Recenzja "Zatracenie" Osamu Dazai

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron:  132

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Henryk Lipszyc

Premiera:  czerwiec 2020 r. 

Henryk Lipszyc w posłowiu do „Zatracenia” (pierwotnie wydanego w 2015 roku) wspomina o stosunkowo niewielkiej obecności dzieł pisarza na polskim rynku wydawniczym. Obok pojedynczych opowiadań, drukowanych chociażby w „Balladzie o Narayamie”, dostępny w tamtym czasie był tylko jeden utwór – „Zmierzch”, wydany przez Wydawnictwo Akademickie Dialog. Dzisiaj sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Dialog  w 2020 roku wypuścił już czwartą książkę autora, na premierę w Czytelniku czeka zbiór opowiadań „Owoce wiśni”, a ofertę uzupełnia Tajfunowy „Zmierzch”. Dazai stał się więc pisarzem obecnym, choć nadal jeszcze nie tak poczytnym, jak w Japonii.

„Zatracenie” zostało oryginalnie wydane w 1948 roku, tuż przed śmiercią samego pisarza i chwilę po tym, jak na świat przyszła jego córka, również pisarka Yūko Tsushima. Ten zbieg okoliczności wcale nie jest przypadkowy, co dla osób oczytanych w literaturze Kraju Kwitnącej Wiśni nie będzie zaskoczeniem. Yukio Mishima, Yasunari Kawabata, Ryūnosuke Akutagawa, Ashihei Hino, Tamiki Hara, Hidemitsu Tanaka, Takeo Arishima to tylko wybrani artyści, którzy zakończyli swój żywot w podobny sposób – dokonując samobójstwa. Zazwyczaj ich ostateczny krok był poprzedzony znakiem, czy raczej rozliczeniem z życiem, swoistą spowiedzią, spisaną w formie utworu literackiego. Nie inaczej było w przypadku Osamu Dazai, który właśnie „Zatraceniem” żegna się z czytelnikami.

Od razu warto zauważyć, że o ile najbardziej rozpoznawalni w Polsce Mishima i Kawabata przeszli na drugą stronę w sposób zaplanowany i jednoznaczny (ten pierwszy wykorzystał do tego gaz, drugi zaś na wzór samurajskiej tradycji rozciął sobie brzuch i kazał towarzyszowi odciąć głowę), o tyle Dazai zanim odszedł na dobre, dokonywał aż czterech nieudanych prób samobójczych. Zanim wraz ze swoją żoną rzucił się do wypełnionego deszczówką kanału Tamagawa w Tokyo, prawie dwadzieścia lat przekonywał sam siebie, jak i swoje towarzyszki, do powzięcie desperackiego kroku. Skąd o tym wiemy? Między innymi właśnie z „Zatracenia”, chociaż stawianie znaku równości między narratorem i autorem, nie może być  w tym wypadku klarowne.

Omawiana książka zaprojektowana została jako powieść konfesyjna, spisana w trzech częściach. Pierwszoosobowy narrator, Yozo, syn zamożnego właściciela ziemskiego z północy Japonii, prowadzi życie samotnicze. Już jako młodzieniec boi się ludzi, co stara się skrzętnie ukryć pod postacią żartu. Obiera sobie za cel rozbawiać wszystkich, a nawet poważne kwestie, z konsekwencją godną lepszej sprawy, przedstawia w humorystycznych barwach. Yozo nie dzieli się swoim zdaniem, nie próbuje nawet pokazać, kim naprawdę jest. Swoje myśli chowa dla siebie i świadomie pozostaje dla innych głupkowatą istotą. Życie w ciągłej niepewności i kłamstwie wpływa na dorosłego Yozo. Mimo marzeń o zostaniu malarzem, porzuca swoją pasję. Zamiast wyrażać siebie w ekspresyjnych obrazach, tworzy sztampowe komiksy. W ten sposób dalej ukrywa swoje marzenia i ambicje.

Nieszczęście wciąż kiełkujące w jego sercu, staje się przyczyną dalszego upadku. Yozo na lekcjach malarstwa poznaje Horikiego. Ten uczy go palić, pić sake i doceniać uciechy płynące z kontaktów z dziewczynami. Naiwny protagonista uczęszcza do domów publicznych oraz wstępuje w szeregi tajnego koła młodych komunistów. Rodzina odwraca się od jego pomysłów na dalszą karierę. Zostaje bez grosza przy duszy, za to z rosnącymi długami. Przyciąga też do siebie kobiety, które zamiast pomagać, pchają go dalej ku przepaści. Tak właśnie wpada w nałóg narkotyczny, a ostatecznie ląduje w szpitalu dla obłąkanych.

Treść „Zatracenia” oddaje z grubsza to, co przeżył sam Dazai. Zgadzają się tu dane dotyczące efektów edukacji, liczby prób samobójczych, opisy nałogów. Przede wszystkim spójna jest wizja życia Yozo i Osamu, jako osób dążących do autodestrukcji. Powstaje zatem pytanie: dlaczego? Skąd w pisarzu tak silna potrzeba niszczenia? Pewne tropy podsuwa nam sam autor w niedopowiedzeniach. Wspomina w książce o molestowaniu seksualnym, którego stał się ofiarą w dzieciństwie oraz o nikłych relacjach z rodziną. Tłumacz powieści rzuca także światło na inną możliwość – wychowanie w czasach powojennej traumy. A może ostateczny krok był spowodowany jego dzieckiem? Może chciał mu oszczędzić kontaktów z uzależnionym ojcem? Dazai zostawia ślady, ale prawdziwe odpowiedzi zabiera ze sobą do grobu. Pozostaje „Zatracenie”, opowieść o losie człowieka, którego nie sposób polubić. Bardzo dobrze napisana, niejednoznacznie, skupiająca się na myślach bohatera, nie zaś jego czynach. Absolutna klasyka w Japonii, mimo że sama w sobie, napisana została w mało japońskim stylu. Warto tę beletrystykę znać.

Recenzja "Turbulencje" David Szalay

Wydawca: Pauza

Liczba stron:  144

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
 
Premiera:  8 lipca 2020 r.

David Szalay, wciąż młody kanadyjski autor, napisał książkę, która może być rozpatrywana zarówno jako powieść, jak i zbiór opowiadań. Poszczególne elementy składowe łączą się postaciami, które w pierwszej miniaturze stanowią tło zdarzeń, zaś w kolejnej sadowią się w samym jej centrum. Wygląda to trochę jak bieg sztafetowy – jeden zawodnik podaje pałeczkę kolejnemu, a gdy ten skończy swoją misję, znajduje następnego. Dzieje się to tak długo, aż cała drużyna obiegnie boisko dokoła. W książce Szalaya tym boiskiem jest świat, rozpoczynający swoją podróż w Londynie i tam też ją kończący. Po drodze odwiedzimy jeszcze parę innych, ciekawych miejsc: Madryt, Dakar, Sao Paulo, Toronto, Seattle, Hongkong, Ho Chi Minh, Budapeszt, Delhi. Pałeczką zaś, można nazwać lotniska, bo to na nich zazwyczaj rozpoczyna się akcja poszczególnych opowieści.

Zamysł kompozycyjny „Turbulencji” nie jest może niczym w literaturze nowym, ale nadal tak rzadko wykorzystywanym, że czyta się tę książkę z zainteresowaniem. Każdy bardziej wnikliwy czytelnik potwierdzi, że wielokrotnie zapoznając się z jakąś lekturą, chciał poznać dzieje postaci drugoplanowej. Tu ma tę okazję. Głos zostaje oddany prawie każdemu, co wcale nie oznacza, że przedstawione relacje są klarowne i dopowiedziane. Szalay broni się przed oczywistościami i klasycznymi puentami. Potrafi urwać opowieść w jej punkcie kulminacyjnym, z premedytacją pozostawiając czytelnika bez wyjaśnień. W ten sposób „Turbulencje” to nowość traktująca nie tylko o tym, że nasze codzienne problemy i myśli są globalne, dostępne wszędzie, niezależne od koloru skóry, orientacji seksualnej, wieku czy płci, ale także o samym procesie powstawania historii. Autor ukazuje je wielokrotnie z różnych punktów widzenia, przez co kwestia ‘stawania po czyjejś stronie’ i prawdy bardzo się komplikuje.

Szalay to dobry obserwator rzeczywistości, ale też niezły, literacki cwaniak. Mając do dyspozycji dwanaście opowieści, mógł napisać o wszystkim, co go interesuje. Zamiast tego, pisze o tym, co interesuje konkretną grupę docelową czytelników (a przynajmniej ja tak to odczytuję). Mamy więc narrację o trudach podróży samolotem, o przemocy domowej względem kobiet, o związku homoseksualnym, o przypadkowym spotkaniu, które kończy się w łóżku, o wyjściu za mąż za muzułmanina, o nieudanym spotkaniu ze znaną pisarką, o zadłużeniu, wpływającym na relacje braterskie, czy o wykorzystywaniu choroby ojca, dla realizacji własnych celów. To nie jest tak, że Szalay wybrał najbardziej powszechne, oburzające czy koniunkturalne tematy. Zdecydował się jednak na wątki nośne (w dużej części), często spotykane w literaturze, wtórne. Być może, właśnie to mu w sercu gra. Być może. Ale ja w to nie wierzę. A nawet jeśli się mylę, nadal fabularnie książka pozostaje dla mnie wtórna. 

„Turbulencje” napisane są prostym językiem, z przewagą krótkich zdań. To nie jest język, jakim się myśli czy mówi, pełen dygresji, błędów, wątpliwości i zaniedbań. U kanadyjskiego pisarza wszystko jest logicznie pocięte, tak aby ‘dobrze się czytało’. I faktycznie cel zostaje osiągnięty. Dwie i pół godziny lektury, mija człowiekowi nawet niewiadomo kiedy. Widać, że kwestie redakcyjne zostały dopięte na ostatni guzik, a samo trzymanie się narzuconych sztywnych ram jest konsekwentne. I to budzi szacunek. Pozostaje tylko kwestia, co lektura tej książki nam daje? Mi nie dała zbyt wiele, ot chwilę rozrywki i wrażenie, że ktoś tu chce po prostu być czytany. Ten tytuł potwierdza tezę, że Pauza wydaje książki dobre. Nie wybitne, nie bardzo dobre, a po prostu niezłe. Chociaż i od tej reguły są przecież wyjątki. Nie tym razem.

Recenzja "Moja Jugosławia" Goran Vojnović

Wydawca:
Wydawnictwo Akademickie Sedno
 
Liczba stron:  244

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Joanna Pomorska

Premiera:  2019 rok

Pilna obserwacja życia dostarcza wielu tematów do refleksji. Wie o tym dobrze Goran Vojnović, słoweński scenarzysta, poeta, reżyser filmowy, pisarz i dziennikarz, w Polsce znany dzięki książce „Czefurzy raus!”, wydanej parę lat temu przez Wydawnictwo Międzymorze. Chociaż znany, nie jest tu chyba odpowiednim słowem. Może lepiej kojarzony, przez niewielką grupę czytelników literatury bałkańskiej. Wracając jednak do początku. Tym co autor zauważa, dzieli się z nami chętnie i to w bardzo ciekawej formie. Nie są to bynajmniej klasyczne dzisiaj analizy seksualności, różnic kolorów skóry czy opisy poznanych filmów lub książek. Vojnović maluje obrazy codziennego życia oraz własne wspomnienia. Jego myśli lubią dryfować, swobodnie podsuwać niezwykłe skojarzenia, tworzyć piętrowe dygresje. Nie zawsze piękne i zabawne. O nie. Bywa tu też mrocznie, a smutek i melancholia unosi się nad całą książką w taki sposób, że nie sposób jej zdmuchnąć nawet salwami chwilowego śmiechu.

Można powiedzieć, że „Moja Jugosławia” ma klasyczną budowę powieści. Jest tu fabuła, z mocno zarysowanym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, płynny, momentami nieco przegadany język (ale tylko momentami), jest też bohater, ten indywidualny i zbiorowy. Obserwujemy dzieje Vladanz Borojevića, syna Słowenki i Serba, oficera Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Akcja rozpoczyna się w momencie śmierci tego ostatniego. Co ważne, śmierci, która wcale nie była dosłowna. Generał Borojević wybrał ojczyznę, dlatego przepadł dla swojej rodziny. Tego nie może zrozumieć jednak młody Vladan, który dopiero po siedemnastu latach przypadkowo natknie się na informację, że jego zaginiony rodziciel żyje i ukrywa się gdzieś na świecie jako zbrodniarz wojenny. Rusza więc po dawnych krewnych, znajomych ojca, przywraca kontakt z mamą, wykorzystuje przybranego brata, płaszczy się przed nieznajomymi, słucha opowieści ludzi, których nigdy nie widział. Wszystko po to, aby choć na chwilę spojrzeć w oczy temu, który o nim zapomniał. Jego niesłabnąca determinacja pozwala przeskoczyć każdą kłodę. Zmowa milczenia to za mały argument w starciu z potrzebą odkrycia własnej tożsamości.

W „Mojej Jugosławii” to co wysokie, przeplata się z tym, co niskie. Obok głębokich myśli i silnych emocji, dostrzegamy wszystko to, co zwykli czynić i mówić przeciętni ludzie. Ich mieszkania wypełnione są starociami, na przykład kalendarzem ściennym z 1991, który od co najmniej pokolenia wisi nieruszony na szafie. Gdy siadają do stołu, nie mogą odmówić sobie szklaneczki rakii, nawet jeśli zdrowie nie pozwala im na spokojną konsumpcję. Jeśli akurat zdenerwują się na swoją matkę, nie omieszkają w myślach wyzwać jej „kurwą, krową, gnojem, owcą, idiotką, gównem, świnią, debilką, ignorantką, bezwstydną dziwką, mętem, pizdą, bękartem, śmierdzielem, egoistką i jeszcze kilka razy kurwą”. To ludzie szczerzy i autentyczni. Czasami szczęśliwi, ale jeszcze częściej podli, impulsywni albo stereotypowi. Rzeczywistość książki opiera się w gruncie rzeczy na opowieści o przeszłości oraz na dotyku i zapachu domowego ogniska. W pamięci czytelników pozostaje ten świat, ten żywy język, którym został zbudowany.

Książka Vojnovića nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie portret całego społeczeństwa. „Moja Jugosławia” to wnikliwe studium kształtowania się osobowości młodego pokolenia w okresie podziału kraju. Ukazuje mechanizmy władzy, trudne relacje międzyludzkie, problemy z rozszyfrowaniem co jest prawdą historyczną, a co zmyśleniem. To też ciekawe źródło wiedzy dla nas odnośnie tego, jak może wyglądać przyszłość Polski. W jednym ze wspomnień czasów dziecięcych Vladan tak opisuje swoją szkołę „w klasie mam siedmiu Słoweńców, dwóch Chorwatów, trzech Muzułmanów, ośmiu Serbów, Macedończyka, Šiptara i kilku pedałów, którzy nie chcą zdradzić, jakie imiona noszą ich ojcowie, i ukrywają, kim są, żeby nikt się do nich nie przypieprzał”. Tolerancja? Nacjonalizm? Rodzina? To wszystko zgrabnie zostaje tu przemycone i co ważne, nie jest podpięte pod żadną gotową tezę. Nie jest też narzucone, ani w żaden sposób komentowane.

„Mojej Jugosławia” przeszłaby pewnie bez echa, gdyby nie nominacja do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Wielka to szkoda, że tak dobre książki, nie mają szans na przebicie już nie tylko do świadomości czytelnika masowego, ale nawet tego bardziej ukierunkowanego na literaturę niszową. Vojnović stworzył książkę precyzyjną, trzeźwą, czasami wręcz okrutną w ocenie konkretnych sytuacji. Jest tu świat zewnętrzny i niezwykle ekspansywny świat wewnętrzny Vladana, domagający się szerszego ujawnienia. Bo to też narracja o potrzebie zrozumienia, o sile rodzinnych więzi i o męskiej wrażliwości, ciągle wymagającej bliskości i zaufania.  Także o dojmującej samotności. I to nie tej urojonej, ale szczerej, powszechnej. Świetna książka.

Recenzja "Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm

Wydawca: Rebis

Liczba stron:  296

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jolanta Kozak

Premiera:  21 lipca 2020 r

Jedenasta część Wehikułu Czasu i wreszcie w roli głównej kobieta! Kate Wilhelm, zmarła dwa lata temu amerykańska pisarka science-fiction, jest jedną z pierwszych przedstawicielem płci pięknej, która odbierała najważniejsze wyróżnienie dla książki science fiction lub fantasy – Nagrodę Hugo. Przed nią, ta sztuka udała się między innymi: Anne McCaffrey, Ursuli K. Le Guin i Leigh Brackett. Debiutowała opowiadaniem w 1956 roku. „Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest jej szesnastką w kolejności chronologicznej książką i jedyną, za którą została uhonorowana nagrodą Jupitera i Locusa.

W swojej najsłynniejszej powieści Wilhelm kreuje świat postapokaliptyczny. Idzie tym samym w ślady Mary Shelley, którą do dzisiaj uznaje się za pionierkę tego gatunku, dzięki książce „Ostatni człowiek”. W odróżnieniu od swojej poprzedniczki, jak i w opozycji do wielu innych pisarzy, Wilhelm zamiast na technice i emocjach człowieka postawionego w sytuacji granicznej, skupia się na klonowaniu. Tło, rozumiane jako krajobraz Ziemi po katastrofie, jest tu zarysowane bardzo cienką kreską. To nie jest świat Tolkiena, który dzięki bajecznym opisom możemy poczuć, dotknąć, skonstruować na macie z dbałością o każdy detal. W „Gdzie dawniej śpiewał ptak” mamy mało opisów, a nawet te, które się pojawiają, są skąpe w szczegóły. Trochę podobnie jest z bohaterami. Ich motywacje, myśli i emocje są tłumione. Nie ma tu pędzącej akcji, polifonii czy ciągłej ucieczki przed nieznanym. Autorka przykuwa uwagę czymś zupełnie innym – filozoficznymi przemyśleniami o naturze i człowieku.

Literatura postapokaliptyczna jest wbrew pozorom bardzo różnorodna, choć trzymająca się pewnych sztywnych ram. Zrodziła się z panujących w społeczeństwie lęków. Jakich? Tu pojawiają się tematy specyficzne dla danej epoki: konflikty zbrojne, religia, nieudane eksperymenty technologiczne, zbuntowana sztuczna inteligencja, terroryzm, zachłanni dyktatorzy. Jest też przyroda. I to właśnie o niej pisze Wilhelm. W jej świecie apokalipsa była efektem wielu czynników: zmian klimatycznych, chorób, konfliktów nuklearnych i bezpłodności. Aby przetrwać, bogata rodzina tworzy odizolowany ośrodek naukowy, w którym dokonuje klonowania. To właśnie temu procesowi przyglądamy się przez większość książki. Sztuczna inteligencja ma jednak swoje ograniczenia i w starciu z potęgą natury, przegrywa z kretesem. Okazuje się, że życia nie da się powielić i odkupić, a za błędy polityczne, trzeba będzie zapłacić najwyższą cenę.  

„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest ciekawą wizją, z wyraźnie zaznaczoną tezą, która już prawie 50 lat temu ostrzegała ludzkość przed błędami, które później stały się faktem. To napisana prostym językiem relacja, o wciąż aktualnym przesłaniu. Bez nadmiernej sensacji, epatowania przemocą czy zasypywaniem czytelnika technicznymi szczegółami. Także bez banału, czego pewnie nie udałoby się osiągnąć, gdyby książka pisana była dzisiaj, w erze Eko. Spełnia najważniejsze role literatury postapokaliptycznej: przestrzega, porusza i interesuje. A finalnie, pozostawia człowieka z najgorszym – z własną obecnością. Warto ją znać.