Recenzja "Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego" Herman Melville


Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 25 czerwca 2019 r.

„Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego” jest dziś nazywana testamentem mistrza amerykańskiej literatury. Trudno się temu sformułowaniu dziwić. Melville napisał rzeczoną nowelę w 1891 roku, dokładnie 34 lata po wydaniu wcześniejszej powieści („Oszusta”) i jednocześnie w roku swojej śmierci. W międzyczasie pisał wyłącznie poezje, zebrane w tomach „Battle-Pieces and Aspects of the War”, „John Marr and Other Sailors”, „Timoleon” oraz jeden poemat „Clarel: A Poem and Pilgrimage in the Holy Land”. „Billy Budd” na swoje pierwsze wydanie musiał czekać kolejne 33 lata. Początkowo miał być to kolejny wiersz, którego bohaterem był starszy mężczyzna skazany za podżeganie do buntu. Ostatecznie z nieukończonej ballady powstał oszałamiający, chaotyczny, wielokrotnie poprawiany, pocięty manuskrypt liczący 351 arkuszy rękopisu. Pierwszą korektą i ułożeniem dzieła zajęła się żona pisarza, która starając się podążać za tokiem myśli męża, dokonała ciężkostrawnej edycji. Ostatecznie niezadowolona z efektów pracy, umieściła dokumenty w skrzynce, w której przeleżały kolejne 28 lat. To w jakimś sensie wyjaśnia, czemu świat musiał czekać tak długo, na poznanie ostatniego słowa Melville’a.

Słowa o testamentalnym znaczeniu „Billy’ego Budda” można też zrozumieć z nieco innej perspektywy – czysto literackiej. Opowieść o Buddzie zawiera wszystkie elementy, które Melville przez lata wprowadzał w swoich utworach. Akcja książki ponownie została osadzona na oceanie (wcześniej ten zabieg wykorzystany został w „Moby Docku”, „Clarel” i poemacie „Pebbles”). Wielka woda stanowi tu mityczny prawzorzec egzystencji. Autor oddaje się swojemu oceanicznemu marzeniu przywołując nostalgiczne wspomnienia swojej młodości spędzonej na Pacyfiku. To we właściwościach morza, w swobodnym, miarowym kołysaniu i delikatnym szumie fali, upatruje on swoje katharsis. Statek, na którym rozgrywa się akcja, jest dla niego synekdochą państwa, a bohaterowie – symbolicznym odwzorowaniem różnorodnych postaw społecznych.

Rzecz dzieje się w 1797 roku, chwilę po tak zwanym Wielkim Buncie. Na okręcie wojennym pojawia się nowy marynarz. Billy jest młody, przystojny i silny. Jego przymioty nie są tu jednak mile widziane. Będąc ikoną nowego, pięknego pokolenia zostaje on przyporządkowany do roli oskarżonego o udział w ewentualnym szerzeniu się na statku nastrojów antypaństwowych. Billy w następstwie niesprawiedliwego oskarżenia ze strony Claggarta staje się kozłem ofiarnym, a jego publiczna egzekucja ma znaczenie filtrujące. Czasami bowiem trzeba pozbyć się niechcianego nadmiaru, aby utrzymać satysfakcjonujące status quo. Ta historyczna interpretacja dzieła nie jest jednak wystarczająca, a spłycenie „Billy’ego Budda” do tak prostej materii byłoby krzywdzące.

Znacznie ciekawszym tropem jest dla mnie postać kapitana statku, poczciwego Vere’a. To człowiek otoczony aurą doskonałości. Jego każdy krok jest dokładnie przemyślany i już w momencie stawiania stopy na ziemi Vere wie, że powzięta decyzja była jedyną możliwą. Sprawiający wrażenie erudyty człowiek nie ma problemu z tym, aby w jednej scenie pocieszyć głównego bohatera „Wierzę ci, mój chłopcze”, by po chwili w rozbudowanej mowie sądowej skazać go na śmierć. Kapitan wie, że to całe zamieszczanie jest zwykłą mistyfikacją, nie wacha się jednak użyć ostrych kryteriów Ustawy o Buncie, by powierzyć ciało swojego młodego marynarza wodzie. Vere jest więc uosobieniem człowieka ze wszech miar posłusznego władzy, gotowego oddać całe swoje życie, sumienie i wartości w imię poprawności politycznej. Kwintesencją jego filozoficznej drogi jest zdanie  „To jest Natura. Ale czy te guziki, które nosimy na mundurach, świadczą, że mamy obowiązek wierności wobec Natury? Nie, wobec króla”

Podobnie interesująca jest charakterystyka Claggarta, który w różnych momentach może być postrzegany jako biblijny Szatan, albo nacechowany nieuzasadnioną troską głos ludu. Bo czyż nie jest właśnie tak, nawet dziś, nawet w tym momencie, że korzystając z prawa głosu, ludzie krzyczą na siebie nawzajem i skazują się na męki psychiczne? Czyż skazanie niewinnego obywatela i dzisiaj nie bywa nazywane patriotycznym obowiązkiem? Nie ma wątpliwości, że jako obywatel, Claggart ma pełne prawo wystąpić ze swoimi roszczeniami. Kieruje nim strach i troska o wspólne dobro. To sąd (Vere) winien wziąć na siebie odpowiedzialność za podjęcie prawidłowej decyzji w sporze. Po której jednak stronie i my byśmy stanęli, będąc zewnętrznymi świadkami tych zdarzeń? Czy urzekłby nas doświadczony, pełen idei, spokojny marynarz, czy jąkający młodzian, który w decydującym starciu nie wytrzyma próby, i zamiast użyć słownych argumentów, użyje przemocy? Czy i dzisiaj nie jest tak, że osoby w jakimś sensie ułomne, poprzez niedostosowanie warunków ich bytowania, są często skazywane na użycie siły?

Właśnie ten tragiczny wątek, jest dla mnie esencją testamentu Melville’a. Autor „Moby Dicka” pokazuje nam w pełnej krasie polityczny impas, z którego nie potrafimy wyjść do dzisiaj. Vere postąpił zgodnie z prawidłami porządku prawa. Claggart to wzorowy obywatel. Może nieco ograniczony, ale za to przedkładający wspólne dobro, ponad indywidualną obojętność. Wreszcie Billy, niepełnosprawna ofiara, która nie umie walczyć o swoje. Starożytny porządek demokracji trwający nadal: władza-demagog-lud. Dramat jednostki wykluczonej ze sfery życia politycznego przybiera tu formę jąkały – Billy doskonale wie, co chce powiedzieć, ale nie może tego uczynić. Nie ma też gdzie szukać pomocy.

Tak sformułowany problem noweli wcale nie wyczerpuje możliwości interpretacyjnych. Można na podstawie „Billy’ego Budda” snuć dyskusje na temat zasadności kary śmierci, można rozprawiać o kwestii naginania prawa w imię logiki i sprawiedliwości, można wreszcie wykrywać w aktorach tego dramatu przeciwstawnych postaw w historycznym konflikcie poetów z filozofami. Pojawiły się nawet próby ukazania tego dzieła, przez pryzmat cielesności jego bohaterów i doszukiwania się w ich gestach podstaw homoseksualizmu. Choć wydaje mi się, że takie postawienie sprawy jest już przesadą, a podczas lektury ani przez chwilę nie postały w mojej głowie obrazy homoseksualizmu, nie mam wątpliwości, że ostatnie dzieło Melville’a jest pozycją otwartą na różne scenariusze interpretacyjne. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że niezależnie od doświadczenia życiowego, poglądów czy pochodzenia etnicznego, każdy czytelnik w postaciach kapitana, marynarza i Claggarta odnajdzie cząstkę swojego otoczenia. Uniwersalność „Billy’ego Budda”, jego aktualność i głębia, każą mi go stawiać w jednym rzędzie z czołówką najlepszych amerykańskich powieści. Tak właśnie powinno się pisać o świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz