Recenzja "Gogolowe disco" Paavo Matsina

Wydawca: Marpress

Liczba stron: 180


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Anna Michalczuk-Podlecki
 
Premiera: 18 sierpnia 2022 rok

Przyzwyczaiłem się, że literackie dziwactwa wydaje u nas Ha!art. Tymczasem jedna z najbardziej pokręconych powieści 2022 roku znajduje się w ofercie Wydawnictwa Marpress. Przypomina mi to, że osobliwości nie mają ani konkretnego loga, ani przypisanej szerokości i długości geograficznej. „Gogolowe disco” jest utworem Paavo Matsina – pięćdziesięciodwuletniego Estończyka, który w 2016 roku zdobył Nagrodę Literacką Unii Europejskiej. Rok wydania książki warto tu podkreślić po wielokroć, bo ma on kluczowe znaczenie dla odbioru treści tu i teraz.

Akcja dzieje się w Viljandi – realnym, około dwudziestotysięcznym mieście położonym w południowej Estonii. Świat przedstawiony daleki jest od tego, co znamy bądź czego nie znamy z autopsji. Estonia nie jest już krajem niezależnym. Od jakiegoś czasu przywrócono tam rosyjski carat. Rodowitych vijlandczyków wywieziono, a literatura narodowa służy wyłącznie do podcierania części intymnych. W trosce o swoich obywateli reżim wyposażył miasto w stary tramwaj sprowadzony z Polski. Umorzył też wszelkie zadłużenia kredytowe. Istny raj, choć zdaje się, nikomu tak do końca dobrze się w nim nie mieszka.

W tym groteskowym świecie Paavo Matsina gromadzi kilku bohaterów. Śpiewak Arkasza, producent Szeft, bitelmaniak Wasia, gitarzysta Grigorij, kieszonkowiec Konstantin i gospodarz Loenhard lubią spotykać się w antykwariacie, o genialnej nazwie Antykwariat. Biznes nie idzie już jak dawniej, ale zawsze można porozmawiać na istotne tematy, chociażby o miłości. Wątek ten jest o tyle istotny, że w pewnym momencie w położonym nieopodal lokalu Romaan pojawia się sam Nikołaj Gogol. Czy jest to ten sam człowiek, który wieki temu napisał „Rewizora”? Z pozoru tak, ale jego ZMARTWYCHWSTANIE i zgromadzenie wokół siebie UCZNIÓW jasno wskazuje na silną inspirację Biblią. To jeden z kluczy, którym można „Gogolowe disco” odczytywać.

Sama sieć wydarzeń napędzających akcję książki jest trudna do opisania i zaklasyfikowania. Czy będziemy tu świadkami zamknięcia Gogola w łazience? Tak. Czy Wasia będzie marzył o postawieniu gmachu poświęconemu Beatelsom? Oczywiście! Czy upadła kobieta, która stała się uczniem zmartwychwstałego, przewiezie jego ciało na ukradzionej taczce? Nie wykluczam. Fabuła jest więc żywa, zakręcona, wielopiętrowo przemyślana. Nie można na nią patrzeć tylko przez pryzmat tego, co faktycznie widzimy, bo podobnie jak z „Mistrzem i Małgorzatą”, wszystko co najważniejsze ukryte jest między wersami.

Czytając „Gogolowe disco” nie sposób pominąć kwestii języka – mocno rytmicznego, gawędziarskiego, skupionego na detalach. Długo zastanawiałem się na przykład, dlaczego antykwariusz Loenhard Kevad nie jest po prostu Leonhardem. Dopiero później, gdzieś na estońskich forach doczytałem, że loen oznacza w tym języku „czytać”, błędne imię jest więc celowe. Ile jeszcze takich niespodzianek przygotował czytelnikom Paavo Matsina trudno powiedzieć. Może drugie, trzecie czy czwarte czytanie jakoś tę kwestię rozszerzy, otworzy nowe ramy interpretacyjne.

„Gogolowe disco” to jedna z tych książek, którym powinno się poświęcić dokładne badania. Z jednej strony mamy tu przecież rozprawienie się z wieloma mitami natury politycznej czy kulturowej, z drugiej oryginalny sposób kreowania świata. Powieść ta jest autonomicznym gestem literackim, który swoje źródła czerpie tak z języka codziennego, jak i tradycji literackiej. Mimo, że jest to przede wszystkim zabawa, płynie z niej zadziwiająco dużo prawdy. Za dużo, jak na przypadek. Paavo Matsina popełnił bardzo dobrą książkę, dojrzałą, świadomą swojej niezwykłości.

Recenzja "Lód" Ulla-Lena Lundberg

Wydawca: Marpress

Liczba stron: 416


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Justyna Czechowska
 
Premiera: 30 kwietnia 2022 rok

Wyspa to specyficzne miejsce, odcięte od otaczającej przestrzeni, przybierające charakterystykę odmienną od reszty świata znajdującego się ‘na zewnątrz’. Ląd otoczony wodą stanowi punkt wyjścia wielu literackich metafor. Nawet w codziennym funkcjonowaniu mówimy przecież, że każdy jest samotną wyspą, mając na myśli metafizyczną autonomię jednostki. Wyspa może być oazą szczęścia, rajską przestrzenią, w której realizuje się marzenie utopii (np. „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne’a). W innym znaczeniu jest to także więzienie, miejsce, gdzie nie sposób spełnić swoich ambicji. Obraz wyspy jest w tej sytuacji spleciony z takimi stanami jak: samotność, izolacja jednostki, pragnienie ucieczki. Wreszcie w kolejnym ujęciu, wyspa spaja w sobie dobre i złe cechy. Z jednej strony manifestuje potęgę natury, unaocznia biedę i trud pracy. Z drugiej jest też gwarancją bezpieczeństwa i łączności z konkretną wspólnotą. Właśnie taką wyspą jest Orlandia z „Lodu” Ulli-Leny Lundberg.

Orlandii na mapie nie znajdziemy. Tak naprawdę pod tą fikcyjną nazwą ukrywa się Kökari na Wyspach Alandzkich – niewielkie, liczące raptem około 220 mieszkańców miasteczko, w którym urodziła się i wychowała autorka. Już ten fakt pokazuje, że „Lód” zawiera w sobie wątki biograficzne. Akcja książki została osadzona w okresie powojennym. Nie ma już walk, wojska czy czyhającego niebezpieczeństwa, ale skutki konfliktu zbrojnego są dla wielu nadal odczuwalne. Szczególnie wyrazista jest w tym kontekście rola położnej/lekarki Iriny, która uciekając przed wrogiem, musiała rozstać się ze swoim dzieckiem. Jej dylematy moralne stają się prawdziwym wyzwaniem dla głównego bohatera, który z racji swojego powołania, będzie próbował kobiecie pomóc.

Petter Kummel, bo o nim mowa, jest młodym wikarym. Wraz ze swoją żoną obejmują rolę pastorstwa w nowym otoczeniu. Skuta lodem ziemia właściwie od początku bardziej ich przyciąga niż odstrasza. Szybko zapoznają się z mieszkańcami, zwyczajami i lokalnymi waśniami. Dzięki swojej pracowitości, otwartości i elastyczności zyskują szacunek i posłuch, tak ważny dla krzewienia właściwych postaw u mieszkańców. W ten sposób Petter Kummel znajduje swoje miejsce na ziemi. Choć nie ma tu nadmiaru produktów, opieka lekarska z czasem jest coraz mniej dostępna, a specjaliści potrafią wykonać tylko najbardziej podstawowe w tym regionie budowle, nie brakuje mu niczego do szczęścia.

Akcja „Lodu” płynie powoli. Jak kra przesuwająca się po spokojnym morzu. Ulla-Lena Lundberg celebruje codzienność, w różnych jej odcieniach. Na pierwszy plan wysuwają się relacje i szczegóły otoczenia. Obserwujemy jak Mona doi krowy, śledzimy krok za krokiem wyprawę Pettera na egzamin duszpasterski, jesteśmy uczestnikami debaty na temat utworzenia przychodni zdrowia. Ta ostatnia scena jest szczególnie ważna, bo razem z sugestywnym opisem śpiewu w kościele, podkreśla jedność wspólnoty, mimo różnorodności poszczególnych jednostek. Życie na Orlandii toczy się w rytm pór roku. Latem mieszkańcy pływają na łodziach, w zimie poruszają się po lodzie. W okresie połowów intensywnie pracują, później korzystają ze zgromadzonych zapasów. Dzieci rodzą się, a starsi odchodzą. Wszystko dzieje się zgodnie z planem i w swoim tempie.

Spokojne prowadzenie narracji jest zaletą książki. Kontrastowe ukazanie surowego klimatu i bliskości ludzkiej może przywodzić w pamięci powieści Michaela Crummeya. Tam jednak, gdzie Kanadyjczyk szuka psychologicznej głębi swoich bohaterów, Ulla-Lena Lundberg stawia na patos. I właśnie tu upatruję głównego problemu utworu. Petter nie jest człowiekiem bez skazy, ale jego doczesne życie pełne jest ciepła i miłości. Stawia się na dalszym miejscu, ciągle ustępuje, nie ma kontrowersyjnych myśli. Działa trochę jak maszyna niosąca dobro. Z czasem pojawiają się także liczne przemówienia, wspomnienia, myśli gloryfikujące pastora. Trochę to nuży, chciałoby się poznać bohatera też z innej, niepocztówkowej strony.

Można „Lód” czytać także przez pryzmat postaci kobiecych. Te są silne, wiedzą czego chcą, potrafią walczyć o swoje (przynajmniej w większości). Przede wszystkim mają własne zdanie, które bardzo często okazuje się słuszne. Kluczowa wydaje się jednak rola przewoźnika – łącznika ze światem zewnętrznym. On obserwuje wszystko z dystansu, wiąże to co ziemskie, z tym co nieodgadnione.

Ostatecznie „Lód” jest lekturą satysfakcjonującą, konsekwentnie prowadzoną, spiętą wyrazistą klamrą. Może trochę przydługą, zbyt mocno ubóstwiającą człowieka, ale na pewno wartą poznania.

Recenzja "Partita" Sławomir Wernikowski

Wydawca: Forma

Liczba stron: 264


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: wrzesień 2022 rok

Sławomir Wernikowski w 2019 roku popełnił „Passacaglie” – zbiór wciągających opowiadań, który przez długo nie dawał mi spokoju. Wiem, że nie czytaliście go (10 ocen na lubimyczytać mówi wiele), więc krótko opowiem Wam co i jak  W siedmiu tekstach obserwowaliśmy zmagania współczesnego człowieka z przeszłością, z namiętnością, przede wszystkim z relacjami. Każdy z bohaterów (podobnie jak każdy z nas) był w jakiś kontakt uwikłany. A to profesor spotykał ucznia, a to malarza odwiedziła dawna partnerka, a to znowu samotnik skorzystał z usług prostytutki. Powiecie nic wielkiego, ot codzienność, brak nowych rozpoznań. I ja Wam przytaknę. A jednak dzięki intensywnemu użyciu dialogu, dzięki niewątpliwemu talentowi do dobierania słów, opowiadania Wernikowskiego we mnie żyły, rezonowały, domagały się sięgnięcia głębiej. Nie jest to dla mnie oczywista sytuacja, bo czytając rocznie ponad 500 opowiadań, o wielu zapominam od razu.

„Partita”, czyli najnowsza książka autora, jest dla mnie kontynuacją tego, co czytałem trzy lata temu. Ponownie rzecz dotyczy relacji z drugim człowiekiem (czasami nawet całą społecznością) i co warte podkreślenia, znowu istotny jest tu dialog. Od siebie dodam – dialog niepodrabialny, żywy, pełen kolorytu. Bohaterami są prawnicy (uściślają prawniczki), żołnierze, weteran, porzucone żony, kochanka, ofiara Wołynia a nawet Cezar. Akcja meandruje między współczesnością, przeszłością bliższą i dalszą, a rzeczywistością alternatywną (bo tam odczytuję „Faszystów”). Dzieje się tu naprawdę wiele, przez co czytanie jest po prostu dobrą rozrywką.

W centrum uwagi Wernikowskiego znajduje się język i związane z nim relacje interpersonalne. To dzięki nim pisarz udowadnia, że to co pozornie naturalne i oczywiste — jak rozmowa, odwiedziny klienta czy pogrzeb — jest zjawiskiem fascynującym i skomplikowanym. Dla autora „Passacaglii” język to nie tylko system znaków. On uwzględnia pragmatykę, uwarunkowania kontekstualne, indywidualność swoich bohaterów (dlatego żołnierze bywają wulgarni, prawnicy cyniczni, a emigranci mówią z obcymi naleciałościami) ale też szerokie spektrum zjawisk poznawczo-emocjonalnych, które warunkują procesy komunikacji. Skutkiem tych zabiegów jest literacka wizja porozumiewania się, która nie tylko kreuje iluzję rzeczywistości, ale faktycznie nią się staje. Jest zbliżona do naturalnej rozmowy. Komunikacja u Wernikowskiego przybiera też formę różnorodnych sygnałów werbalnych i pozawerbalnych. Sporo tu „odkrzyknięć”, „zdumień”, wodzenia wzrokiem i monologów wewnętrznych. Czytając poszczególne teksty czujemy się podglądacze, jakbyśmy stali tuż obok prawdziwych ludzi i wchodzili w ich świat.

W obu tekstach ‘prawniczych’ („Partita” i „Namaszczenie”) poznajemy ambitne kobiety sukcesu: Panią sędzię i adwokatkę. Są one bogate, mogą pozwalać sobie na traktowanie pracowników z góry, same decydują co i jak zostanie zrobione. Pozornie mają dużą swobodę, są symbolami wolności. A przy najmniej do czasu. Życie potrafi płatać różne figle i tak dzieje się i tym razem. Najpierw Pani sędzia powołuje na biegłego profesora, swoją dawną miłość. Później do gabinetu adwokatki wpada syn jej mężczyzny z lat młodzieńczych. Motyw dawnego związku jest jednym z ulubionych autora, wszak mogliśmy go już przerabiać np. przy lekturze „Żurka” z poprzedniego tomu opowiadań. Rozstanie daje przestrzeń do studiowania nieprzepracowanych traum. Pozwala także unaocznić, że nawet chodzący zwycięzcy bardzo łatwo mogą zostać skruszeni. Każdy z nas ma jakąś przeszłość, popełnione błędy, zdarzenia, o których nigdy nie zapomni.

Innym pojawiającym się w zbiorze wątkiem jest zdrada. Autor rozpatruje ją w wielu kontekstach. W „Klusce” i „Blogu” zdradzają partnerzy, a konsekwencje ich działań prowadzą do rozbicia komfortowych układów. W „Farsali” przenoszącej nas do roku 48 naszej ery (starcie między wojskami Cezara i Pompejusza), zdradzają poddani. Jednak mimo agitacji swoich zaufanych żołnierzy, Cezar nie zamierza wyciągać z tego konsekwencji. W tym konkretnym kontekście zdrada uchodzi na sucho, bo tak jest politycznie korzystniej. O zdradzie myślą też bohaterowie innych opowiadań, jak chociażby wtedy, gdy wykonują rozkazy sprzeczne z ich sumieniem. Być może właśnie ten rodzaj zdrady, własnych poglądów i zasad, jest najboleśniejszy.

Czytając kolejne opowiadania zwraca uwagę powtarzalność układu tekstów. Zaczyna się od kilkuakapitowego wstępu, płynnie przechodzącego w rytmiczny dialog i emocjonalną puentę (a to zabawną, a to zaskakującą, a to nawet poruszającą). Narracja Wernikowskiego przypomina utwory muzyczne. Oddala się od życia wewnętrznego bohatera, by zaraz do niego powrócić, oddaje głos postaci drugoplanowej, by jeszcze lepiej uwidocznić absurdy dziejących się zdarzeń. Wszystkie teksty splatają się w jedną rzeczywistość, w kalejdoskop ludzkich pożądań, odkryć, zaskoczeń i rozczarowań. Są jak partita – rozciągnięty utwór składający się z kilku mniej lub bardziej spójnych stylistycznie fragmentów (do zmiany pozostaje utwór o pomocy dla obywateli Ukrainy – być może i ważny, ale zupełnie nieangażujący).