoje losy przedstawiają odmienne grupy społeczne. Usłyszymy niemy krzyk dawnych kryminalistów, nawróconych i proroków, rolników wspominających likwidację PGR-ów,  żebraków i ulicznych muzyków, a także rodziców i lekarzy podejmujących próby leczenia bezpłodności metodą In vitro. Jacek Hugo-Bader stworzył barwny kalejdoskop ludzkich historii, pęknięć i marazmu. Są tu opowieści wywołujące uśmiech na ustach, a są też takie, które mrożą krew w żyłach.

Autor przyzwyczaił nas do pisania z perspektywy wałęsającego się psa, jak zwykło się nazywać technikę opartą na poszukiwaniu tam, gdzie inni baliby się spojrzeć. Odwiedzimy więc wyludniającą się gminę na wschodzie polski, odstraszającą mieszkańców ulicę w stolicy, zapadłe dziury gdzieś na Kujawach czy Pomorzu. Zwiedzimy rozpadające się pod ciężarem lat i zaniedbań rudery, obdarte do szczętu kamienice z wybitymi oknami, a nawet śmietniki, w których czasami można znaleźć wyniesione z mieszkań fekalia. Zbliżymy się do odszczepieńców, dziwaków i wykolejonych przez los. A wszystko to potwierdzi, jak trudna i kręta była polska droga do „wolności”. Ba, to nawet nie droga była a jakiś bruk, i to wyjątkowo nierówny i rozjeżdżony, a do tego uwalony błotem nieszczęść i upadków.

Jacek Hugo-Bader nadał swojej relacji charakter retrospektywny, dzięki zastosowaniu ciekawego zabiegu na początku części historii. Dodał tam mianowicie niewielkich rozmiarów noty informacyjne, przenoszące nas do dnia, w którym reportażysta pierwszy raz pisał o danym bohaterze. Dowiadujemy się z nich jakie utwory wtedy słuchano w Polsce, o czym pisała Gazeta Wyborcza, jaka była pogoda i średnia ilość opadów rocznych. Dzięki temu czytelnik z jeszcze większą wyrazistością dostrzeże potencjał zmian gospodarczych, politycznych i kulturowych, jakie nastąpiły w kraju w ostatnich dekadach.

Z „Audytu” wyłania się słodko-gorzki obraz Polski po przemianach, obraz który wzbudza kontrowersję i przyczynia się do dyskomfortu czytających. Bo też ta narracja uwiera głęboko, drażni niesprawiedliwością i otępia beznadzieją rzeczywistości. Dla autora najważniejsi są ludzie, a jego najnowszy reportaż to swoista galeria postaci, o których szara codzienność nie dba, ale którzy za wszelką cenę próbują przetrwać i być uradowanymi w świecie, jaki im to utrudnia. „Audyt” to także rozpisana na wiele głosów historia o trudzie życia we współczesnej Polsce, Polsce, która nie znosi potknięć i prawości. To garść bezspornie soczystych opowieści, zapisy rozmów o ludzkich bolączkach bez ich gloryfikowania.

„Audyt” ma też jednak swoje drugie, mniej pozytywne oblicze. Przede wszystkim w licznych fragmentach odnosi się wrażenie, iż reportaż stanowi nie tylko dzieło o ludziach upadłych, lecz także o samym autorze. Irytuje fakt, że część rozmów została nieco wymuszona, obcięta w niepasującym do kontekstu momencie, dopowiedziana przez narratora. Że te historie mają iść w jakimś z góry obranym przez autora kierunku i nie mogą się rozejść, poszybować od wytypowanych tez. A rzetelność wymagałaby podejścia zupełnie odmiennego, wszak istotą tego projektu jest pokazanie różnorodności, odrębnych wydarzeń i losów.

Są też inne mało przekonujące momenty, jak choćby te, w których autor wyrzuca czytelnikowi jego naiwność i bezmyślność. Krzyczy na nas, jak na dziecko które zasłużyło na klapsa. Przytoczę tu dwa cytaty „Ale nie kupujemy i nie czytamy książek, dwie trzecie z nas w 2016 roku, nie przeczytało, a więc i nie kupiło żadnej książki. Ani jednej! Szesnaście procent z nas nie przeczytało po prostu niczego!”. „Bo pewnie myślicie, że wiecie, co się nam, mieszkańcom tego kraju, przydarzyło przez ostatnie ćwierć wieku? Myślicie, że rozumiecie, co się wokół was działo? Guzik prawda, nic nie rozumiecie”. Jest też mój ulubiony fragment, który jako mężczyzna traktuję bardzo osobiście – „Bo który z nas nie miał fantazji albo snów o gwałcie”. Jeśli do tego dodać kontrowersyjną relację z Dnia Niepodległości oraz wątpliwej jakości poglądy i statystyki na temat In vitro, powstaje całkiem spora ilość materiału, który drażni nie tylko bólem historii, ale także sposobem przedstawienia.

Książka na przemian uwodzi i denerwuje. Uwodzi tym, w jaki sposób plejada bohaterów opowiada o swoich losach z ostatnich trzydziestu lat, ze wszystkimi ułomnościami, dylematami i złością na te nowe czasy zmierzające donikąd. Drażni z kolei obecności stronniczego narratora, który nie potrafi zejść na dalszy plan i pozostać obiektywny. Nie zmienia to jednak faktu, że „Audyt” jest tekstem, który rośnie i rozwija się wraz ze swoimi postaciami. Dostrzec w tym można, jak wiele pracy oraz emocji autor włożył w to wszystko, w ten zbiór historii o zapomnianych ludziach. To trudna lektura, mocna w przekazie, a jednocześnie bardzo nostalgiczna. Tym razem sięgajcie po nią na własną odpowiedzialność.

Ocena:
 

Recenzja "Podróż zimowa" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda


Premiera: 9 maja 2018 r.

„Podróż zimowa” to zbiór czternastu opowiadań katalońskiego mistrza prozy. Przestawione historie powstawały i dojrzewały na przestrzeni wielu lat. Najstarsze zostało napisane już w 1982 roku, całość jednak, po wielokrotnej redakcji i adaptacji, w finalnej wersji ukazała się w 2000 roku. Tytuł zbioru w sposób bezpośredni odwołuje się do cyklu pieśni skomponowanych przez Franza Schuberta (wybitnego kompozytora romantycznego, dwunastego z czternaściorga dzieci nauczyciela z Wiednia), poematu Wilhelma Müllera pod tym samym tytułem, jak również do utworów Bertolucciego. Sieć odniesień jest więc rozległa, tak jak panoramiczne są w tej książce wszelkie relacje i więzi.

Jaume Cabré udowadnia tym zbiorem, że zabawy konwencją oraz mieszanie stylów równie dobrze sprawdzają się w opasłych tomach, jak i miniaturach. „Podróż zimowa” stanowi ewolucyjne w swej strukturze dzieło przenikające wiele zagadnień życia. To polifoniczna narracja pozostawiająca w czytelnikach poczucie artyzmu, ale także niepokoju, bo dotykane przypadki zgłębiane są w tonacji lęku i powątpiewania. Autor konfrontuje czytelnika z tematem upływu czasu oraz roli sztuki w życiu, stojąc jednocześnie na stanowisku, że to właśnie te elementy determinują w naszą egzystencję.

U katalońskiego pisarza w sercu opowieści zawsze znajduje się człowiek, ze wszystkimi jego słabościami i atutami, marzeniami i porażkami. Tło historii, choć często egzotyczne i atrakcyjne, bez człowieka nie ma większego znaczenia. Nie ważne czy znajdujemy się w drodze do Łodzi, na koncercie muzyki klasycznej lub w zapomnianym domu z tysiącem nikomu niepotrzebnych książek, ludzie odczuwają ból w podobny sposób, często nawet sobie tego nie uświadamiając.

Autor „Jaśnie Pana” zaprasza nas do wielu intrygujących fraz. Jest tu znany i ceniony pianista, który podczas jednego ze swoich koncertów, stracił serce do występów. Swoje miejsce w książce będą mieć także zrozpaczony śmiercią żony mężczyzna oraz kobieta, której wystarczy chwila, aby przekreślić swoje dotychczasowe życie. Będzie też relacja więźnia, który rezygnuje z ucieczki, by przeczytać wyczekiwane listy od córki, a także opowieść o uczniu Bacha niszczącym ostatnie dzieło swojego Mistrza. Pisarz pozwoli nam także na chwilę uśmiechu, podczas lektury opowiadania o szajce złodziei wzajemnie się eliminujących, jak również na momenty nostalgii podczas mojego ulubionego fragmentu o starszym człowieku zakochanym w swoim księgozbiorze. Te, jak i inne przekazy, Cabre pisać będzie odmiennymi manierami. Nie pozwoli nam na stagnację stylistyczną, nastrój malować będzie wieloma barwami tęczy, a wszystko to doprawi całą masą erudycyjnych wywodów i symbolicznych odniesień do dzieł sztuki. Niezwykle istotne jest przy tym, że ma on rękę do kreowania światów nieskomplikowanych, czytelnych i subtelnych jednocześnie, takich, które pochłoną zarówno wytrawnego słuchacza XVII-wiecznych sonat, jak i przeciętnego Kowalskiego.

Cabre umiejętnie buduje napięcie w swoich opowiadaniach. Początkową harmonię stopniowo i niepostrzeżenie odwraca do góry nogami, by docelowo, tuż przed metą, pozwolić sobie na konkretną erupcję emocji. Tu nie ma historii urwanych w połowie, nie ma też miejsca na niedopowiedzenia i improwizację. Pisarz stawia na efektowne zakończenia i błyskotliwe pointy. Nie zapomina jednak przy tym o swoim celu nadrzędnym, czyli splataniu wszystkich relacji w jeden wielki motek. Interesuje go bowiem szeroka perspektywa, stąd jego postacie wciąż na nowo się odradzają, powracają w nowych wcieleniach, w odmiennych czasach i przestrzeniach. U katalońskiego mistrza słowa wszystko jest względne: bohaterowie historyczni stają się postaciami fikcyjnymi, pięknie brzmiące cytaty, są tak naprawdę fałszywymi przestrogami, zaś przywołani mentorzy to wyłącznie wytwory wyobraźni pisarza.

„Powieść zimowa” jest pułapką, świadomie zastawioną na czytelnika. Stanowi przejaw literackiego buntu przeciw klarowności przekazu. Cabré stworzył jedną, misterną opowieść o przeznaczeniu, zbudowaną z siatki miniatur, pozornie ze sobą niezwiązanych. To też dojrzała i zaskakująca kompozycja, którą można smakować wielokrotnie, wciąż poszukując właściwych odpowiedzi. Zbiór kompletny i przemyślany, mądry, ale jednocześnie wielowymiarowy. Można czytać go płytko i mieć przy tym kapitalną rozrywkę, a można też zatrzymać się nad treścią nieco dłużej i oddać refleksji na tematy fundamentalne. 


Ocena:


Recenzja "Nasz chłopak" Daniel Magariel

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 144
 
Oprawa: miękka


Premiera: 6 czerwca 2018 r.

„Nasz chłopak” to niewielkich rozmiarów debiut amerykańskiego pisarza Daniela Magariela. Książka rozpisana została jako kameralny dramat obsadzony czterema rolami. Po rozpadzie małżeństwa, ojciec zabiera dwóch nastoletnich synów w podróż do Nowego Meksyku, by tam, z dala od problemów i znajomych rozpocząć wszystko od początku. W nowym domu budują swoją codzienność od podstaw, nawiązują znajomości, uczęszczają do szkoły, obsługują kolejnych „ważnych klientów”. Ten powszedni krajobraz nie trwa jednak wiecznie, ponieważ na wierzch wychodzą zwierzęca natura i interpersonalny chaos.

Narratorem minipowieści jest dwunastoletni, młodszy syn, który u początku rodzinnej pielgrzymki w nową rzeczywistość, nie potrafi  krytycznie i chłodno spojrzeć na zachowanie ojca. Cechują go bezgraniczne zaufanie, naiwność a także strach przez możliwością rozczarowania swojego autorytetu. Ojciec to z kolei zręczny manipulator, salonowy dyktator. Krążąc po korytarzach wiary własnych synów, mataczy ich świadomość, stopniowo zdobywając władzę nad ich odruchami.  Ma totalną obsesję na punkcie sprawowania kontroli  i nie boi się używać przemocy do egzekwowania spełniania swoich oczekiwań. Magariel oddaje głos obu stronom, dzięki czemu udaje mu się uniknąć pułapki polaryzacji. Nie ma tu jednego winnego. Nawet ojciec, pozornie pozbawiony skrupułów sadysta, jest kimś więcej niż demonem. Kocha swoje dzieci, pragnie zapewnić im byt i bezpieczeństwo. Jednocześnie jednak nie dorósł do pełnienia tej roli, jego potrzeby są zawsze na pierwszym miejscu, nie umie wybrać właściwej drogi, wiecznie przegrywa ze swoimi najgorszymi instynktami. 

„Nasz chłopak” traktuje też o relacjach braterskich. Dwaj dorastający synowie wchodzą w sieć zależności, w której muszą wybierać strony konfliktu. Ich rodzice są po rozwodzie, który nieprzypadkowo nazwano wojną. Obaj potrzebują bliskości, a równocześnie otoczenie wymaga obrania jakiegoś wspólnego frontu działań. Tu nie ma miejsca na oparcie, azyl czy spokojne dojrzewanie. Muszą zdać przyśpieszony kurs z dorosłości, inaczej piekło pochłonie ich na dobre. Magariel stworzył przerażający świat bez kobiet, albo raczej takie poletko, w którym płeć piękna pełni rolę marginalną. Matka nie ma ani siły, ani odpowiedzialności żeby pomóc swoim dzieciom. To tylko potęguje ból, wątpliwości i zagubienie braci.

Magariel stworzył opowieść skupioną na toksycznych relacjach rodziny. Przy pomocy dynamicznych klatek zobrazował rozpadające się więzi. Młodzieńcza ufność, potrzeba wsparcia się na jakimś pewnym fundamencie oraz wrodzona miłość do rodziców – to wszystko zostanie zburzone i zmieszane z patologicznym, mrocznym obliczem ludzkości. Będzie ciężko, dysfunkcyjnie i przerażająco, bowiem autor nie stroni od werystycznych kłótni i przemocy. Wierzy przy tym, że to rodzina jest najważniejsza i wszystko co z niej wyniesiemy, wpływa na naszą osobowość. W tym świecie nie ma światła w tunelu, bohaterowie nie znajdą swojego katharsis. Nie ma nawet czasu i warunków na zrozumienie kontekstów, w jakich kolejne etapy rozpadów się toczą. Takie malowanie uczuć ma swój atut, gdyż nie jest zaburzane żadnymi obiektywnymi czynnikami, z drugiej strony jest mało prawdopodobne, aby w obecnych czasach do dzieci nie docierały żadne sygnały z zewnątrz.

Daniel Magariel odcedził swoją prozę z tego, co dla rozwoju akcji zbędne, pozostawiając czytelnika z samą zawiesistą materią. Od początku jesteśmy niemymi świadkami rzuconymi w wir dramatycznych wydarzeń. Szybkość kolejnych działań, nieporozumienia, emocje. Bez żadnego wstępu, próby nakreślenia pejzażu albo wyjaśnień. W tej mikropowieści nie ma przestrzeni na opisy i  kontemplację, nie ma miejsca na analizę. Przedstawiony świat jest prawdziwie realistyczny i pozbawiony plastycznych form. Magariel pisze oszczędnie, niemal potocznie. Można mieć wręcz wrażenie, że momentami jest to cięcie zbyt laboratoryjne, bo relacja jest zbyt ułożona i logiczna jak na umysł dwunastolatka.

„Nasz chłopak” pochłania i niepokoi. To książka, która pełna jest przemocy, cierpienia i destrukcji. Autor ukazuje nam problematyczne oblicze więzi rodzinnych oraz jak niszczycielska dla psychiki dziecka bywa bezsilność i indolencja względem ojcowskiej siły. To taka fraza, która z początkowego chaosu przemienia się w emocjonalną bombę i nie spuszcza z tonu, aż do otwartego na różne interpretacje zakończenia. „Nasz chłopak” nie jest powieścią doskonałą, ma pewne drobne mankamenty, ot chociażby fabularną wtórność, zwłaszcza w stosunku do pozycji kobiet. Mimo jednak tych nieznacznych niedociągnięć, jest to wyjątkowy debiut. Rzadko się zdarza, aby książka spod znaku dysfunkcji w rodzinie tak porażała i zostawała z czytelnikiem na dłużej. Dzięki narzuconej dynamice i mnogości dialogów ma się wrażenie świeżości lektury. Warto poznać tę historię.

Ocena:

Recenzja „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” Dan Baum

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Premiera: 28 lutego 2018 r.

Dan Baum, pisarz, felietonista „New Yorkera”, reporter „The Wall Street Journal” i „The Asian Wall Street Journal”, znany polskiemu czytelnikowi z książki „Dziewięć twarzy Nowego Orleanu”, postanowił zbadać środowisko posiadaczy broni w USA. „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” stanowi zapis tego socjologiczno-psychologicznego eksperymentu. Autor, będący jednocześnie narratorem opowieści, przy użyciu aplikacji Gun Store Finder przemierza samochodem amerykańskie stany w poszukiwaniu pasjonatów broni. Odmalowuje bogaty kalejdoskop zdarzeń i postaci, które napotkał na swojej drodze. Rozmawia ze sportowcami, trenerami, przedstawicielami branży filmowej (fragment dotyczący broni w Hollywood stanowi najsilniejsze ogniwo reportażu), zwolennikami gier komputerowych o profilu militarnym, myśliwymi, kolekcjonerami, a także działaczami społecznymi walczącymi o nadanie kulturze strzelania nowej, bardziej przyjaznej łatki. Obok powstałego w ten sposób polifonicznego wielogłosu, pisarz posługuje się danymi dotyczącymi makroskali. Przywołując się na statystyki oraz wyniki badań, zestawia ze sobą konkretne informacje i postawy, tworząc w ten sposób rzetelny obraz rzeczywistości.

Baum nie szczędzi środków na dojście do prawdy. Jeździ na szkolenia i kursy, aby uzyskać pozwolenia na posiadanie broni maszynowej, noszenie broni ukrytej czy użytkowanie tłumika. Kupuje różne rodzaje maszynowego oręża, udaje się na polowania czy wchodzi do barów z odsłoniętą kaburą. Zadaje masę pytań. Jak te sytuacje wpływają na niego? Czy przyczyną tragedii jest sama broń, czy może zakaz jej używania? Czy przepisy regulujące jej zdobycie są wystarczająco restrykcyjne? Pokazuje czytelnikowi, jak rozległy jest to temat i jak łatwo można pomylić się w ferowaniu wyroków i poszukiwaniu winnych.

Niewątpliwie „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” to ze wszech miar wnikliwy i otwarty reportaż. Portretując kolejne epizody z życia mieszkańców swojego kraju, pisarz daje się poznać jako dobry obserwator i cierpliwy słuchacz. Jego obiektywna relacja nie ogranicza ani zwolenników swobodnego dostępu do broni, ani ich przeciwników.

Jest to też książka o olbrzymim wpływie rynku broni na społeczność amerykańską. Baum przekonuje, że NRA sztucznie nakręca powszechne fobie i przekonanie, że przestępczość stale rośnie, co jest efektem łatwości dostępu do broni. To doprowadza do polaryzacji opinii i w konsekwencji narastającej histerii Amerykanów. W tym kontekście strzelectwo przestało być niewinnym hobby, a stało się biznesem pełnym politycznego zaplecza.

Najnowszy reportaż Bauma napisany został językiem lekkim i rozwlekłym. Autor nie stroni od autoironii oraz melancholii, dopuszczając się jednak przy tym rozczarowujących uproszczeń i banalnych zdań. Niektóre historie nużą, a nawet sprawiają wrażenie deja vu z opowieściami opisanymi kilka rozdziałów wcześniej. Trudno nie zauważyć też skłonności autora do wydłużania swoich refleksji. Opisuje w nich z drobiazgowością modele aut, smaki trunków czy własne opinie na temat napotkanych ludzi, co nijak ma się do sztywnych ram literatury faktu i tego, co w tym temacie mogłoby zainteresować polskiego czytelnika. Najgorsze jest jednak to, że zebrany materiał nie posiada czytelnej konkluzji. Dużo tu rozważań i wątpliwości, brakuje jednak klarownych odpowiedzi. A właśnie tego oczekiwałbym od wnikliwej autodebaty na tak istotny temat. „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” nie zachwyca. To kolejny przykład literatury faktu, który poza marketingowo ciekawą tematyką ma niewiele do zaoferowania. 


Ocena



Recenzja "Blask" Eustachy Rylski

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron:
376


Oprawa: miękka

Premiera: 23 maja 2018 r.

Eustachy Rylski, autor pięciu powieści, trzech zbiorów opowiadań, pięciu dramatów i zbioru esejów, a przy okazji laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (2005) i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy powrócił ze swoją najnowszą powieścią „Blask”.

Głównym bohaterem książki jest Fabian Gaponia – poplecznik i najbliższy współpracownik Dona, niefrasobliwego dyktatora drapieżnego i upadającego państwa. Gdy Don znika, naród popada w chaos i tonie w morzu demoralizacji. Krajem zaczynają wstrząsać fale pogróżek oraz drastycznych represji, których ofiarą padają jednostki stojące w opozycji do chorej rzeczywistości. Przemoc, gwałt i likwidacja wrogów zacierają granice między tym co właściwe, a tym co moralnie niedopuszczalne. Pękają racjonalne tamy, ze słowników znikają takie słowa jak sprawiedliwość, rozsądek i uniewinnienie. Zwierzęce instynkty biorą górę nad człowieczeństwem. W tej ponurej rzeczywistości, Gaponia, pierwszorzędny cynik i groteskowy introwertyk, zaczyna wewnętrzną analizę otoczenia. Utrata stanowczości i przejawy sumienia zostają szybko odkryte, czego efektem jest odsunięcie od władzy. Gaponi nie zostanie nic innego, niż wplątanie w związek z prostytutką i trwanie gdzieś na uboczu cywilizacji w całkowitej bierności. Naród nie pozwoli mu jednak o sobie zapomnieć, wszak potrzebuje ofiary.

Rylski kreuje alegoryczny obraz kraju zniewolonego. W jego państwie nadal funkcjonuje parlament, prawo, sądownictwo, a nawet rząd, mimo, iż piastują one funkcje wyłącznie reprezentacyjne. Tym, który dzierży faktyczną władzę jest dyktator. Choć pełni on w utworze rolę marginalną, jest dyskretny i szybko przestaje istnieć, wisi nad społecznością niczym demon z batem. Deprawuje rzeczywistość bardziej, niż gdyby stał na czele i pojawiał się na każdym wiecu. „Blask” jest więc ostrzeżeniem, znakiem drogowym wskazującym realną groźbę. Gdy nieumiejętne rządzenie, manipulacje, łapówki i konflikty narastają, wszystko może potoczyć się według czarnego scenariusza. Kraj zepchnięty na krawędź losu, wcale nie musi sam się ozdrowić, zawsze bowiem znajdzie się zgraja frustratów i bandytów, którzy będą chcieli wykorzystać to dla własnej korzyści. A lud? Lud wciąż potrzebuje swoich igrzysk. I choć autor sugeruje, że odpowiednia ofiara powinna zatrzymać machinę zła, realny świat wcale może nie być tak łasy na to proste antidotum.

„Blask” to przypowieść o rozkładzie, przemocy i okrucieństwie państwa. Czytelna metafora naszej polskiej rzeczywistości. Rylski w swoim indywidualnym stylu, miesza pełne subtelności opisy miłosnych uniesień z brutalnością otoczenia. Przeplata sytuacyjny liryzm ze zdziczeniem i agresją. Nie boi się stylistycznych eksperymentów, zanurza nas w świat, w którym obowiązuje inny wyznacznik poprawnej polszczyzny. Jego słownik jest bogaty, a przy tym nieszablonowy. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że te formalne wybiegi pełnią rolę zasłony tego, czego pisarzowi nie udało się odpowiednio opracować. Najnowsza książka autora „Obok Julii” tonie bowiem w narracyjnej bylejakości. Państwo Rylskiego wygląda jak kraina z delirycznego koszmaru. To nie oniryzm czy magia unoszą się nad kartkami książki, lecz opary alkoholu kipiące z umysłu pijanego człowieka. Trochę przypomina to jednocześnie chorą i elegancką propagandę utworzoną na rzecz opozycji, nie zaś twórczy obraz przyszłości. Choć finezyjna to proza, jest po prostu przekombinowana, za bardzo skondensowana, a przy tym oparta na niejasnych przesłankach. Rzadko kiedy polityka idzie w parze ze sztuką wyższych lotów i „Blask” doskonale to zdanie potwierdza.

Ocena