Recenzja „Goodbye i wybrane opowiadania” Osamu Dazai

Wydawca: Dialog

Liczba stron:  285

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dariusz Latoś

Premiera:  marzec 2020 r.

„Goodbye i wybrane opowiadania” są drugim obok „Owoców wiśni” zbiorem opowiadań Osamu Dazai, wydanym w 2020 roku w Polsce. Omawiany tom przełożony został przez Dariusza Latosia, autora tłumaczeń „Kieszonkowca” Fuminori Nakamury, „Gąsienicy” Ranpo Edogawy czy „Dziewczyny z konbini” Sayaka Muraty. Profesjonalizm w przygotowaniu tekstu można tu dostrzec w każdym zdaniu, a czujne oko translatora wyłapuje nawet najdrobniejsze aluzje, do biografii autora.

Osamu Dazai zaczął pisać w wieku 24 lat. Zadebiutował „Wspomnieniami”, otwierającymi niniejszy wybór. To prawie pięćdziesięciostronicowy dokument, stanowiący właściwe wprowadzenie do najważniejszych dzieł japońskiego pisarza – „Zmierzchu” oraz „Zatracenia”. Narratorem jest młody człowiek (alter ego samego autora), który z jednej strony buduje wizerunek człowieka z wielkim talentem, z drugiej zauważa także, jak wiele w jego życiu jest przeinaczone. Omawia trudne relacje z rodzeństwem i rodzicami, przybliża swój stosunek do szkoły i znajomych, nie boi się odnosić także do swojej młodzieńczej miłości. Test stanowi zbiór małych zdarzeń dnia codziennego oraz kronikę zaniechań. Dazai miał być kimś wielkim, tak za niego postanowiono. Zamiast tego stacza się po równi pochyłej, a winy nie dopatruje w sobie, ale właśnie w wychowaniu. Jego utwór ma w sobie wiele z autoanalizy. Można dostrzec myśli i plany, które w kolejnych latach przełożyły się na konkretne zdarzenia biograficzne. W tym sensie „Wspomnienia” odnoszą się nie tylko do tego co było, ale też do tego co będzie. Warto też odnotować, że z uwagi na nikłą dojrzałość artystyczną w momencie pisania, widać tu pewne niedoskonałości warsztatowe. Ot chociażby zakończenie, pozbawione klarownej puenty czy elementu zmuszającego do refleksji.  „Wspomnienia” warto zatem znać, ale głównie z uwagi na zawartą w nich prawdę.

Kolejne opowiadania ujęte w książce nie powstawały po sobie. To wybór historii, dobrze oddających rozwój myśli i sztuki pisania Osamu Dazai. „Goodbye i wybrane opowiadania” w założeniu wydawcy miało być tomem panoramicznym, ukazującym pisarza w jego różnych wcieleniach. I to się udało. „Perły błazeństwa” to eksperyment formalny, Osiem widoków Tokio” to pocztówki z życia pełnego bólu, „Żona Villona” to jeden z niewielu przetłumaczonych na język polski utworów Dazai, w których narratorem jest kobieta, „Opowieść o psie” to z kolei zaskakująca, ironiczna metafora. Najlepszy jest jednak monolog zaprezentowany w „Naglącej skardze”. Bohaterem jest tu Judasz. Ten Judasz, którego kojarzymy z Pisma Świętego. Choć jednocześnie, jest tu Judasz zupełnie inny. Podobnie jak biblijny pierwowzór jest uczniem Jezusa. Wielbi i kocha go, ale jednocześnie nie dowierza, że stać go na uniesienia brzemienia, jakie na niego spadło. Widzi w nim potencjalną ofiarę, człowieka zbyt delikatnego do pociągnięcia za sobą ludzkości. Jego wewnętrzne wątpliwości urastają do rangi obsesji, której efektem jest zdrada. Siłą „Naglącej skargi” jest forma – skondensowana, celna, dramatyczna. To utwór najwyższej próby, podejmujący polemikę intertekstualną i nadający znanej historii nowe oblicze. Zbiór kończy opowiadanie „Goodbye”, czyli prawdziwe pożegnanie pisarza z jego czytelnikami. Rozstanie urwane, nigdy nie zamknięte. Myliłby się ten, kto spodziewałby się tu jakiegoś rozliczenia, spowiedzi czy pozostawienia spuścizny. Nic z tych rzeczy. Dazai, niczym Ernst Lubitsch, wciel się tu w rolę kreatora obrazu, który nie tylko miał śmieszyć, ale też zawierać przewrotną refleksję na temat skomplikowanych damsko-męskich relacji. Spojrzenie pisarza na elity jest niepozbawione ironii. Z lubością demaskuje ich wady i wyśmiewa ludzką naturę.

„Goodbye i wybrane opowiadania” to beletrystyka, która pokazuje nam innego Osamu Dazai. Człowieka o wielu talentach i zainteresowaniach. Umiejącego pisać nie tylko o sobie, ale też o innych postaciach, czy to rzeczywistych, czy fikcyjnych. Pokazuje też proces formowania jego osobowości jako człowieka i pisarza. To bardzo dobry portret dojrzewania artysty: od człowieka skupionego na sobie, przez zaangażowanego czytelnika dzieł kultury, aż do komentatora współczesności. Jeśli wyznacznikiem wielkości pisarza jest to, czy po kilku jego książkach doświadczanych praktycznie jednocześnie, czytelnik dalej chce poznawać jego twórczość, to Osamu Dazai należało by uznać za wirtuoza.  

Recenzja "Wzgórze przyśnień" Arthur Machen

Wydawca: PIW

Liczba stron:  320

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Maciej Płaza

Premiera:  4 września 2020 r.

Arthur Machen urodził się 1863 roku (w tym samym, w którym zmarł pojawiający się na kartach książki William Makepeace Thackeray) w Caerllon w Walii, małym miasteczku położonym nad rzeką Usk. W młodości dużo czytał, w szczególności klasyków oraz literaturę okultystyczną i metafizyczną, która później wywarła silny wpływ na jego twórczość. Do dzisiaj jest pamiętany przede wszystkim jako autor gotyckiej fantastyki, na której wzorował się później H.P. Lovecraft. W Polsce wcześniej ukazał się zbiór opowiadań grozy „Inne światy” oraz „Troje szalbierzy”, którą to książkę sam Jorge Luis Borges namaścił jako jedną z ważniejszych w swoim życiu.

„Wzgórze przyśnień” jest nieco innym typem literatury. Sam autor określa ją we wstępie jako „Robinsona Crusoe” duszy. W fantastycznym posłowiu Maciej Płaza zauważa, że taka tematyka była już wcześniej praktykowana w literaturze, między innymi przez Étienne Pivert de Senancoura, François-René de Chateaubrianda czy Alfreda de Musset, których dzieła Machen musiał znać. Nie jest to więc żadna pionierska książka, a kunsztownie opracowane studium totalnej samotności i wyobcowania. Jak już wcześniej rzekłem, dokładny opis tła powstawania książki, użytej symboliki oraz lektur towarzyszących Machenowi w akcie twórczym, zawiera prawie trzydziestostronicowy esej Macieja Płazy, w moim omówieniu skupię się więc wyłącznie na treści i łączących się z nią emocjach.

Bohaterem jest młody Lucian Taylor, zamieszkujący najpierw piękną krainę Carmaen (co oczywiście należy powiązać z rodzinnym  Caerllon autora), a później przeprowadzający się do wielkiego Londynu. Lucian wbrew poleceniom bliskich mu osób i sąsiadów, postanawia zostać pisarzem. W swoim uporze jest na tyle wytrwały, że nie przeszkodzi mu ani doskwierająca bieda, ani odrzucone propozycje wydawnicze, ani skradziona treść książki, ani nawet samotność. Tę ostatnią silnie odczuje dopiero w Londynie, gdzie pozbawiony uroków przyrody i gnębiony ponurymi myślami, stoczy się na samo dno.

Arthur Machen nie szokuje, co może zdziwić fanów jego mrocznych opowieści. Mało to akcji czy klarownych zdarzeń. Książka jest przepełniona emocjami i przyrodą. To właśnie w opisach białych gospodarskich chat jaśniejących w słońcu, długich urokliwych kniei między wzgórzami czy w nieruchomych sadzawkach położonych gdzieś za polami, czytelnik może się rozsmakować. Znać tu wyjątkową fascynację antykiem i naturalną zmysłowością, a także rytmiczność języka. Mechen napisał książkę z pełnym scenograficznym rozmachem, co ważne, opartą na wielu wątkach autobiograficznych. Dlatego jest ona tak bardzo prawdziwa, a jej lektura, tak silnie działa na psychikę odbiorcy.

Pisarz mimo zawężenia perspektywy do zaledwie kilku postaci, miejsc i wątków zdołał we „Wzgórzu przyśnień” stworzyć wielowarstwową, subtelną powieść psychologiczną. Podejmowane przez Luciana wysiłki przekroczenia intelektualnych i klasowych barier pokazują, jak bardzo hermetycznym światem może być literatura, tak dawniej, jak i dzisiaj.  Aby uzyskać do niej stały dostęp, trzeba rozwinąć w sobie szczególny rodzaj pobłażliwości, której brak jest równoznaczny z upadkiem. Spełnienie marzeń może czasem bardzo dużo kosztować: utraconą miłość, szansę na zbudowanie rodziny, szacunek znajomych. Machen zdaje sobie sprawę, że pisząc tak wymagającą powieść, tworzy dla garstki odbiorców. Wiekowa, zaangażowana biznesowo osoba z czarnymi okularami na oczach czy miłośniczka wiktoriańskich wzruszeń, wzdrygająca się przed inscenizacyjnym polotem, odrzuci książkę, nie biorąc dla siebie nic. Autor jednak nie walczył o poklask jednego pokolenia, ale o wieczny szacunek w powykręcanych niszach. I zdecydowanie mu się to udało, o czym najlepiej niech świadczy status książki jako kultowej, wciąż wznawianej w Anglii. Całe szczęście, że udało ją się odczarować dla polskiego czytelnika. 

Recenzja "Owoce wiśni" Osamu Dazai

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron:  252

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Sonnenberg-Musiał

Premiera:  4 września 2020 r.

Osamu Dazai, jeden z najpopularniejszych japońskich pisarzy, znany jest w Polsce głównie z dwóch powieści: „Zmierzch” oraz „Zatracenie”. Obie skupiają się na cierpieniu bohaterów i całkowitej bierności w próbie zmiany swojego życia, zmierzającego do zagłady. Dazai to jednak mistrz krótkiej formy, co od pewnego czasu stara się nam przypomnieć Wydawnictwo Akademickie Dialog. Zebrane w dwóch tomach opowiadania, prezentują bogatą w symbolikę interpretację tradycyjnych opowieści japońskich („Otogizoshi: Księga japońskich opowieści”) oraz utwory wspomnieniowe, rozliczeniowe i komediowe („Goodbye i wybrane opowiadania”). Łącznie pisarz z Japonii wydał dwadzieścia pięć zbiorów opowiadań, a zawarte tu teksty powstawały prawie przez cały okres jego literackiej aktywności, między 1933 a 1948 rokiem. Niniejsza publikacja, skupia się na tekstach autobiograficznych, w których autor oprócz intymnych emocji, przekazuje też swoje poglądy na temat wojny, rodziny czy związków małżeńskich.

Powstała z szesnastu miniatur całość, pokazuje życie pisarza, przedstawia wydarzenia z jego codzienności, nakreśla główne problemy, z jakimi musiał walczyć. Nie jest to jednak pamiętnik z jego życia. Obok realnych sytuacji, Dazai dodaje tu także fikcyjne wątki fabularne, aby powstała kompozycja, miała jak najbardziej czytelny i uniwersalny wymiar. Odwołuje się też do swoich innych tekstów, jak np. w opowiadaniu „Roczniki cierpienia”, gdzie cytuje swoje „Wspomnienia” (zawarte w  Goodbye i wybrane opowiadania”) i analizuje je w nowym dla niego kontekście życia. „Owoce wiśni” zawierają szczere wyznania autora, na temat swojej osoby i przeszłości. Spójrzmy na takie zdanie („Osiem wieków Tokio”): „Poza dwojgiem, może trojgiem przyjaciół, z którymi trudno było zerwać więzi, nikt się ze mną nie zadawał. Stopniowo docierało do mnie, co inni o mnie myślą. Głupi, arogancki łajdak, imbecyl, podły, szczwany lubieżnik, oszust pozujący na geniusza, który używa życia, a kiedy mu braknie pieniędzy, dręczy rodzinę udawanymi próbami samobójczymi”. Ile w nim prawdy? Dazai nie mianuje się bohaterem opowieści, ale z lubością dodaje swoje cechy do wymyślonych postaci. Prawdą jest przecież, że znany był z kobieciarstwa, nie miał zbyt wielu przyjaciół, popadał w długi, dokonał pięć prób samobójczych. To zdanie jest gorzkie, ale prawdziwe. Obrazuje beznadzieję życia pisarza, ale też jego świadomość własnej ułomności. To jedno zdanie buduje całe napięcie tekstu. Fabuła nie ma tu dużego znaczenia. Może się zmieniać miejsce akcji, układ zdarzeń, płeć narratora. Ważne są jednak niedomówienia i urywki myśli, które trapiły Dazai przez całe życie.

Próbując kolejnych dzieł Dazai, można dostrzec zmieniający się u niego styl. Na pewno z czasem stał się artystą bardziej dojrzałym, zwracającym uwagę na nadmierną gadatliwość i zdania prowadzące do nikąd. Późny Dazai jest jeszcze bardziej celny i dosadny. Dużo częściej dotyka też tematów ważnych dla całego pokolenia Japończyków – jak chociażby wojny. Nie ma się co zresztą temu dziwić, wszak na jego dom położony w Mitace, w 1945 roku spadła bomba. A to nie jedyne spotkanie z pożogą i okrucieństwem konfliktu zbrojnego. Tak jak wiele dzieli poszczególne opowiadania mistrza, tak samo duże je łączy. Czytając „Owoce wiśni” trudno nie zauważyć punktów wspólnych z jego najsłynniejszymi dziełami. Dazai spisuje kronikę małych, niepozornych chwil, układając je w ścieżkę wiodącą ku całkowitej zagładzie. Nie ma tu sztucznych uniesień, zwrotów akcji, tradycyjnych japońskich czynność życia codziennego czy patosu. To żaden modernizm czy literatura proletariacka. Twórca „Zmierzchu” do bólu drąży temat bólu egzystencji. W tym sensie „Owoce wiśni” należy traktować bardziej jako uzupełnienie tego, co o Dazaim już wiemy z innych dzieł, niż nową wartość dodaną. Świetnie się to czyta, bo jest autentyczne i niczemu nie chce się przypodobać. Należy też docenić wkład profesora Mikołaja Melanowicza, który z olbrzymiej bazy tekstów, ułożył coś więcej niż zbiór historii. To jedna wielka narracja, do której wielokrotnie będę wracał.

Recenzja "San Francisco. Dziki brzeg wolności" Magda Działoszyńska-Kossow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  296

Oprawa: twarda

Premiera:  29 lipca 2020 r

Opowieść o mieście można snuć na wiele sposobów. Można na przykład stanąć przed interesującym nas budynkiem, poprzyglądać mu się z każdej strony, pstryknąć fotkę i poszukać informacji na jego temat w archiwach. A później tę procedurę powtórzyć przy kilku innych obiektach, każdemu poświęcając rozdział książki. Można też rozejrzeć się wokół budowli. Dojrzeć wiodący do niego chodnik, park na końcu ulicy, samotnego psa wyjadającego resztki z przewróconego kosza na śmieci, czy bezdomnego leżącego na ławce. Tym miejscom/istotom/wiążącym się z nimi historiom, warto czasami oddać miejsce w swojej pracy, bo pokażą nam nie tylko tkankę miejską, ale też czynnik ludzki. Można wreszcie podejść do pisania jeszcze inaczej. Najpierw doświadczyć, poczuć, przegadać i przeszukać temat, potem ułożyć to sobie w jedną spójną całość, i wreszcie dobrać odpowiednie składniki, aby powstała potrawa, miała więcej ze smakowitego deseru, aniżeli ciężkostrawnego obiadu. Mniej więcej coś takiego czyni Magda Działoszyńska-Kossow w swojej książce.

Podstawowe pytanie jakie zadaje sobie autorka i jakie powinien zadać czytelnik brzmi: dlaczego właśnie San Francisco? Czy to przypadek, że właśnie tam narodzili się Clint Eastwood i Bruce Lee? Albo że na jego ulicach nakręcono „Ucieczkę z Alcatraz”, „Sokoła maltańskiego” czy „The Social Network”? Skąd pomysł, aby w tym mieście umieścić siedzibę Instagrama, Old Navy, Visa czy Yelp? Aby unaocznić paradoksalny wymiar tego doświadczenia, autorka porównuje tytułowe miasto z Toruniem, co jest dla mnie osobiście o tyle namacalne, że w tym drugim mieszkam na co dzień. Wiem doskonale, jak łatwo i szybko przedostać się z jednego jego końca, na drugi. Powierzchnia San Francisco wynosi 121,4 km2, Torunia zaś 115,7 km2. Są więc wielkościowo praktycznie identyczne. Ich wymiar społeczny, kulturowy, marketingowy i biznesowy jest jednak zupełnie inny. Podczas gdy Toruń dalej żyje Kopernikiem i piernikami, San Francisco zmienia się każdego dnia.

Autorka książki stawia pewną tezę, choć nie mówi o niej wprost. Posługując się różnymi epizodami i postaciami dowodzi, że San Francisco to przede wszystkim ludzie. Marzyciele, którzy pod wpływem chęci zmiany i dorobienia się fortuny, przybywają tu. Wielokrotnie ich wizja kłóci się z tym, co zastaną. Bo San Francisco nie znosi ludzi słabych czy spóźnionych. Ich odrzuca, wypycha poza swój rewir. Jak w tej historii o poszukiwaczach złota, którzy przybyli za późno – zostali wysłani gdzie indziej, aby ci, co są już na miejscu, cieszyli się większymi zyskami. Przy okazji Magda Działoszyńska-Kossow oddaje pierwszeństwo różnorodności. Nie koncentruje się na konkretnych gałęziach gospodarki czy urbanistyki. Wspomina o zieleni miejskiej, rasizmie, reaktywacji Czarnych Panter, bitnikach, epidemii AIDS, ale też o historii, między innymi praojcu poszukiwaczy złota, czy okresie drugiej wojny światowej. W swoich rozważaniach przekracza też granice administracyjne miasta. Odwiedza siedzibę Facebooka, Oakland oraz teren znany z produkcji wina.

Najważniejszym elementem książki jest sposób pisania, który już wielokrotnie niszczył potencjał dobrych historii. U Działoszyńskiej-Kossow do tego nie dochodzi. Przede wszystkim zwraca uwagę harmonia w budowaniu narracji. Przejścia z tematu na temat są płynne, łączą się drobnymi elementami, dzięki czemu wciąż mamy wrażenie, że to nie zbiór artykułów, ale dążąca do czegoś większego książka. Autorka oddaje głos wielu osobom, a każda z nich ma coś ciekawego do powiedzenia. Są różnego pochodzenia, odmiennych wyznań, posiadają inne doświadczenia życiowe. Dla kogoś najważniejsze będzie zasadzanie eukaliptusów w miejskim parku, dla innego związek z kultowym poetą. Każdy z nich jest fanatykiem i chętnie się ich słucha. A komentarz autorski jest tu wyjątkowo ubogi, ogranicza się praktycznie do podkreślenia pewnych analogii. To bardzo dobrze, bo dzięki temu  „San Francisco. Dziki brzeg wolności”, jest książką żywą i wieloaspektową. To ciekawa biografia miasta, którego nie znajdziemy nigdzie indziej. Nie tylko ulic, domów czy skwerów, ale też mieszkańców. Prawdziwy przewodnik XXI wieku. Naprawdę dobry reportaż.

Recenzja „Las, pole, dwa sobole” Joanna Stoga

Wydawca: SEQOJA

Liczba stron:  56

Oprawa: miękka

Premiera:  27 sierpnia 2020 r.

Struktura tekstu literackiego jest wiernie połączona  z istotą mówienia o świecie. Strategia czytania rzeczywistości w wydaniu Joanny Stogi rozłożona została na kilka głosów. Tym najważniejszym jest konsekwentne wiercenie, odtwarzanie motywu odchodzenia. Niezwykle sugestywny jest w tym wypadku fragment wiersza Jeremiego Przybory, zawarty przed tekstem „Dzień za dniem, sen za snem, pełnia i nów, i słońce znów. Noce i dni wciąż nazbyt ładne – zmierzchy i świty bezradne”. Bohaterka „Niedzielnego obiadu” nie żyje już od sześciu miesięcy; w „Kolekcjonerce”, protagonistką jest kolekcjonerka samotności, która podkreśla, że odchodzenie z tego świata, nawet jeśli towarzyszą nam tłumy żałobników, jest sprawą indywidualną; z kolei w „Okruchach” ordynator przekazuje smutne informacje i podkreśla, że ewentualna modlitwa nie powinna dotyczyć wyzdrowienia, a szybkiej śmierci pod okiem wykwalifikowanego personelu. To zdecydowanie nie jest książka, na poprawę nastroju.

„Las, pole, dwa sobole” to tekst niejednoznaczny i doskonały formalnie. W opowiadaniach Stogi znaleźć można wiele cech łączonych z debiutem. Jej dojrzały wiek (to bynajmniej nie zarzut czy wyliczenie!) rzutuje na sylwetki bohaterek, ich bogate doświadczenia życiowe, skłonność do refleksji, wspomnień i rozliczeń. To nie są typy zaparzone w siebie, roztrząsające banalne problemy. One przeszły swoje, wiedzą co to prawdziwy smutek. Między konstrukcją postaci, a biografią autorki można znaleźć też parę analogii, co najlepiej podsumowuje pisarka w udzielonym wywiadzie „Punktem wyjścia były osobiste doświadczenia, ale opowiadania nie są i nigdy nie miały być pamiętnikiem”. Stoga dystansuje się od tych zbieżności i tworzy tekst zharmonizowany,  oderwany od konkretnych imion, miejscowości czy dolegliwości. Przyjmuje zatem nieco odmienną optykę, niż Mira Marcinów w „Bezmatku”, chociaż obie książki wiele łączy. Przede wszystkim autentyczność, wypływająca z każdej strony. Trzecią cechą literackiego debiutu widoczną w książce jest inteligencja. Autorka ma wiele do powiedzenia i nawet wtórność tematyczna, w niczym tu nie przeszkadza. Aby mieć szansę na debiut, nie można zaprezentować dzieła przeciętnego, zmyślonego bądź zbyt prostego. „Las, pole, dwa sobole” to zbiór wyważony, celowo niedopowiedziany, dobrze skonstruowany.

Zebrane tu opowiadania są krótkie, ale bardzo treściwe i żywe. Już pierwsze z nich – „Późny sierpień” – niepokoi pojawiającymi się znikąd pytaniami. „Skąd mogła wiedzieć, że wszystko potoczy się inaczej?”, „Skąd mogła wiedzieć, że tak szybko przyjdzie jej wracać?”, Skąd mogła wiedzieć, że następnego ranka będzie zupełnie gdzie indziej?”. Wyglądają dość sztampowo, jakby wycięto je z marnej jakości kryminału. Tymczasem dobrze pobudzają narrację, snutą jakby na uboczu codzienności. Przede wszystkim wyzwalają w czytelniku pożądanie tego, aby już teraz, już w tym momencie dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi. Stoga daje jednak prztyczka w nos, ucieka od klarowności, historię ucina w najlepszym możliwym momencie, pozostawiając ją całkowicie otwartą. W kolejnych miniaturach wykorzystuje też inne formy stylistyczne, które urozmaicają skondensowany pejzaż mentalny bohaterek. Są więc sny, szybkie dialogi, małe wykłady, wiersz, zaskakujące pierwsze zdania. Jest naprawdę różnorodnie, ale przy tym spójnie.

Jak czytać tę książkę? Czy jest to powieść, w której poszczególnie rozdziały uzupełniają się wzajemnie? Czy może zbiór opowiadań, gdzie poszczególne części można łączyć w dowolnej kolejności, dzięki czemu powstają różne konstelacje i interpretacje? Dla mnie jest to przede wszystkim bolesne studium samotności, pokazujące że w obliczu śmierci, spotykamy się z całkowitą bezdusznością systemu. Znaczenie mają umierający medialnie, o nich się mówi, wspomina, pokazuje kondukty żałobne. Codziennie giną jednak tysiące ludzi, będących tylko statystyką. To kolejni klienci zakładów pogrzebowych, których należy obsłużyć zgodnie z procedurami. Ból i cierpienie zarezerwowane jest tylko dla najbliższych. To oni zostają z tym sami. I muszą sobie jakoś poradzić. Nawet jeśli dotyka ich to pierwszy raz w życiu. Nawet jeśli ta nowa rzeczywistość nie była spodziewana i nie sposób jej logicznie ułożyć. „Las, pole, dwa sobole” to książka przepracowująca traumy. Dająca także nadzieję, bo w końcu pojawi się też nowe życie, nowy los. Bardzo dobra pozycja. Zadziwiająco dojrzała. Celna, esencjonalna i dopracowana.

Recenzja "Bez winy" Michael Crummey

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron:  360

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Alenowicz

Premiera:  19 sierpnia 2020 r

Michael Crummey w swojej najnowszej książce oddaje głos młodemu pokoleniu. Głównymi bohaterami są tu dwunastoletni Evered i niewiele od niego młodsza siostra – Ada. Mieszkają nad odciętą od świata zatoką u wybrzeży Nowej Fundlandii. Razem z rodzicami i maleńką siostrzyczką zajmują się połowem i suszeniem ryb, które później wymieniają barterowo na pożywienie. Ich jedyny kontakt z cywilizacją stanowią nieliczne kontakty z załogą Nadziei. Już na początku opowieści, autor uśmierca zarówno rodziców, jak i malutką Marthę. Dwójka protagonistów pozostaje samych na świecie. Mroźny klimat, bezwzględne prawa natury i ich niedoświadczenie sprawiają, że przetrwanie staje się dla nich sprawą kluczową. Wszystkiego muszą nauczyć się sami: od zbudowania i rozstawienia pomostu, przez używanie flinty, aż po radzenie sobie z okresem.

Pierwsza połowa książki, to głównie opisy surowego klimatu i trudności, z jakimi spotykają się bohaterowie. Zwraca uwagę przygotowanie kanadyjskiego pisarza do odtworzenia historycznych dziejów. Z dużą drobiazgowością opisuje materiały, z jakich wykonane są przedmioty leżące w otoczeniu, przytacza mrożące krew w żyłach opisy porodu czy wyrywania zęba, odtwarza dawną mowę, pełną specyficznej rytmiczności i archaizmów. Jego świat jest bardzo plastyczny, chociaż odstraszający swoją pierwotnością. W tej części książki najważniejsze jest wrażenie dojmującej samotności oraz cierpienia, jakie wiąże się z odchodzeniem bliskich. To fragment bezbłędny, prawdziwie wielka literatura.

Gdzieś od połowy dzieła, w momencie wyruszenia na poszukiwanie pokarmu we wraku Arki Noego, powieść zaczyna skupiać się na przeżyciach wewnętrznych bohaterów. Ci są w okresie intensywnego dorastania, nie rozumieją tego, co dzieje się z ich zmysłami. Ułożony, trudny świat komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na ich wybrzeże trafiają przybysze z zewnątrz. Maniery tych ostatnich, snute przez nich opowieści z wielkiego świata, sposób wyrażania poglądów, są tak różne od tego co Evered i Ada znają, że mimowolnie poddają się ich urokowi. Do głosu dochodzą też liczne wątpliwości, ot dotyczące chociażby historii ich rodziców. U Evereda rozwijają się cechy charakterystyczne dla jego wieku: pożądanie, brak zaufania, chęć zabawy i dominacji. Z kolei Ada staje się jeszcze wrażliwsza. Narastające między nimi napięcie osiągnie punkt kulminacyjny, po którym nastąpi konieczne zawieszenie. W tej części książki Crummey odchodzi nieco od archaizmów (pojawiają się rzadziej niż na początku), za to niepotrzebnie rozwleka i powtarza myśli bohaterów. Głębia psychologiczna postaci nie ucierpiałaby na wycięciu paru akapitów. Nie jestem też przekonany czy kierunek, w który powieść ostatecznie podążyła, jest najlepszy. Narracja traci tu na surowości, na spokojnym ukazywaniu beznadziei codziennego życia, za to ogniskuje się na wątpliwościach natury moralnej. Na szczęście kanadyjski pisarz uniknął pułapki dydaktyzm i przesady w poruszanych tematach.

Crummey napisał książkę inicjacyjną. Mówi o tym, jak trudno jest dojrzewać bez właściwych wzorców i jak trzeba szybko dorosnąć, aby definitywnie nie upaść. Snuje też poruszającą narrację o ludzkiej naturze, zmysłowości, potrzebie przynależności do grupy oraz grzechu. Najważniejszym tematem jest jednak wina. W pewnym momencie pada zdanie, że bez winy pozostaje tylko zmarła w okresie niemowlęcym Martha. Wszystkie późniejsze doświadczenia naznaczają bohaterów książki, by ostatecznie o ich winie zaświadczało kolejne pokolenie. Czy więc grzech jest w człowieku od początku? A może błędy i wykroczenia są wynikiem życia w społeczeństwie?

„Bez winy” to na pewno książka wyróżniająca się. Nie tylko dobrym przygotowaniem autora, ale też sposobem kreacji świata. Uwagę zwraca dobry warsztat oraz starannie przygotowana kompozycja, w której możemy odnaleźć między innymi wspomnienia, symbolikę (na przykład tę z niedźwiedziami) czy klamrowy układ dzieła. Poza drobnymi niuansami, jest to bez wątpienia jedna z ważniejszych premier roku. Lektura nie będzie łatwa, z uwagi na potężny ładunek emocjonalny, który jej towarzyszy. Młode matki bądź kobiety w ciąży, lepiej niech wcale nie biorą jej do ręki. Wszystkim innym polecam ją z czystym sumieniem. To jedna z tych książek, o których zwykłem mówić, że są z innej epoki, z czasów, gdy autorzy pisali dokładnie to, co chcieli i jak chcieli. Bez oglądania się na mody, współczesne problemy czy zagadnienia postmodernizmu.