Recenzja "Wielki Upadek" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Viktor Grotowicz

Premiera: marzec 2021

Petera Handke przedstawia się głównie jako autora takich powieści jak: „Szerszenie”, „Pełnia nieszczęścia”, „Krótki list na długie pożegnanie” oraz dramatów: „Publiczność zwymyślana” czy „Kaspar”. Wszystkie wspomniane tytuły austriacki Noblista tworzył na początku swojej kariery, w latach 60. i 70. Błędnym byłoby myślenie, że na nich kończy się dorobek twórczy autora. Handke jest przecież niezwykle płodnym pisarzem. Łącznie w jego życiorysie znajduje się ponad 50 powieści i dramatów, z czego 16 napisanych po 2010 roku. Jedną z książek, które do tej pory nie były tłumaczone na język polski jest niedawna nowość, czyli „Wielki Upadek”, wydany przez Eperons-Ostrogi.

„Wielki Upadek” Peter Handke napisał w 2011 roku. Jest to przykład dojrzałej twórczości autora i to czuć w każdym zdaniu. Akcja powieści została zamknięta w jednym dniu. Bohaterem jest tu pewien aktor, który podobnie jak większość postaci wspomnianych w książce, pozostaje bezimienny. Protagoniści nie są tu właściwymi charakterami, a jedynie określają role i fundamentalne postawy społeczne: prezydent kraju, policjanci, dawny znajomy, a nawet kobieta, w której domu przebywa bohater. Nad powieścią czuwa też narrator, który kilkakrotnie wspomina o „moim aktorze”. Przypomina tym samym, że bohater jest jego postacią, wynalazkiem i narzędziem samego Handke (który poza tym faktem nie wskazuje na swoją rolę w prowadzonej historii).

Powieść rozpoczyna się od przebudzenia. Bohater leży w łóżku kobiety, w której nie jest zakochany. Jest sam, bo wspomniana niewiasta zdążyła już wyjść do pracy. Aktor rusza więc przed siebie. W swojej nietypowej drodze spotyka innych ludzi, z którymi jednak praktycznie wcale nie rozmawia. Czasami próbę zawiązania dialogu podejmują inni, jak chociażby policjanci, napotykający go terenie, na którym nie powinien przebywać. Jego awersja do zawiązywania relacji osiąga apogeum, gdy dzwoni do kobiety. Całkowitą kontrolę w tej konwersacji przejmuje ona. On nie musi nic mówić, by doprowadzić do wieczornego spotkania. Jest więc introwertykiem, co stoi w kontraście do jego profesji – wcielając się w różne role, musi opowiadać bardzo dużo. Aktor Handke jest przecież znany. Czeka na nową rolę i ceremonię wręczenia nagród. Jednocześnie jego niepozorność pozwala poruszać mu się po świecie bez rozpoznania. Pełni rolę zwierciadła narratora - bytu poruszającego się po historii, choć jednocześnie nie mającego wpływu na żadne zdarzenie. Usunięcie aktora z tego pejzażu, praktycznie nic by nie zmieniło.

„Wielki Upadek” to powieść drogi, ale nie typowa, z przygodami i abstrakcyjnymi zdarzeniami, a bardziej wewnętrzna. Narracja całkowicie podąża za aktorem i jego myślami. Ten wiele czasu spędza na spacerze, nie tylko tym fizycznym, ale też mentalnym. Przedziera się przez las, leżące pnie, łąki, przedmieścia, by wreszcie dotrzeć do megamiasta. Nie liczy się tu żadna konkretna droga, wydaje się wręcz, że nie ma tu także jakiegoś konkretnego punktu docelowego. Bohater spotyka ludzi, ale w tym wszystkim skupia się na swoich własnych ścieżkach. Praktycznie zawsze pozostaje tylko obserwatorem. Jego zatrzymanie się w kościele, a następnie pomoc niesiona księdzu, to rzadki przykład zaangażowania. Przede wszystkim kieruje nim bierność i refleksja nad konstrukcją świata.

W „Wielkim Upadku” Handke kreuje kilka symbolicznych scen. Jest chodzenie tyłem, pisanie listu do syna, spotkanie ze starym znajomym. Te momenty dobitnie ukazują, jak przemyślana jest cała konstrukcja książki. Autor skupia się na drobnych szczegółach, od plam na ubraniach po zmieniające się myśli i wspomnienia swojego protagonisty. Tworzy w ten sposób wielowymiarowe studium postaci, które sugeruje o wiele więcej niż tylko obraz jednego dnia z życia. Historia Handke, podobnie jak życie, pozostaje celowo otwarta. Nie dowiemy się czym jest „wielki upadek”. Ba, nie dostaniemy praktycznie żadnych wyjaśnień ani odpowiedzi. To cierpliwa fikcja, która zagłębia się w psychikę człowieka odkrywającego różnorodność świata. Powieść oferuje całkiem sporo przemyśleń natury geopolitycznej. Potrafi też zachwycić językowo. Jest przede wszystkim osobliwa, wciągająca, nie do zapomnienia.

Recenzja "W stronę Ochrydy" Kapka Kassabova

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 512


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Środa

Premiera: 31 marca 2021

Trzy lata temu urodzona i wychowana w Bułgarii, obecnie zamieszkująca szkockie góry poetka Kapka Kassabova, popełniła jeden z najciekawszych reportaży ostatnich lat -  „Granicę”. Poddała w niej analizie strefę przygraniczną Turcji, Grecji i jej rodzinnej Bułgarii. „W stronę Ochrydy”, czyli jej nowa książka, to kolejna niezwykła mozaika dzienników z podróży, wielkiej historii i wspomnień rodzinnych, która zabiera nas nad najstarsze jeziora w Europie.

Jezioro Ochrydzkie i Jezioro Prespa leżą w sercu zachodnich Bałkanów, na kulturowych i etnicznych pęknięciach dzielących Albanię, Grecję i Macedonię Północną. Szacunki naukowe wskazują, że jeziora mogą mieć nawet trzy miliony lat. Prespa to jedna z najważniejszych europejskich ostoi dzikich zwierząt morskich. Rejon z powietrza, pisze Kassabova, wygląda jak ponadczasowy raj, mityczny krajobraz, w którym oba jeziora błyszczą niczym idealne niebieskie oczy. W rzeczywistości jest to kraina przesiąknięta historią, różnorodnością i cierpieniem.

Katalizatorem podróży autorki w to wyjątkowe miejsce było pragnienie zrozumienia egzystencjalnego krajobrazu jej rodziny. Autorka ma też jednak szerszy cel, który z powodzeniem realizuje na kolejnych stronach swojego reportażu. Przy pomocy rozmów i własnych obserwacji analizuje jak wielkie historyczno-geograficzne przestrzenie, kształtują wewnętrzny pejzaż duszy człowieka. Mniej zaangażowany tekst mógłby łatwo to zamierzenie zniszczyć, sprawić, że będzie on zbyt podręcznikowy. I odwrotnie, zbyt osobista kronika mogłaby sabotować jej urok. Kassabova odnajduje właściwy punkt równowagi. Cytuje własne interakcje z napotkanymi ludźmi tylko po to, by lepiej przedstawić ich funkcjonowanie, jako swoisty ponadczasowy byt, który trwać będzie na długo po przeprowadzonej rozmowie.

We „W stronę Ochrydy” Kassabova cytuje Thoreau: „Jezioro jest najpiękniejszym i najbardziej wyrazistym elementem krajobrazu. To oko ziemi, w które zaglądając, mierzymy głębię własnej natury”. W Ochrydzie, głównym mieście położonym nad jeziorem, urodziła się babcia Kassabovej, Anastassia. Gdy była młodsza przeprowadziła się do Sofii. Tam została dziennikarką i specjalistką w dziedzinie radiotechniki. Bezkompromisowa i odważna kobieta, była rozdarta między tymi dwoma miejscami. Dla Kassabovej, która dorastała za żelazną kurtyną w Bułgarii, Macedonia stała się pierwszym smakiem świata zewnętrznego. Później mieszkała w Nowej Zelandii, a obecnie, jak już wspomniano, bytuje w pięknym regionie szkockich gór. Podążając śladami swoich przodków próbuje zrozumieć, gdzie leży jej miejsce, skąd wywodzą się jej korzenie. W pewnym sensie pisarka ponownie mapuje region, odsłaniając polifoniczną historię jego mieszkańców, od plemion iliryjskich po współczesnych sufich. Podąża także ścieżkami innych podróżników, takich jak Rebecca West i Edward Lear. W czasach Leara Ochryda była nazywana „bałkańską Jerozolimą”, która miała 365 kościołów na swoich brzegach. Dzisiejsze miasto nadal jest tętniącym życiem tyglem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  Tu ścierają się różne kultury i narody. Wieloetniczność, zróżnicowanie i piękno Bałkanów – to wszystko jest w tym reportażu ukazane w sposób wyjątkowo plastyczny i barwny.

„W stronę Ochrydy” Kapki Kassabovej to książka, w której rodzinne historie przeplatają się z historią pięknego regionu. To bolesna i nostalgiczna podróż po bałkańskiej kulturze. Reportaż o bólu i chwale, o pięknych jeziorach jako symbolu przemijania, potęgi natury i zapominania tego co najważniejsze. To po prostu wielka literatura, która pozwala zrozumieć nie tylko specyfikę Bałkanów, ale też wielkiego świata.

Recenzja "Duchy zmarłych" Richard Corben

Wydawca: Mucha Comics

Liczba stron: 277


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Marek Starosta

Premiera: 23 lutego 2021

W historii sztuki mamy już kilka przykładów, gdy za tekst jednego wielkiego artysty, zabiera się inny wybitny artysta, operujący nieco innymi narzędziami. Z takiej relacji potrafią wyjść dzieła wyjątkowe (wspominam tu chociażby „Szatańskie tango” Bela Tarra, „Lśnienie” Stanleya Kubricka czy „Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli), ale czasami zdarzają się też mniejsze lub większe porażki (na przykład „Solaris” Andrieja Tarkowskiego). „Duchy Zmarłych” łączą w sobie teksty Edgara Allana Poe, przez wielu uznawanego za najważniejszego twórcę nurtu grozy, oraz kreskę Richarda Corbena, autora między innymi komiksu „Den” czy „Ghost Ridera”. Czy z tego połączenia udało się wycisnąć coś wyjątkowego?

W tomie „Duchy zmarłych” zamieszczono aż 16 komiksowych opowiadań, pierwotnie publikowanych na początku drugiej dekady XXI wieku w magazynie „Dark Horse Presents”. Na liście znalazły się między innymi klasyczne pozycje jak: „Człowiek tłumu”, „Zabójstwo przy rue Morgue”, „Maska Czerwonego Moru”, „Kruk” czy „Zagłada Domu Usherów”. Komiksy Corbena nie są jednak wiernymi adaptacjami tekstów amerykańskiego pisarza. Na czytelników czeka cała masa niespodzianek, a chyba największą jest wprowadzenie narratora. Funkcję tę ilustrator powierzył wiedźmie Mag, która ma zadanie nadać narracji nieco humorystycznego wymiaru. Co więcej, jej niezaspokojone żądze, nadają tekstom seksualnego podtekstu, wydobywają z opowiadań nowe, często bezczelnie trafne odczytania.

To zresztą nie koniec zabaw formalnych. Podczas lektury zaskakiwać będą nas zmienione zakończenia („Zabójstwo przy rue Morgue”), miejsca akcji („Zdobywca Czerw” to wiersz, przeniesiony przez Corbena na fundament Dzikiego Zachodu), mieszanie wątków i postaci z różnych opowiadań („Zagłada domu Usherów”) czy wreszcie nadawanie bohaterom odmiennej fizjonomii („Berenice”). To wszystko wyłapie oko czytelników, którzy dobrze znają twórczość amerykańskiego pisarza. Oni w pełni docenią kunszt Corbena, który udowadnia tym zbiorem, że jest artystą świadomym. Jego indywidualne spojrzenie i nieszablonowe pomysły scenariuszowe, wikłają nas w specyficzną przygodę umiejscowioną gdzieś na granicy snu i jawy, szaleństwa i komedii, erotyki i codzienności.

Całą tę paletę emocji, to trudne do nazwania napięcie, Corben osiąga także dzięki ilustracjom. Zwraca uwagę pomysł na oświetlanie kadrów, groteskowo intensywna mimika postaci, ich niepokojąca, psychodeliczna postawa, wreszcie dynamika w obrębie wąskich kadrów. Tu nie ma przypadkowych ujęć. Każdy szczegół, cień, spojrzenie, fragment stroju – wszystkie te elementy otoczenia pełnią z góry przemyślaną rolę. Mają za zadanie oddawać niesamowitość, którą ponad 150 lat temu Poe przestrzegał ludzkość przed bólem istnienia. Być może biorąc tę nowość ze sklepowej półki trudno będzie dostrzec całą misternie budowaną narrację. Umówmy się – wykrzywione w grymasie zęby, zarzynane potwory czy cycate wróżki nie przyciągają aż tak bardzo jak piękne, malarskie kadry. Nieco bardziej pogłębiona lektura, próba zrozumienia tego, dlaczego tak wiele plansz nosi znamiona surrealizmu, pozwala w pełni docenić kunszt Corbena. Jego wizja, odnoszę takie wrażenia, spotkała by się z aprobatą samego Poe. I chociaż pierwowzory zawsze wyobrażałem sobie jako czarno-białe, eleganckie, kunsztowne, to trudno mi oprzeć się wrażeniu, że Corben potrafi lepiej interpretować i wczuwać się w stany neurotyczne bohaterów. Mnie ta przedziwna załoga po prostu kupiła.

Recenzja "W krematoriach Auschwitz „Sonderbehandlung” – mord na Żydach" Filip Müller

Wydawca: Karta

Liczba stron: 277


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Ewa Czerwiakowska

Premiera: styczeń 2021

Filipa Müllera pewnie niewielu z nas kojarzy. Być może część pamięta jego epizod w filmie „Shoah” Claude Lanzmanna. To co jednak tam widzimy, to naprawdę niewiele. Bardzo niewiele, bowiem zmarły 8 lat temu Müller miał do opowiedzenia dużo. I na szczęście odważył się to zrobić. Ponad 30 lat po oswobodzeniu z obozu koncentracyjnego Auschwitz, napisał i wydał książkę „W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach”, którą obecnie dzięki przekładowi Ewy Czerwiakowskiej oraz Wydawnictwu Karta mamy okazję przeczytać po polsku. I zapewniam, żadna minuta spędzona z tą lekturą nie będzie stracona.

Nie chcę tu streszczać ani opisywać tych wszystkich okropieństw, o których wspomina Müller w swojej książce. Tego nie da się oddać lepiej, niż uczynił to słowacki autor. O Zagładzie czytałem całkiem sporo, jeszcze więcej oglądałem. Fotografie i filmy masowych grobów na trwale wbiły mi się w pamięć. Historie o zabijaniu bez powodu, wykorzystaniu Cyklonu B, eksperymentach na niewinnych osobach – to wszystko już znam. A jednak jeszcze chyba nigdy nie zostały one podane w sposób tak dosadny, obiektywny, rzetelny. Tak bolesny.

W czym tkwi klucz piorunującego przekazu książki? Jestem przekonany, że chodzi tu o narrację. Przede wszystkim Müller nie robi z siebie bohatera, mimo iż relację pisze w formie pierwszoosobowej. Niewiele wiemy o jego przeszłości. Gdzieniegdzie pojawiają się drobne poszlaki, wspomnienia ze spotkań znanych dawniej osób. Jak znalazł się w obozie? Gdzie pracował? Jakie miał marzenia? Czy zakochał się choć raz w życiu? Tego wszystkiego nie wiemy. Od razu zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń. Znajdujemy się na apelu, podczas którego bezwzględny kapo morduje więźnia buntującego się przed dotykającą wszystkich niesprawiedliwością. Taka właśnie to była zasada – jeśli choć raz się wychylisz, umrzesz. Müller od początku dobrze ją rozszyfrował, dzięki czemu mimo niebezpieczeństw pojawiających się praktycznie każdego dnia, wbrew logice i rozkazom, przetrwał. Przetrwał po to, aby dzisiaj każdy z nas mógł poznać stosowane metody eksterminacji.

Müller jako więzień numer 29236 został oddelegowany do budowy krematorium i komór gazowych. Same prace konstrukcyjne, to jednak nie wszystko. Jego kolejnym zadaniem było rozbieranie zagazowanych ludzi, pozbawianie ubrań wartościowych przedmiotów, a następnie palenie zwłok. Za swoją wzorową posługę został nawet wyróżniony propozycją objęcia funkcji kapo. Nigdy jej jednak nie przyjął. Müller spisuje swoje wspomnienia z rzeczowym obiektywizmem. Notuje wydarzenia dokładnie tak, jak one wyglądały. Bez wyolbrzymiania i dorabiania własnych teorii. Piorunujące wrażenie robi też sposób kreowania postaci. Nie jest to zwykły wykaz nazwisk, jaki często spotykałem w podobnych publikacjach. Autor świadomie rezygnuje z próby opowiedzenia o wszystkich i skupia się na jednostkach. Oddaje słowami ich postawy, uczucia, przywołuje słowa, dylematy, pojedyncze grymasy. Dzięki temu są oni realni, stanowią część całej historii, a nie nic nieznaczącego przypisu.

Ważnym wątkiem książki jest poczucie winy. Müller widział tysiące ludzi idących na śmierć. Dobrze wiedział co się z nimi stanie. A jednak obserwował kolejne spektakle odgrywane przez niemieckie wojsko i nigdy nie puścił pary z ust. Czuł się winny, ale jednocześnie dobrze wiedział, czym skończyłaby się taka niesubordynacja. Przywołuje też przykłady podobnych sytuacji i konsekwencje, jakie musieli ponieść nie tylko skazani na zagładę, ale też członkowie Sonderkommando. To kolejny element życia w piekle – palenie poskręcanych zwłok, głód, permanentny strach, zapracowanie – to wszystko było za mało. Należało wywołać w więźniach także poczucie winy, że nie mogą nic zrobić dla swoich braci. To zresztą właśnie wspomniane emocje było powodem podjęcia próby samobójczej autora. Pod koniec wojny dołączył on do grupy więźniów idących do komory gazowej. Jedna ze świadomych losu kobiet powstrzymała go, mówiąc; „Więc chcesz umrzeć? To jest bez sensu. Twoja śmierć nie zwróci nam życia. To nie jest rozwiązanie. Musisz wyjść stąd żywy, musisz świadczyć o cierpieniu i krzywdzie, które mam wyrządzono”.

„W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach” uznaje się za książkę autobiograficzną, ale jeśli mamy żyć w zgodzie z prawdą, nie wszystko co w niej napisano, zdarzyło się w tak nakreślonym kształcie. Część faktów Müller przypisał do życiorysu swojego bohatera, mimo iż przydarzyły się one komuś innemu. Co osiągnął dzięki temu? Przede wszystkim linearność, ciągłość narracji i ostatecznie także wymiar powieściowy. Tę książkę naprawdę czyta się jak bardzo surową beletrystykę, mimo że wszystko co w niej zamieszczono, zdarzyło się naprawdę. Ostatecznie dzieło Filipa Müllera to relacja arcyważna. Jedna z najważniejszych w historii literatury. Znajduję w niej najgłębszą istotę ludzkiego życia i dawania świadectwa. To esencja wszystkiego co złe i traumatyczne. Jeśli macie przeczytać w tym roku jakąś książkę historyczną, powinna to być właśnie „W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach”.