Recenzja "Opowieść o dwóch miastach" Charles Dickens


Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 600

Oprawa: twarda

Premiera: 21 listopada 2016 r.

Charles Dickens swoją „Opowieść o dwóch miastach” publikował w 1859 roku na łamach tygodnika „All the Year Round”. Powieść była później wielokrotnie wznawiana i do dzisiaj stanowi jedną z najlepiej sprzedających się książek wszech czasów. Warty odnotowania jest także fakt, że to druga obok „Barnaby Rudge” powieść historyczna brytyjskiego pisarza.

Akcja książki toczy się w XVIII wieku, dokładniej zaczyna się w 1775 roku a kończy na rewolucji francuskiej. Historia rozgrywa się równolegle w dwóch europejskich miastach, Londynie i Paryżu. Jarvis Lorry i Lucie Manette przybywają do stolicy Francji, aby uwolnić uwięzionego w Bastylii doktora Manette, ojca Lucie. Wiele lat uwięzienia i rozłąka z rodziną, przyprawiły doktora o chorobę umysłową. Pod ścisłą pieczą kochającej córki, Manette odzyskuje zdrowie, pamięć i chęć do życia. Jak to czasem w życiu bywa, los jest dla doktora przewrotny. Jego ukochana Lucie wychodzi za mąż za Karola Darnaya, który nie jest tym, za kogo się podaje. Po wybuchu rewolucji Darnay w akcie dobroci, postanawia zostawić swoją żonę z dzieckiem i wraca do Francji, aby pomóc dawnemu rodzinnemu słudze, który został bezzasadnie uwięziony. W Paryżu Darnay trafia do więzienia i po rozpoznaniu zostaje skazany na śmierć. Koniec książki Dickens ułożył w iście romantyczny sposób, którego jednak w tym miejscu nie zdradzę, aby nie psuć lektury tym, którzy jeszcze tego dzieła nie znają.



„Opowieść o dwóch miastach” wyróżnia się przede wszystkim tłem historycznym. Legenda głosi, że Dickens długo przygotowywał się do opisania Paryża, najpierw po nim spacerując, potem wertując stosy książek z biblioteki, przysłane mu na ten cel przez przyjaciela. Autora powieści nie interesowały przyczyny buntu, nie wchodził on w polityczne tło całych zamieszek, i chwała mu za to. Powstanie w tej książce stanowi naturalną konsekwencję wydarzeń jakie ją poprzedziły – ubóstwa, dyskryminacji, wykorzystywania, pomiatania. Warto zwrócić uwagę, że Dickens stara się bronić tych, którzy rzucili się do broni i zaczęli zabijać w imię swojego parszywego losu. Usprawiedliwienie otrzymuje nawet Pani Defarge, która ma poważny powód, aby odpłacać się teraz arystokracji. Nie da się ukryć, że dla Dickensa rewolucja jest swoistą przestrogą dla współczesnych mu Anglików - za popełnione zło trzeba później zapłacić.



Autor opisał te wydarzenia w sposób bardzo obrazowy, akty gniewu ludu pełne są brutalnych wizji, w tym z użyciem gilotyny. Nie zapomniał o scenach zbiorowych, dziejących się na ulicach czy w sądach, które naświetlają nam z jeszcze większą mocą tło społeczne tamtych wydarzeń. Choć może dzisiaj, w epoce terroryzmu i horrorów, takie doniesienia nie robią już wrażenia, w XIX wieku z pewnością miały większą moc edukacyjną. Doskonale nadają się także do adaptacji filmowych i teatralnych, dzięki czemu historia nadal jest wznawiana i żywa (nadmienię, że miałem okazję obejrzeć ekranizację z 1935 rok o tytule „W cieniu gilotyny”, którą z całego serca polecam).



„Opowieść o dwóch miastach” to jednak nie tylko historia. Dickens miał niezwykły talent do tworzenia barwnych i symbolicznych postaci. Wystarczy tu wspomnieć Olivera Twista, Dawida Copperfielda, Ebenezera Scrooge’a, Nicholasa Nickleby’ego i innych. Nie inaczej sytuacja ma się z tą książką, gdzie autor opisywał losy czterech głównych bohaterów: Lucie, Karola, Sydney'a oraz doktora Mannete'a. O ile pierwsza dwójka  jest raczej jednowymiarowa i schematyczna – są bezgranicznie ufni i gotowi zrobić wszystko dla dobra społeczeństwa, o tyle postać doktora Manette, jako jednostki spajającej całą historię, oraz osoba Sydney’a Cartona, człowieka niewiadomego, który na koniec urasta do symbolu walki o miłość, przykuwają uwagę i na długo zostają w pamięci. Brytyjski pisarz zadbał także, a może przede wszystkim, o drugi plan bohaterów, gdzie każdy jest w pełni zindywidualizowany, zarówno pod względem języka, jak i sposobu bycia.

Autor „Klubu Pickwicka” recenzowaną książką udowodnił, że potrafi pisać w sposób wciągający i plastyczny. Zachwyca przede wszystkim konstrukcja i przemyślane zwroty akcji. Narracja przywodzi na myśl najlepsze romantyczne dzieła dawnych wieków – pełna  jest ciepłych dialogów, nostalgii,  długich opisów i zdań, których dzisiaj już się nie używa. Stronę estetyczną utworu podnoszą rozdziały pełne zjawisk artystycznych typowych dla poetyki snu, metafor i porównań. Gdyby tę treść miał przedstawić np. Goncalo Tavares, pewnie okroiłby ją do 150 stron i stworzył surowy szkielet historii ascetycznej, zupełnie zatracając jej historyczne tło. 



„Opowieść o dwóch miastach” to bez dwóch zdań jedna z najsmutniejszych i najbardziej przygnębiających opowieści w dorobku Anglika. Scen komicznych jest tu jak na lekarstwo, próżno też szukać lżejszych akcentów. Ale taka właśnie jest ta historia, niekiedy operująca wręcz onirycznymi wstawkami, odwołująca się do najgłębszych pokładów wrażliwości i zmuszająca do refleksji nad meandrami ludzkiego bytowania. To także tragiczna opowieść o dokonywaniu czynów niezbędnych i ostatecznych, o niegodziwości z której urosło prawdziwe zło, oraz o poświęceniu, którego na tym świecie nadal jest za mało. Wszystkim, którym nieobojętny jest etyczny wizerunek człowieka i ludzkiej zbiorowości oraz którzy chcą skupić się nad problematyką egzystencjalną, polecam zapoznanie się z lekturą tej niezwykle mądrej i pouczającej książki, stanowiącej istotny wkład w zrozumienie pojęcia empatii. 

Ocena:

Recenzja "Oliver!" Carol Reed



Tytuł: "Oliver!"

Reżyseria: Carol Reed

Premiera: 26 września 1968 r.

Gatunek: Musical

„Oliver!” to filmowa adaptacja musicalu z 1960 roku opartego na powieści „Oliver Twist” autorstwa Charlesa Dickensa. Tytułowy bohater jest sierotą, która w swoje dziewiąte urodziny trafia do przytułku, gdzie głodzony i poniewierany, zostaje srodze ukarany, gdy prosi o dokładkę. Chłopiec ucieka z tego miejsca i trafia na londyńskie ulice, gdzie szybko zostaje wplątany do środowiska przestępczego. Stary przywódca szajki młodocianych złodziei chce nauczyć Olivera okradać innych, ale próby zdemoralizowania chłopca okazują się daremne. Oliver trafia przypadkowo do dobrego domu, skąd najpierw zostaje porwany, by ostatecznie do niego powrócić, już jako siostrzeniec arystokraty.


Historia Olivera Twista jest jedną z najpopularniejszych na świecie. Wielokrotnie wystawiana w teatrach czy przekładana na język filmowy, zachwyca miliony obserwatorów mimo upływu ponad 170 lat od powstania dzieła. Musical z 1968 roku nie jest dokładnym odwzorowaniem historii zapisanej przez Dickensa. Różnice wynikają nie tylko ze szczegółów fabularnych, ale także z samej charakterystyki otoczenia – w książce dużo bardziej ponurej. Ta indywidualna interpretacja dzieła klasycznego brytyjskiego pisarza, nadaje w tym wypadku dziełu nieco innego, rozrywkowego wymiaru. I wcale nie należy tego rozpatrywać w kategoriach porażki. 


Przede wszystkim musical jest absolutnym popisem scenograficznym i tanecznym. Doskonałe odwzorowanie miasta z czasów Dickensa, piękne kreacje bohaterów (za które Oscara otrzymał Phyllis Dalton, znany między innymi z „Doktora Żywago” czy „Lawrence z Arabii”) oraz plastyczny dobór barw, stawiają film na równi z najważniejszymi musicalami w historii kina. Podziw budzą także popisy taneczne aktorów, którzy prężąc się i wyginając, nie zapominają o harmonii i odpowiednim tempie. Całe zastępy odtwórców nie tylko głównych, ale także pobocznych ról, doskonale czują muzykę i synchronicznie wykonują często bardzo skomplikowane sekwencje (pamiętny taniec na drabinie). Niewątpliwym atutem filmu są także zdjęcia i operowanie kamerą. Nieszablonowe ujęcia i dynamiczne prowadzenie aktora sprawiają, że nawet dzisiaj film ogląda się z żywym zainteresowaniem. To wszystko zostało podszyte ciekawym scenariuszem z dużą dawką humoru. 


Jeśli miałbym się czegoś czepiać, byłoby to aktorstwo oraz muzyka. Fantastycznie wypadł w tym filmie Ron Moody jako szef grupy złodziejów, poza nim jednak inni aktorzy nie sięgnęli poziomu wyższego, niż dobry. Muzyka stała na wysokim poziomie, jednakże żaden z utworów nie zapada na dłużej w pamięci. Nie przez przypadek nie wymienia się ich wśród najlepszych dzieł w historii musicalu.

A jednak mimo tylu zalet, „Oliver!” jest w Polsce odbierany negatywnie. Zarzuca mu się przede wszystkim odstępstwa od literackiego oryginału, co jak wykazałem jest w moim odczuciu akurat zaletą. Sceptycy podkreślają także zbyt okazałą barwność dzieła, słabe aktorstwo głównego bohatera oraz nieprzemyślane teksty piosenek. O ile gry aktorskiej Marka Lestera bronić nie będę, o tyle piękno plastycznych scenografii oraz wymowa utworów stoi tu na bardzo wysokim poziomie i idealnie łączy się z pomysłem reżysera na ten film. 


Myślę, że największym problemem dzieła są jednak nagrody, jakie otrzymał na gali Oscarów w 1969 roku. Film dostał aż 5 statuetek – za najlepszy film, dla najlepszego reżysera, najlepszej muzyki w musicalu, najlepszej scenografii i najlepszego dźwięku. Szczególnie te pierwsze dwie nagrody, biorąc pod uwagę inne nominacje budzą kontrowersje. Do najlepszego filmu nominowano przecież doskonały obraz Anthonego Harveya „Lew w zimie”, dzieło wybitnego reżysera Williama Wylera „Zabawna dziewczyna”, ciekawą ekranizację Szekspira „Romeo i Julia” w reżyserii Franco Zeffirelliego oraz również wartościowy melodramat Paula Newmana „Rachelo, Rachelo”. Jeszcze większa konkurencja wystąpiła przy nagrodzie na najlepszego reżysera – Stanley Kubrick i jego ponadczasowa „2001: Odyseja Kosmiczna”, Gillo Pontecorvo i niezapomniany czarno-biały obraz „Bitwa o Algier” oraz Harvey i Zeffirelli. Warto też dodać, że bez nominacji w tych kategoriach pozostali np. Roman Polański za „Dziecko Rosemery”, Sergey Bondarchuk za „Wojnę i pokój” czy Sergio Leone za „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Jeśli do tego dodać np. Juraja Herza i jego „Palacza zwłok”, Pasoliniego i „Teoremat”, Paradżanowa i „Kwiat granatu”, Cassavetesa i „Twarze” oraz Ingmara Bergmana z bardzo dobrą „Godziną wilka” i jeszcze lepszą „Hańbą”, to mamy  odpowiedź, jak 1968 rok był mocny. Nie bez kozery mówi się, że to jeden z lepszych roczników w kinie. Czy więc „Oliver!” zasłużył na tak ważne wyróżnienia? Z pewnością nie, był słabszy niż większość z wymienionych filmów. Był nawet słabszy niż niejeden film, którego przywoływać mi się już nie chciało, bo byłoby tego za dużo. Należy jednak pamiętać, że Oscary nie są nagrodami przyznawanymi za jakość dzieła, tylko za ich widowiskowość, a „Oliver!” z pewnością jest produkcją widowiskową. Carol Reed, reżyser takich dzieł jak „Trzeci człowiek” czy „Niepotrzebni mogą odejść”, jest gwarantem wartościowego kina rozrywkowego. Warto więc uwolnić się od tych uprzedzeń i zasiąść do seansu „Olivera!” z czystą kartą, bez pamięci o literackim pierwowzorze, bez wiedzy o tym, jakie nagrody otrzymał. Zapewniam, że nie jeden raz wykwitnie na waszych ustach zachwyt na twarzy, bo „Oliver!” to film pełen energii i świeżości. Jeśli lubicie musicale, pozytywne emocje oraz kino historyczne, na pewno się nie zawiedziecie.   

Ocena:  

PODSUMOWANIE FILMOWE 2017 ROKU

W 2017 roku obejrzałem łącznie 227 filmów. Średnia wystawionych ocen wyniosła 5,87. Najwyżej ocenionymi filmami były:
  1. "Dziura" (1960) - Jacques Becker - 9/10
  2. "Obrazy starego świata" (1972) - Dusan Hanak - 9/10
  3. "Zły śpi spokojnie" (1960) - Akira Kurosawa - 9/10 
  4. "Złotoręki" (1955) - Otto Preminger - 9/10
  5.  "Przemijanie" (1970) - Akio Jissoji - 9/10
  6. "Nosferatu - symfonia grozy" (1922) - F.W. Murnau - 9/10
 Kadr z filmu "Dziura"

  Kadr z filmu "Obrazy starego świata"

  Kadr z filmu "Zły śpi spokojnie"

 Kadr z filmu "Przmijanie"

 Kadr z filmu "Złotoręki"

 Kadr z filmu "Nosferatu symfonia grozy"

Przyznane nagrody:
Najlepszy film: "Dziura" (1960) - Jacques Becker 
Najgorszy film: "Martwe wody" (2016) - Bruno Dumont 
Najdłuższy film: "Z tego co było, po tym co było" (2014) - Lav Diaz - 5 godzin 38 minut
Najlepszy film krótkometrażowy: "Borrowed Time" (2015) - Lou Hamou-Lhadj, Andrew Coats
Najlepsza animacja: "Tehran Taboo" (2017) - Ali Soozandeh 
Najlepsza muzyka: "La la land" (2016) - Justin Hurwitz
Najlepsze zdjęcia: "Sól ziemi" (2014) - Juliano Ribeiro Salgado
Najlepszy dramat: "Party" (2017) - Sally Potter
Najlepszy film 2017 roku: "Ciambra" (2017) - Jonas Carpignano

Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Znalezione obrazy dla zapytania Le sel de la terre 
Zdjęcia z filmu "Sól ziemi" 
Wyróżnienia:
Za formę "Twój Vincent" (2017) - Dorota Kobiela
Za przywrócenie wiary w nowe kino amerykańskie - "Manchester by the see" (2016) - Kenneth Lonergan
Za poetyckość - "Patterson" (2016) - Jim Jarmusch
Najbardziej zapadająca w pamięć scena - zdrada przyjaciela w filmie "Ciambra"

Dodatkowe wyróżnienia dla filmów wartych uwagi: "As w potrzasku", "Obóz w Thiaroye", "Droga na wschód", "Cztery noce marzeń", "Zapomniani", "Cleo od piątej do siódmej", "Wielkie miasto", "Bitwa o Algier", "Mobile Homes", "Bogini", "Dusza i ciało", "Marynarz słodkich wód"

Najchętniej oglądani reżyserzy:
  1. Ousmane Sembene - Z Wikipedii "senegalski reżyser filmowy, aktor, scenarzysta oraz pisarz tworzący w języku francuskim. W 1946 wyjechał nielegalnie do Francji, gdzie przez kilka lat utrzymywał się z różnych zajęć. W czasie, kiedy był dokerem w Marsylii, prowadził działalność związkową. Od 1956 publikował swoje powieści. W 1960 rozpoczął podróż po Afryce. Odwiedził między innymi Mali, Gwineę i Kongo. Podróż ta zrodziła w nim myśl o pokazaniu tego regionu w filmie. W 1961 podjął studia w szkole filmowej w Moskwie. Później, kilka lat po powrocie do kraju, został przewodniczącym stowarzyszenia filmowców Senegalu. Zasłynął jako autor opowiadań oraz powieści społeczno-obyczajowych i politycznych, takich jak Les bouts de bois de Dieu (1960), L’Harmattan (1964), Xala (1973). Był także reżyserem filmów dokumentalnych i fabularnych (m.in. La noire de... 1966). Oficer Legii Honorowej Republiki Francuskiej." Za najlepszy film uznaje się "Xala", który widziałem parę lat tematu. W tym roku do grona obejrzanych dzieł tego jednego z najwybitniejszych reżyserów afrykańskich dorzuciłem 6 filmów. Każdy film długometrażowy jest warty uwagi. Sembene tworzył kino społecznie zaangażowane, z dużą ilością materiałów etnograficznych, odtworzeniem wierzeń i zwyczajów tamtejszej ludności. Są to filmy niezwykle barwne, a przy tym posiadają naprawdę ciekawe fabuły. Gorąco polecam tę postać. Obejrzane w tym roku: "Murzynka pani X...", "Obóz w Thiaroye", "Moolaadé", "Przekaz pocztowy", "Borom sarret", "Niaye
  2. Ernst Lubitsch - z Wikipedii "niemiecko-amerykański reżyser żydowskiego pochodzenia. Był praktykantem krawieckim. Potem występował w zespole Maxa Reinhardta. Jednocześnie grał w krótkich filmach komediowych. Od 1914 sam je reżyserował. Pierwsze sukcesy to - komedia Księżniczka ostryg (1919) i kostiumowy film Madame Dubary (1919) z Polą Negri. Reżyserował wiele filmów z Polą Negri (Carmen (1918), Oczy mumii (1918), Samurun (1920), Dzika kotka (1921)). Szybko został dostrzeżony za oceanem i zaangażowany do Hollywood, gdzie zrealizował liczne filmy np. Rosita, śpiewaczka ulicy (1923) z Mary Pickford, Cesarzowa (1924) z Polą Negri. Udźwiękowienie filmu umożliwiło mu zajęcie się musicalem. Zrealizował wówczas filmy Parada miłości (1929), Monte Carlo (1930), Wesoła wdówka (1934). Nadal realizował również inteligentne komedie: Sztuka życia (1933), Ninoczka (1939) z Gretą Garbo, Być albo nie być (1942) z Carol Lombard. Jego styl określano Lubitsh Touch. W 1946 otrzymał Oscara za całokształt twórczości. Rok później zmarł na zawał serca." Dla mnie Ernst Lubitsch to przede wszystkim jeden z prekursorów trójkąta miłosnego. Ten zabieg wykorzystywał praktycznie w każdym ze swoich pierwszych filmów. W tym okresie tworzył głównie komedie, które od zawsze poprawiały mi humor, jak filmy Chaplina czy Keatona. W tym roku obejrzałem: "Meyer aus Berlin", "Romeo und Julia im Schnee", "Kohlhiesels Töchte", "Schuhpalast Pinkus"
  3. Satyajit Ray - z Wikipedii "indyjski reżyser filmowy; scenarzysta i pisarz. Był pierwszym hinduskim reżyserem, dzięki któremu filmy z Indii wzbudziły zainteresowanie na świecie. Jako początkujący twórca zdobył ogromne uznanie filmową trylogią, na którą składały się filmy: Droga do miasta (1955), Nieugięty (1956) i Świat Apu (1959). Te jak i późniejsze filmy Raya odznaczały się głębokim humanizmem, różnorodnością gatunkową i tematyczną, perfekcyjną realizacją i dbałością o oprawę muzyczną. Tworzył komedie, dramaty, filmy muzyczne i kryminalne. W 1992 otrzymał honorowego Oscara za całokształt twórczości. Zmarł w 3 tygodnie po przyznaniu nagrody." Ray to na pewno najlepszy z wymienionej trójki. Jego trylogia to absolutne arcydzieło światowej kinematografii, ale i oglądane przeze mnie w tym roku dzieła charakteryzują się wysoką jakością. Każdy z obejrzanych filmów długometrażowych w tym roku, odcisnął piętno na światowych festiwalach. W 1964 roku w Berlinie reżyser otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię za "Wielkie Miasto". Konkurencję miał zacną - Imamura i jego "Kobieta owad", Reisz i jego "Noc musi nadejść" czy Lumet i jego "Lombardzista". Rok później "Samotna żona" otrzymała tę samą nagrodę, a w pokonanym boju znaleźli się tym razem między innymi Polański za "Wstręt", Varda za "Szczęście" czy Godard za "Alphaville". Wreszcie w 1973 roku Ray wygrał Złotego Niedźwiedzia za film "Odległy grom". To oczywiście nie jedyne, i wcale nie najlepiej nagradzane jego dzieła. Ray był czterokrotnie nominowany do Złotej Palmy, był nominowany w Wenecji, a za film "Nieugięty" otrzymał nawet Złotego Lwa, w Berlinie oglądano go w konkursie głównym jeszcze z czterema innymi filmami. Jeśli go nie znacie, musicie to zmienić. W tym roku widziałem: "Wielkie miasto", "Odległy grom", "Samotna żona", "Two"








PODSUMOWANIE LITERACKIE 2017 ROKU

Książki przeczytane w 2017 roku
  1. "Syn" - Phillip Meyer - 8/10
  2. "Ślady" - Jakub Małecki - 7/10
  3. "Frankenstein" - Mary Shelley - 7/10
  4. "Akira Kurosawa" - Alicja Helman - 4/10
  5. "Szkice piórkiem" - Andrzej Bobkowski - 6/10
  6. "Martwe dusze" - Mikołaj Gogol - 8/10
  7. "Cynkowi chłopcy" - Swietłana Aleksijewicz - 8/10 - Nobel
  8. "Szarańcza" - Gabriel Garcia Marquez - 6/10 - Nobel
  9. "Lady Day śpiewa bluesa" - Billie Holiday - 7/10 
  10. "Alef" - Jorge Luis Borges - ?
  11. "Bukareszt. Kurz i krew" - Małgorzata Rejmer - 6/10
  12. "Niewiedza" - Milan Kundera - 8/10
  13. "Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej" - Barbara Demick - 8/10
  14. "451° Fahrenheita" - Ray Bradbury - 8/10
  15. "Odpływ" -
  16. Historia oblężenia Lizbony" - Jose Saramago - 7/10 - Nobel
  17. Tunel" - Ernesto Sabato - 7/10
  18. "Lolek" - Adam Wajrak - 8/10
  19. "Echo słońca" - Waldemar Bawołek - 7/10
  20. "Rękopis znaleziony w Saragossie" - Jan Potocki - 10/10
  21. "Córka bajarza" - Monika Radzikowska - 5/10
  22. "Głośniej niż śnieg" - Stefan Hertmans - 3/10
  23. "Kubuś Fatalista i jego pan" - Denis Diderot - 7/10
  24. "Agonia dźwięków" - Jaume Cabre - 7/10
  25. "Kubuś i jego Pan" - Milan Kundera - 7/10
  26. "Dwanaście srok za ogon" - Stanisław Łubieński - 5/10
  27. "Dunkierka. Sukces operacji „Dynamo” - Edward Chatterton - 3/10
  28. "Zeszyty don Rigoberta" - Mario Vargas Llosa - 7/10 -Nobel
  29. "Wchodzi koń do baru" - Dawid Grosman - 9/10 - Man International Booker Prize
  30. "Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki" - Colson Whitehead - 7/10 - Pulitzer
  31. "Problem trzech ciał" - Cixin Liu - 7/10
  32. "My" - Eugeniusz Zamiatin - 5/10
  33. "Zawód: powieściopisarz" - Haruki Murakami - 5/10
  34. "Władca much" - William Golding - 8/10
  35. "Utracony dar słonej krwi" - Alistair MacLeod - 8/10
  36. "Rdza" - Jakub Małecki - 7/10
  37. "Tylko Lola" - Jarosław Kamiński - 6/10
  38. "Kaprysik. Damskie historie" - Mariusz Szczygieł - 4/10
  39. "Pod śniegiem" - Petra Soukupova - 8/10
  40. "Świat dla ciebie zrobiłem" - Zośka Papużanka - 6/10
  41. "Ciemny las" - Cixin Liu - 7/10
  42. "Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji" - Witold Szabłowski - 5/10
  43. "Molloy" - Samuel Beckett - 7/10 - Nobel
  44. "Kochanie, zabiłam nasze koty" - Dorota Masłowska - 7/10
  45. "Czarna" - Wojciech Kuczok - 7/10
  46. "Ścieżki północy" - Richard Flanagan - 7/10 - Nagroda Bookera
Liczba przeczytanych książek: 70
Średnia ocen: 7,58
Najlepsza książka: "Rękopis znaleziony w Saragossie" - Jan Potocki
Najgorsza książka: "Głośniej niż śnieg" - Stefan Hertmans
Odkrycie roku: "Wchodzi koń do baru" - Dawid Grosman
Największe rozczarowanie:"My" - Eugeniusz Zamiatin
Najlepsza książka wydana w Polsce w 2017 roku, przeczytana w 2017 roku: "Utracony dar słonej krwi" - Alistair MacLeod
Najbardziej zapadająca scena w książce: upadek ze statku

10 Najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w 2017 roku

 
 







Recenzja "Ścieżki północy" Richard Flanagan



Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 476

Oprawa: twarda

Premiera: 7 października 2015 r.

Richard Flanagan to australijski pisarz, potomek irlandzkich zesłańców. Jego najsłynniejszą i uchodzącą za najlepszą powieścią jest „Williama Goulda księga ryb”, ale to właśnie za „Ścieżki Północy” otrzymał najbardziej prestiżową literacką nagrodę w swoim dorobku – Man Booker Prize.
Akcja książki rozgrywa się podczas II wojny światowej. Główny bohater Dorrigo Evans dostaje się do obozu, gdzie pełni rolę chirurga wojskowego. Wraz z innymi więźniami pracuje przy budowie Kolei Śmierci, czyli liczącej blisko 428 kilometrów trasy kolejowej przecinającej tereny dzisiejszej Tajlandii oraz Birmy (zobrazowano ją doskonale w słynnym filmie
"Most na rzece Kwai"). Przy jej tworzeniu w 1943 roku zaangażowanych było ponad 250 tysięcy osób, z czego śmierć poniosło około 100 tysięcy jednostek. Więźniowie nie mieli podstawowych maszyn i narzędzi, a o skali tragedii najlepiej niech świadczy fakt, że umierali przeważnie Ci, których obuwie nie wytrzymało. Chodzenie na boso prawie zawsze kończyło się zakażeniem i późniejszą śmiercią. 



„Ścieżki Północy” są próbą opowiedzenia historii osób, które doświadczyły tej tragedii. Śmierć ma u Flanagana wiele postaci. Autor doskonale łączy naturalizm z subtelnością, gdy opowiada o ratowaniu resztek człowieczeństwa pośród bólu i upokorzenia. Szczególnie bolesna wydaje się scena katowania niewinnego więźnia, której biernie przygląda się prawie pół tysiąca osób. W tej jednej scenie, autor najdobitniej zobrazował nam to nieznośne uczucie bezosobowości, swoistej alienacji i oddalenia, jakie towarzyszy nam podczas lektury. Bo też w „Ścieżkach północy” nie tylko treść jest trudna, ale również forma.
Dzieło Flanagana to także dramat polityczny, oparty na różnicach w światopoglądzie myśli wschodniej i zachodniej. Jest to także relacja o tęsknocie, poszukiwaniu siebie i miłości, chodź należy oddać otwarcie, że wątek miłosny schodzi tu na dalszy plan.



Dorrigo Evans przeżył piekło, podczas którego z pomocą przychodziła mu pamięć o chwilach radości – beztroskich czasach dzieciństwa, poznaniu piękna literatury czy spotkaniu kobiety jego życia. Do dalszego wstawania motywowało go także jego powołanie. Dorrigo lubił ratować innych i traktował to powołanie bardzo poważnie. Czasy wojny były dla niego wyjątkową próbą, która jednak nie pomogła mu przygotować się na to wszystko, co dopadło go później. To po powrocie do domu zaczęła się dla niego prawdziwa Golgota, to tam poczuł swoją nieopisaną pustkę w tym wielkim światowym istnieniu, kiedy ocalony z piekła, jako bohater wojenny miotał się w codziennym życiu.
Bo też autor nie chciał nam przedstawić kolejnej pozycji wojennej, wypełnionej anonimowymi trupami i statystykami. Jego zamierzenie sięga zdecydowanie dalej. Historia Dorrigo nosi silne znamiona uniwersalności. Narracja została poprowadzona w sposób oddający naszą ludzką naturę, która nawet podczas momentów największych prób, szuka czegoś ulotnego, co dawno już minęło, albo co może nigdy się nie wydarzy. I tak jak nasze życie jest ciągłym pasmem oderwania myśli od rzeczywistości, tak i losy Dorriga pokazują, że dążenie do czegokolwiek wcale nie musi być zwieńczone spełnieniem, nawet gdy to marzenie stanie się realne.
"Ścieżki Północy" są więc opowieścią o tym, jak deformujemy rzeczywistość wokół i jak bardzo bezbronni jesteśmy wobec samych siebie. Jest to jedna z ciekawszych pozycji traktujących o wieloaspektowym okrucieństwie wojny, a także jej wpływie na osobistą percepcję rzeczywistości. To wyprawa na samo dno jądra własnej duszy, wystawionej na okrucieństwo świata.



Flanagan pisząc swoją książkę, opierał się na relacjach własnego ojca z pobytu w obozie. To on nakreślił mu tło, które później tak wiarygodnie oddał w tekście. Zwracanie uwagi na małe szczegóły, jak smak kuleczek zjełczałego ryżu czy smród wydobywający się z kości, nadają tej historii nie tylko wymiaru tragicznego, ale przede wszystkim rzetelnego. Warto też zwrócić uwagę, że wątek miłosny opisany w książce, został zaczerpnięty z życia kolegi jego ojca z obozu. 



Nie jest to powieść łatwa. Narracja jest rwana, montaż opowieści czasami wydaje się niedopracowany, brak wystarczającego skupienia może zakończyć się łatwym zgubieniem wątku i utratą tej niewidzialnej nici drugiego dna. Jeśli jednak lubimy opowieści toczące się wewnątrz człowieka, nie boimy się trudnych tematów i jesteśmy otwarci na autorefleksję, warto tę książkę znać, bo chodź nie jest to arcydzieło, na pewno może uchodzić za powieść co najmniej bardzo dobrą.


Ocena:

Recenzja "Molloy" Samual Beckett



Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 189

Oprawa: miękka

Premiera: 10 maja 1983 r. 

„Molloy” napisany został w 1951 roku, jest więc to jedna z pierwszych książek autora. Nie jest to dramat, z czego słynie Beckett, ale nowela, której bohaterem jest…no właśnie. Aby właściwie podejść do recenzji tej książki należałoby bliżej przyjrzeć się pojęciu bohatera Becketta.
Beckettowski bohater nie posiada przeszłości, z wyjątkiem faktu, że przyszedł na świat, ma więc matkę, a przynajmniej wspomnienie o niej. Konsekwencją powyższego jest fakt, że nie należy on do żadnej grupy społecznej, którą można by zidentyfikować. Nie jest zatrudniony, nie mówi też o bezrobociu i nie posiada kwalifikacji. Nie ma też źródeł utrzymania, z wyjątkiem jałmużny. Bohater Becketta to mężczyzna pesymistyczny. Nie ma takiej ogólnie uznawanej wartości, czy będzie to honor, godność czy ambicja, której – nauczony własnym, często bolesnym doświadczeniem – nie zdołałby wyszydzić czy zlekceważyć. Jest to człowiek stojący w totalnej opozycji do współczesności - wszelka własność, wszelki autorytet, wszelka władza, są mu równie obce, jak on jest obcy im. Uważa, że oświata, nauka czy filozofia to wielkie oszustwo. Doświadczenie miłości erotycznej jest u niego ograniczone, w równej mierze dlatego, że nie ma pojęcia, czego oczekuje się od niego w takim związku, jak i z powodu własnej ułomności w tym aspekcie. Bohater Becketta to samotnik, patrzący na innych ze strachem, nienawiścią, niecierpliwością lub wzgardą. Nie wierzy on w ideę braterstwa, odrzuca kwestię równości, skwapliwie zapewniając, że sam jest pod każdym względem gorszy od innych.


Bohater Becketta ma swój świat i to nie tylko ten wewnętrzny. Autor z premedytacją tworzy rzeczywistość ograniczoną, bez błysków, chwały, szczegółów czy uczuć. Przez zredukowanie elementu środowiskowego w opisach swych bohaterów, irlandzkiemu autorowi udało się uczynić z nich naszych współbraci w bardziej błyskotliwy sposób, niż gdyby miał oddać się dokładnym opisom rzeczywistej egzystencji kloszardów i kalekich starców, o których zwykł pisać. Wszyscy musimy jeść, mieć dach nad głową, zaspokajać potrzeby biologiczne, spać i kochać się według własnego formatu, który rzadko pokrywa się z formatem demonstrowanym przez „prawdziwych mężczyzn” czy namiętne amantki innego rodzaju literatury. Właśnie dlatego, że postaci Becketta nie stosują się do specyficznych wymagań powieści realizmu socjologicznego, mają szansę osiągnąć niemożliwy w innej sytuacji stopień uniwersalności. Dzięki tej redukcji, udało się Beckettowi oddać jakże wiele z rzeczywistej sytuacji ludzkiej, a ponadto ukazać bez ogródek całą okropność związanych z nią, być może nieodzownych iluzji ludzkich.


Molloy, bohater recenzowanej książki, podobnie jak inni bohaterowie Becketta, jest typem samotnika, człowieka gardzącego wszystkim, czym gardzić można. Jest to jednostka wyznająca zasadę wiecznej pokuty, która wiąże się oczywiście z przekonaniem, że samo bycie jest już swego rodzaju występkiem, przekonaniem, w którym utwierdzała Becketta filozofia Schopenhauera. Molloy, czy też ojciec z drugiej części noweli, to ludzie prości w swej złożoności, albo osoby złożone w swej prostocie. Podobnie jak autora książki, interesuje ich sedno naszego życia, dlatego odrzucają wszystko, co tym sensem nie jest.
Becketta nie czyta się łatwo. Jego rzeczywistość jest sztuczna, pesymistyczna, statyczna, a przy tym, a może dzięki temu uwidacznia to, co gołym okiem jest niedostrzegalne. Czytanie „Molloya” jest jak spacer po swojej duszy, pełen czarnego humoru i smutku. Zaprawdę osobliwym paradoksem literatury jest fakt, że do prawdy łatwiej chyba jest dotrzeć wytwarzając fikcję, niż w jakikolwiek inny sposób.

Ocena: