Recenzja „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” Clarissa Goenawan

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 288


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Magdalena Rabsztyn-Anioł

Premiera: 7 października 2020 rok

Na popkulturę można spojrzeć, jak na zwierciadło swoich czasów. Dobrze to zjawisko obrazuje sytuacja Japonii: „Godzilla” zrodziła się z atomowej traumy, w filmach Mamoru Oshii dostrzegamy cierpienia wywołane protestami studenckimi z lat 70., dzieła spod znaku Josei odwołują się do problemów życia codziennego w Japonii, między innymi tożsamości seksualnej („Kuragehime”). Sytuacja społeczno-obyczajowa kraju, ma niepodważalny wpływ na konteksty, wokół których swoje prace przygotowują rozpoznawalni artyści. W ten model wpisuje się Clarissa Goenawan, singapurska pisarka urodzona w Indonezji, pisząca o Japonii.

Jej druga powieść „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy”, jest cichą i jednocześnie potężną medytacją nad niszczycielską mocą tajemnic. Autorka rozpoczyna od śmierci tytułowej bohaterki. Nie jest to śmierć przypadkowa, a celowa, dokonana własną wolą i sumptem. Samobójstwo, szczególnie dokonane przez osobę nieletnią, zawsze jest olbrzymią tragedią dla bliskich. Zazwyczaj nie jest wynikiem improwizacji, tylko efektem długiego ciągu zdarzeń i refleksji. Dawniej taka tematyka mogłaby uchodzić za rzecz marginalną, dzisiaj odbieranie sobie życia przez młodzież jest zjawiskiem masowym, wciąż przybierającym na sile. Goenawan bierze na tapetę temat ważny i aktualny, a przy okazji całkiem ciekawie go opowiada, chociaż sposób w jaki tego dokonuje, za dużo ma w obie efekciarstwa, a za mało dosadności.

Książka prezentuje trzy odmienne punkty widzenia. Jako pierwszy swoje emocje opisze Ryu. To dobrze zbudowany i przystojny chłopak, beznadziejnie zakochany w pięknej Miwako. Mimo niewątpliwego wdzięku, nie będzie dane mu zaznać spełnienia marzeń. Miwako ceni go jako przyjaciela, lubi słuchać jego historii i spędzać z nim czas w angielskiej księgarni. Razem ratują też bezpańskiego kota, o którego czepiać będę się za chwilę. Inaczej na Miwako patrzy Fumi, która przyjmuje protagonistkę jako praktykantkę w pracowni malarskiej, mimo iż ta, wielkiego talentu nie posiada. Ich relacje są ciepłe i ogniskują się wokół sztuki, a właściwie jej interpretacji w kontekście noszonych traum. Jest też Chie, najlepsza przyjaciółka Miwako, która wraz z Ryusei wyrusza na poszukiwanie lasu, w którym nastolatka odebrała sobie życie. Ich podróż nie będzie łatwa, ponieważ akcja książki osadzona został w erze przed smartfonami. Znalezienie odpowiedniej drogi, okaże się czasochłonne i skomplikowane. Wszyscy ci bohaterowie szukają przebaczenia za to, co zrobili lub czego nie dokonali w odniesieniu do śmierci Miwako. Goenawan wyjaśnia, że ​​jest to rozprawa wewnętrzna, a nie interakcja transakcyjna: przeprosiny za ułaskawienie. Przeprosiny nie są wszak sposobem na znalezienie pokoju. To skomplikowana, wewnętrzna alchemia snów, zrozumienia i współczucia, możliwa do osiągnięcia tylko w żmudnym procesie poszukiwania własnej oazy spokoju.

Kłopotliwa prawda jest taka, że „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” jest a i owszem książką ładnie napisaną, ale przy tym także wzruszającą i silnie zapożyczoną. Nie chce tu bynajmniej oskarżyć Clarissy Goenawan o nielegalne kopiowanie, ale zbieżność wielu wątków z prozą Murakamiego jest doprawdy irytująca. Odległa wioska na szczycie góry wraz z otaczającym ją lasem; młody bohater romantyczny; zniszczona, ale pewna siebie młoda kobieta; niepokojące fantazje seksualne, znaczenie, jakie przywiązuje się do kota i jego zniknięcia; nauka malarstwa - Goenawan świetnie bawi się grając w szachy z autorem „Kafki nad morzem”, dla czytelnika ta zabawa nie niesie jednak zbyt wiele. Pisarka z Singapuru trochę na siłę chce zbudować opowieść pełną magii. Szkoda tylko, że zamiast dojrzałej, spokojnej narracji, koncentrującej uwagę czytelnika, stosującą przemyślane pauzy, delikatnie rozbijając chronologię, ucieka od realizmu i przenosi nas w inny wymiar.

„Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” bazuje na  melodramatycznym wzruszeniu, chociaż na szczęście postaci nie są tu użyte tylko do wyciskania łez. Autorka potrzebuje ich spojrzenia i sposobu doświadczania rzeczywistości. Niestety zbyt często buduje ich psychologię w sposób szablonowy, niepogłębiony, młodzieżowy właśnie, przez co cała historia wydaje się momentami spłaszczona. W książce bazującej na emocjach, to forma powinna pozostawać na wierzchu. Dlatego jej kształt jest tak ważny. Bardzo łatwo zboczyć w rejony niezrozumiałe, nadmiernie pofałdowane, odarte z dosłowności. Szczególnie jeśli na trzystu stronach chce się zmieścić tak wiele problemów dodatkowych:, w tym między innymi kwestię LGBT+ czy molestowania seksualnego. Goenawan postanowiła napisać nowe, tęczowe „Twin Peaks”, doprawione elementami anime, Murakamiego, perspektywą Kurosawy i pewnie jeszcze innymi, których nawet nie chce mi się doszukiwać. Powstała z tego książka co najwyżej przyzwoita, zbyt prosta dla Serii z Żurawiem, ale też zbyt formalnie pokomplikowana, dla młodego pokolenia. Nie umiem jej polubić.

Recenzja "Sole" Carlo Sironi

Reżyseria: Carlo Sironi

Czas trwania: 1 godz. 42 min.

Kraj produkcji: Włochy, Polska

Rok produkcji: 2019

W swojej słynnej książce „Sapiens. Od zwierząt do Bogów” izraelski historyk Yuval Noah Harari wyjaśnia, jak 20 tysięcy lat temu żyli ludzie. Nie było wtedy rodzin, w ich klasycznym, znanym nam z codzienności kształcie. Ludzie nie potrzebowali łączyć się w pary. Pojęcie rodzicielstwa czy ojcostwa przybierało zupełnie inną formę. Całe plemię było odpowiedzialne za wychowanie. Kobiety i mężczyźni spółkowali bez zobowiązań, jak w swego rodzaju hipisowskiej utopii. W korespondencji do tego zjawiska znajduje się współczesność, z jej sztywnymi zasadami, kodeksami postępowania i wpajanymi od dzieciństwa normami moralnymi. Bieda popycha jednak czasem do podejmowania trudnych decyzji, na przykład sprzedaży własnych dzieci. Z tego punktu wychodzi „Sole”, debiut fabularny włoskiego reżysera Carlo Sironiego. Film był pokazywany w sekcji Horyzonty 76. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie zdobył nawet dwie nagrody. Zainspirowany czarnorynkowym handlem dziećmi, stanowi refleksję na temat rodzicielstwa niebiologicznego.

Głównym bohaterem historii osadzonej w Rzymie jest Ermanno (Claudio Segaluscio), młody mężczyzna, który dopiero niedawno ukończył 20 lat. Zarabia na życie kradnąc skutery z przyjacielem. Wszystkie pieniądze, które uzyskują ze sprzedaży, niweczą w klubie lub na automatach czy wyścigach konnych. Ermanno jest typowym młodzieńcem z peryferii miejskich: radykalna obojętność, cynizm, lekkomyślność, nałogi przysłaniające niepokój i strach przed światem. Nie ma wielkich marzeń ani nadziei. Pewnie żyłby tak aż do końca dni, gdyby pewnego dnia los nie pozwolił sobie z niego zakpić. Sprawcą całego zamieszania jest wujek Fabio (Bruno Buzzi). Ten bogaty i dobrze sytuowany Włoch, obiecuje młodszemu człowiekowi, że włoży mu trochę pieniędzy do kieszeni. Nic jednak nie odbędzie się za darmo. Ermanno ma rolę do wykonania. W ten sposób do akcji wkracza Lena (Sandra Drzymalska), ciężarna Polka, która przyjechała do Włoch sprzedać dziecko wzrastające w jej brzuchu. Ermanno staje się jej opiekunem. Chodzi z nią do lekarza, spędzają razem czas, uważa, aby nic jej się nie stało. Zgodnie z planem, tuż po porodzie ma przyjąć ojcostwo dziecka i tym samym ułatwić proces adopcyjny Fabio i jego żonie Biance (Barbara Ronchi).

Okres ciąży nie zwiastuje wielkiego dramatyzmu dzieła. Ermanno jest szorstki i zdystansowany. Działa jak beznamiętny ochroniarz Leny, trzymając ją bezpiecznie zamkniętą w spartańsko urządzonym mieszkaniu. Wszystko zmienia się wraz z porodem. Młody Włoch zaczyna rozumieć czym tak naprawdę jest jedność dwojga ludzi i ojcostwo. Wbrew swoim przyzwyczajeniom, zmienia pieluchy nowonarodzonej Sole, zamiast udać się do przyjaciół. Odpowiedzialność nakazuje mu nawet iść do pierwszej w życiu, legalnej pracy. Jego zmiana jest zobrazowana autentycznie. Sironi zaryzykował, obsadzając debiutującego Segaluscia jako swojego głównego bohatera, ale jego ruletka w dużej mierze się opłaciła. Dzięki swojej nadąsanej, chudej, dopiero dojrzewającej urodzie, włoski aktor wnosi  neorealistyczny charakter do emocjonalnie odrętwiałego i duchowo zubożonego Ermanno. Prawdziwie pierwsze skrzypce gra jednak Sandra Drzymalska. Młoda Polka z wdziękiem portretuje przemianę Leny, która z młodej kobiety gotowej na pozbycie się własnego dziecka, staje się troskliwą matką. Jej chwiejny język włoski, dodaje autentyczności roli, podobnie jak świetnie sportretowany brzuch podczas ciąży, który albo jest prawdziwy, albo wydobyto tu z efektów specjalnych jakąś magiczną moc.

Sironi buduje otoczenie w sposób oszczędny. Przeważają sterylne wnętrza mieszkań i gabinetów lekarskich. Kadry plenerowe są rzadkością. Dzięki zdjęciom Gergely Pohárnoka, który używał starych obiektywów z lat 60., protagoniści wydają się istnieć poza czasem. Pod względem plastycznym, dziełu Sironiego bliżej do polskiej szkoły filmowej, niż włoskiego rozpasania. „Sole” przedstawia pejzaż stłumionych pragnień, dojrzewania w rytm wolnej elektronicznej partytury Teoniki Rożynek. To triumf chłodnej, skromnej poezji, nad płomiennością temperamentu. Warto ten film poznać i doświadczyć, bo otwiera oczy na istotną w życiu każdego człowieka kwestię przywiązania i potrzeby miłości.

Recenzja "Pokora" Szczepan Twardoch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron:  518

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera:  16 września 2020 r

„Pokora” Szczepana Twardocha jest grą o życie. Jakkolwiek niedorzecznie by takie stwierdzenie zabrzmiało, do niego sprowadza się sens omawianej powieści. O prawo do zbudowania bezpiecznej przystani, o możliwość poszukiwania jej według własnych reguł toczą się zmagania głównego bohatera – Aloisa Pokory.  Pochodził, jakże by inaczej, ze Śląska, a jego ojciec, tu też zaskoczenia nie będzie, pracował jako górnik. Alois miał dwanaścioro rodzeństwa i jak można się domyślać, w luksusie nie opływał. Miał jednak coś, czego mogli mu pozazdrościć rówieśnicy – talent. To właśnie te umiejętności dostrzegł w nim pilchowicki farorz, czyli tłumacząc na polski, ksiądz. U Scholtisa Aloisemu łatwo nie było, ale chociaż nauczył się niemieckiego i posiadł wiedzę z paru innych dziedzin. Tak właśnie przed młodym człowiekiem otworzyły się wrota do innego świata – rzeczywistości większej, niż ta, którą mógł kiedykolwiek zaoferować mu dom rodzinny. Alois poszedł walczyć i nawet udało mu się przetrwać zawieruchę pierwszej wojny światowej. Najgorsze było jednak dopiero przed nim.

O Twardochu dużo się mówi i pisze (skupmy się na wątkach czysto literackich). To już nie ten sam anonimowy twórca fantastyki, co przy publikacji „Obłędu rotmistrza von Egern”, książki, którą kupiłem tuż po premierze i z niedowierzaniem czytałem kolejne fatalne recenzje. Jego droga do mainstreamu wcale nie była prosta. Po drodze zahaczył o powieści historyczne, psychologiczne, dzienniki czy nawet literaturę, w której akcja nie zwalnia choćby na chwilę. Ta różnorodność mogła dziwić, ale dała autorowi  coś ważnego – umiejętność budowania narracji czerpiącej z różnych metod pisarskich. Największym beneficjentem tego doświadczenia stała się właśnie „Pokora”, która jest tak śląska, jak „Drach”, historyczna jak „Morfina” i wartka niczym „Król”. Co ważne, szala nie przechyla się tu w żadną stronę, wątki są umiejętnie rozłożone, a powstała masa jest nie tylko plastyczna, ale też świeża, mimo pewnej tematycznej wtórności.

Skąd bierze się tak duża popularności powieści tego pisarza?  Książki  Twardocha są przede wszystkim o ludziach, a dopiero na innym piętrze znaczeń, o ideach. Ich portrety, niekiedy nakreślone ze szczegółowością, innym razem niewyraźne, to soczewka, w której ukazana jest skomplikowana rzeczywistość powojenna. Konflikt zbrojny jest tu również przywołany przez pryzmat indywidualnych losów, subiektywnych odczuć, wyrywkowych zdarzeń. Autor „Króla” nie szafuje ocenami, nie szufladkuje napotkanych jednostek na z góry dobre lub złe. Nacisk kładzie na uwidocznienie absurdalności sytuacji, w której ludzie żyjący wcześniej w harmonii i w zgodzie z własnymi przekonaniami, zostają pozbawienia tak ważnych dla nich fundamentów. Szczepan Twardoch odsłania przed nami wątek zagubienia tożsamości, ale także, a może przede wszystkim, kwestię przemocy wobec konkretnej mniejszości narodowej. Autorowi udało się uchwycić coś bardzo ważnego - atmosferę traumy, w której pomimo poczucia głębokiej pustki, ludzie wciąż starają się aktywnie walczyć.

„Pokora” to nie kolejna gorąca nowość, która za pół roku zginie w niepamięci. Mogę powiedzieć śmiało, że przeczytałem książkę interesującą i frapującą. Interesującą, bo czyta się zachłannie. Frapującą, bo język, montaż, obrazowanie – czyni treść zaskakującą. Pisarz konstruuje swój tekst klarownie, nie komplikuje go ponad to, co dobrze już znamy z jego wcześniejszych dzieł. Doskonale wie, że jest ona przeznaczona dla szerokiego grona odbiorców, a nie wyrobionych literacko jednostek. Jednocześnie nie idzie też na łatwiznę – jego świat jest wiarygodny między innymi dlatego, że został oparty na dobrze udokumentowanych źródłach. Wszystko to sprawia, że „Pokora” jest prawdziwa i żywa. Została pozbawiona moralizatorstwa oraz pisania pod konkretne oczekiwania ludzi. To książka wyrastająca z serca człowieka, dla którego śląskość jest czymś arcyważnym. I już tak na marginesie – „Pokora” jest napisana bardzo filmowo. Tak jakby pisząc ją, Twardoch przygotowywał grunt pod kolejny serial, a może nawet film. I właściwie czemu nie? Ja w każdym razie, chętnie bym go zobaczył.



Recenzja "Kroniki eksplozji" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron:  620


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Joanna Krenz

Premiera: 15 października 2020 rok

Na przełomie lutego i marca 2013 roku z rzeki Huangpu, przepływającej przez środek Szanghaju, wyłowiono kilka tysięcy martwych świń.  O tym wydarzeniu informowały największe media na całym świecie, a zmartwiona społeczność do dziś nie ma pewności, czy zwierzęce zwłoki faktycznie pochodziły z prefektury Jiaxing, w prowincji Zhejiang (jak podawali dziennikarze), gdzie na początku badanego roku padło ponad 20 tysięcy sztuk tuczu z powodu świńskiej grypy. Nie przytaczam tu tych wydarzeń dla ich statystyk, czy w celu doszukiwania się prawdy. Chcę tu podkreślić absurdalny charakter tego incydentu.  Jak zauważa Yan Lianke w posłowiu do swojej powieści: „Władza i pieniądze opętały dusze miliarda i czterystu milionów ludzi zamieszkujących starożytną chińską ziemię, sprawiając, że dzień w dzień dochodzi na niej do przerażających wydarzeń niedających się przewidzieć w najczarniejszych wyobrażeniach. (…) Rozsypała się cała logika, na której do tej pory ludzkość mogła polegać”.

Lianke w swojej epickiej historii nie zapomina o rzece świń. Nawiązuje do niej w scenie opluwania starego sołtysa, który ostatecznie „zginął w ślinotoku”. To wydarzenie stało się zalążkiem ustanowienia polityki obowiązkowej kremacji, prowadzącej z kolei do kolejnych precedensów – osoby starsze wolą odbierać sobie życie, niż oczekiwać na płomienie. Nie muszę tu chyba wspominać, że przepis ten faktycznie funkcjonuje w niektórych częściach Chin, a autor „Snu wioski Ding” po raz kolejny swobodnie miesza fikcję z rzeczywistością (kremacja to tylko jeden z wielu przykładów dostępnych w książce). W ten sposób buduje piętrową krytykę swojej ojczyzny, a szerzej także całego kapitalizmu.

Książka przybiera formę parodystycznej kroniki opracowanej w formie metatekstu. Oto światowej sławy pisarz z Pekinu, Yan Lianke, otrzymuje zlecenie od władz miasta, by udokumentować wielki krok w rozwoju jednostki. Porzuca swoją powieść, nad którą akurat pracował i przyjmuje zapłatę za nowe zlecenie. Wierzy, że to odpowiednia droga, wszak wychował się w tym miejscu i jest mu coś winien za liczne dobra, jakich doświadczał przez całe swoje życie.

Tak oto poznajemy dzieje Eksplozji, dawniej małej wioski, w której rewolucja kulturalna przejawiała się walką klanów o władzę i wpływy, dzisiaj pokaźnych rozmiarów miasta, z licznymi fabrykami, największym lotniskiem w kraju, stukilometrową linią metra i drapaczami chmur. Autor ukazuje drogę, jaką musiała przejść jednostka terytorialna, by ostatecznie stać się tętniącym energią żywiołem. Na początku lat 80. władze kraju zniosły obowiązujący przez kilkadziesiąt lat zakaz posiadania ziemi. Zabroniły także zdobywania bogactwa na własny rachunek. Zamiast tej wolności, zaproponowano nowe rządowe rozporządzenie namawiające do przedsiębiorczości i pracy, wprowadzające też pojęcie gospodarstwa dziesięciotysięcznego. Ten nowy system był pożywką dla prawdziwych cwaniaków. Szczególnym sprytem wykazał się jeden z braci Kongów – Mingliang, który każdego dnia znikał z wioski i okradał przejeżdżające składy pociągów wiozące węgiel i koks. Handlując tak zdobytym surowcem, w niespełna pół roku odłożył wymarzoną kwotę. Oczywiście osiągnięcie rządowego celu nie uszło uwadze lokalnych władz, które mianowały Minglianga na sołtysa.

I tak właśnie Eksplozja weszła w nurt dynamicznych zmian. Mingliang miał dar: elastycznie łączył polityczną poprawność, wątpliwe moralnie działania i osobistą charyzmę. Dzięki temu zyskał wręcz mitologiczną moc nad kreowaniem nowego świata. Nawet owady i wróble go słuchały (zresztą odwołań do zmieniającej się magicznie natury jest tu o wiele więcej i sam ten wątek mógłby stać się przedmiotem badań naukowych). Eksplozji nadano prawa miejskie, chwilę później stała się miastem powiatowym, potem przeszła na prawa prefektury, aż ostatecznie zyskała miano miasta wydzielonego. Tak oto Lianke przenosi swoje pogardliwe spojrzenie z przeszłości na teraźniejszość, a na końcu książki także na prognozy przyszłości. W epicki sposób podsumowuje zawrotny rozwój gospodarczy Chin, łącząc go ze zjawiskiem rozpadu zbiorowego sumienia społecznego.

Uwielbiam chińskiego pisarza za jego hiperboliczne akcenty, bezpośredniość w opisywaniu brudu rzeczywistości i absurdalność, jako żywo przypominającą mi wizje Ionesco czy Durrenmatta. Nie boi krytykować się wszystkich: niszczy komunistyczną ortodoksję, kapitalistyczne ambicje i abstrakcję współczesnych Chin. Hipnotyzuje surowością i wywrotowością, zachwyca poetyckim opisem i wyobraźnią, umożliwiającą budowanie uniwersalnych historii czytelnych dla międzynarodowej publiczności. Znowu udaje mu się ukazać samo sedno prawdy przy wykorzystaniu fantastycznej satyry. Oto metaforyczny portret współczesnych Chin, który możemy odczytywać także jako obraz Polski, czy jeszcze szerzej całego świata. Wszystkim przecież chodzi dokładnie o to samo, a każdy z osobna coraz bardziej przybliża naszą rzeczywistość do tytułowej ‘eksplozji’.

Recenzja "Fruwająca dusza" Yōko Tawada

undefined

Wydawca: Karakter

Liczba stron:  176


Oprawa: miękka z obwalutą

Tłumaczenie: Barbara Słomka

Premiera: 18 maja 2020 rok

Yōko Tawada urodziła się w 1960 roku w Japonii, a od lat mieszka w Niemczech. Początki kariery pisarskiej wiążą się z tworzeniem w języku ojczystym. Dopiero w 2004 roku zadebiutowała książką pisaną w języku Goethego. „Fruwająca dusza” jest jedną z pierwszych nowel autorki i jak do tej pory jedyną wydaną po polsku – najpierw w 2009 roku, a obecnie wznowioną w pięknej szacie graficznej przez Wydawnictwo Karakter. Za swoją twórczość pisarka otrzymała szereg istotnych wyróżnień, w tym Nagrodę Akutagawy, Nagrodę Tanizakiego czy całkiem niedawno National Book Award.

We „Fruwającej duszy” obserwujemy dziewczynę o imieniu Risui, która jest nie tylko bohaterką, ale też narratorką. To z jej relacji dowiadujemy się o tajemniczym liście ze Szkoły. Także ona opowie nam o Drodze Tygrysa, o wielkiej Księdze oraz o Kikyo – zarządzającej całym tym dziwnym miejscem. Risui  opisze także zależności panujące w grupie uczennic, które jako żywo przypominają dualizm społeczny obserwowany na co dzień prawie w każdym kraju na świecie. Właściwe na tym skończą się rzeczy pewne, taki fundament fabularny musi nam wystarczyć. Reszta to już tylko sfera marzeń sennych, przeplatanych retrospekcjami, wizjami przyszłości i szczątkowymi odniesieniami do jawy. Co jednak jest prawdą, a co zafałszowaną rzeczywistością? Co się śni, a co dzieje naprawdę? Na to każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Relacje snu i jawy są jednym z wiodących tematów książek Tawady. W jednym z później wydanych opowiadań autorki bohaterką jest dziewczynka, która śni w nieznanym jej języku, i aby rozszyfrować ukryte znaczenia wizji, musi udać się na specjalne szkolenie do innego kraju. We „Fruwającej duszy” dążenie do poznania prawdy jest na tyle silne, że protagonistka zaczyna łamać sztywny gorset zasad panujących w placówce Kikyo. Tym samym wymyka się bocznymi drzwiami z konserwatywnych reguł funkcjonujących w społeczności japońskiej. Siłą książki jest ukazanie mądrości Wschodu, bez silnego eksponowania tematu, a jednocześnie delikatne wyśmianie chociażby różnic klasowych i sposobu komunikacji między nimi. Właśnie słowa są dla Tawady bardzo ważne. W jednym z wywiadów powiedziała, że ​​język nie jest naturalny, ale raczej „sztuczny i magiczny”. Zachęciła też tłumaczy jej prac do zastąpienia gry słów w jej rękopisach, nową grą słów, w ich własnych językach. A tych gier, pomyłek, przejęzyczeń i klisz jest w tej książce bardzo dużo i pełnią swoją własną, odrębną funkcję.

Lektura „Fruwającej duszy” nie będzie dobrym pomysłem dla osób, które dopiero chciałyby poznać kulturę japońską. Jest tu całkiem sporo symboliki, niepewności i duszności, przez co książka jest trudna w odbiorze. Tawada unika akcji, fabuła jest tylko szczątkowa, brakuje żywych dialogów, postacie są jak mgliste kukły, o których nie możemy powiedzieć zbyt wiele. To przykład prozy subtelnej i pełnej kunsztu, czasami cielesnej i erotycznej, innym razem wymagającej skupienia i poszukiwania ukrytych znaczeń. Tawada pokazuje, jak rozmyty jest świat, w którym żyjemy oraz że odwieczne mądrości i reżim wychowawczy nie zawsze należy bezkrytycznie akceptować.