Recenzja "Polska przydrożna" Piotr Marecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Premiera:  8 kwietnia 2020 r.

Piotr Marecki zdecydował się na niecodzienny wieczór kawalerski. Gdy wszyscy biegali po sklepach szukając dostępnych wentylatorów, on wsiadł w swojego Opla i ruszył. Przez 15 dni przejechał prawie 5000 kilometrów polskimi bezdrożami. Unikał tras szybkiego ruchu, miast, skupisk ludzi i wszelkich oznak cywilizacji. Zamiast o globalnym świecie, wolał myśleć o rozpadających się budynkach, w miejsce znanego i wygodnego życia, włożył improwizację i niepewność znalezienie noclegu, choćby w najbardziej podłym obiekcie. 

A wszystko zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami. Pokonując kolejne kilometry, mimo trudu i upału trzyma się kurczowo swojego less waste, pomysłu na relacjonowanie kolejnych odkryć w mediach społecznościowych, unika długich spacerów i dróg krajowych. Jedzie po rozwalonych płytach, zapuszczonych polach, dróżkach leśnych. Kąpie się bladym świtem nago w jeziorze, fotografuje rozpadające się obiekty, zwraca uwagę na dziwne nazwy miejscowości. Szuka ludzi, którzy chcą mówić, choćby ich słowa nie układały się w żadne sensowne zdania. Nie ocenia, nie aranżuje, nie wywyższa się. Pokazuje nam inną Polskę. Ludzi i miejsca, które zatrzymały się w czasie kilkadziesiąt lat temu.

To żaden kalejdoskop dziwactw ani przewodnik turystyczny. Nie ma tu bajecznych widoków, pięknych Polek, niecodziennych budowli ani numerów tras. Jest za to całkiem sporo gwary i ludzi starszych, którzy narzekają, że młodzi wolą wyjechać do miast, za lepszymi perspektywami. Są i Gigusie z Korsz, którzy ciągają człowieka po opuszczonych stacjach kolejowych i nie przepuszczą okazji aby opowiedzieć wszystkiego co wiedzą o konsolach. „Polska przydrożna” to dla mnie przede wszystkim książka o różnicy kultur. O odmiennym sposobie myślenia i postępowania. Podczas gdy w mieście za standard należy uznać wegetarianizm, na odległych wsiach ludzie od kilku lat myślą o tym, jak pozbyć się niepotrzebnego znaku coca-coli. Gdy nasz świat pędzi, a my nie chcemy uronić choćby minuty, gdzieś na wschodzie Polski w lokalnym barze miejscowi raczą się kolejnymi piwami i opowiadają sobie, która z klientek ma najlepszy tyłek. W momencie naszego tworzenia maili, odbierania telefonów, zaliczania kolejnych deadlineów, oni wciąż wymyślają przy ognisku kolejne historie o nawiedzonych domach. I nieważne że raz zdarzyło się tam zabójstwo dzieci a innym razem samobójstwo. Liczy się legenda, która nie może być stała. 

Dwa światy, niezliczona ilość filozofii życiowych. Pozornie niewiele tu mądrości. Ot nazwy wsi, spotkani właściciele noclegowni, podwożeni pijacy, puszczane gołębie. No i te zdjęcia, robione jakby od niechcenia: stacje benzynowe w stylu Teksasu, napisy na budynkach (Welcome to Piekło), świątynie ukryte w byłych obiektach przemysłowych, ozdoby z opon, stada krów na drodze. Ale to wszystko tylko pozorne. „Polska przydrożna” to przede wszystkim dokument, którego aktualność będzie wzrastać z każdym kolejnym rokiem, z każdą dekadą. Już widzę, jak za sto lat (jeśli dotrwamy jako ludzkość), jakiś młody mieszkaniec Krakowa dokopie się do tej książki i ze zdziwieniem odkryje, że ludzie kiedyś używali taki relikt przeszłości jak instagram. Nie mówiąc już o tych osobach, którym wciąż brakuje wody. To też książka o relacji z drugim człowiekiem i o podziałach, które chcąc nie chcąc, ciągle się pogłębiają. Bez udawania, bez tworzenia fikcji i robienia z siebie superhero. Aż chce się wsiąść w swojego Opla i ruszać w ten inny świat. W ten stary, wspaniały świat.

Recenzja „Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarek Skurzyński

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera:  27 kwietnia 2020 r.

Na okładce książki Jarka Skurzyńskiego „Zrolowany wrześniowy Vogue” widzimy grafikę ukazującą dwóch mężczyzn trzymających się za krocze. Jeden jest smutny, drugi przeciwnie, kipi entuzjazmem. Całość jest wyjątkowo czytelna i nie pozostawia złudzeń. Obietnica książki o seksie w męskim wykonaniu, zostaje zresztą wypełniona. Zagęszczenie orgazmów, wybuchów i penetracji ustąpić może w literaturze tylko osiągnięciom Bukowskiego (chociaż ten jednak preferował opisywanie kobiet). Przynajmniej biorąc na warsztat literaturę nieco poważniejszą. Tak jak jednak autor „Szmiry” wciąż zyskuje nowych czytelników, tak i proza Jarka Skurzyńskiego powinna trafić do gustu sporej grupie odbiorców. I nie mam tu na myśli wyłącznie członków społeczności LGBT, ale też ludzi, chcących zrozumieć otaczający nas świat. Nawet jeśli ten świat nie do końca pokrywa się z ich wartościami.

W swojej niewielkiej książce pisarz ze Szczecina przygląda się losom pewnego młodego mężczyzny. Przede wszystkim to homoseksualista, choć ten fakt nie wyjaśnia wszystkiego, co się z nim dzieje. Jest młody, przystojny, lubi się dobrze ubierać, ma dużo znajomych. Pozornie wszystko jest na swoim miejscu. Pozory czasem lubią mylić, o czym przekonujemy się już na początku powieści, gdy naszemu narratorowi potencjalny kochanek gasi papierosa na dłoni. Ta sytuacja nie będzie jakąś dźwignią do nagłych zmian. W życiu młodego homoseksualisty, który za wszelką cenę chciałby znaleźć właściwego partnera, nie ma mowy o stagnacji czy spoczynku. Nawet ucieczka za granicę niczego nie zmieni. Może i będzie mniej prześladowania i napaści na ulicach, ale tego co najważniejsze tak czy siak zbudować się nie uda.

Z tej małej powieści przebija pewna monotonia, obecna zarówno w dość przewidywalnych poczynaniach bohatera, jak i w powtarzanych opisach nieszczęsnych znajomości z kolejnymi mężczyznami. Jednak to nie zwroty akcji czy maestria języka stanowią o wartości tej książki. Kluczem są tu wewnętrzne rozterki i zmagania bohatera, który w świecie pełnym seksu i promili szuka miłości, choć jednocześnie tak bardzo się jej obawia. Ten specyficzny prymitywizm i fokusowanie się na czynnościach najbardziej prostackich, buduje przekonujący autentyzm. Ufamy narratorowi, wierzymy w szczerość jego intencji, choć trudno czasami uważać je za moralne. Ów realizm podsycany jest przez nieustanny konkret. Skurzyński stroni od abstrakcji: nie ma tu eseistycznych dywagacji na temat męskiej natury czy charakterów, brakuje drobiazgowych opisów cech fizycznych, wszelkie wypełniacze (pogoda, praca, jedzenie, sąsiedzi itd.) zostały ograniczone do niezbędnego minimum. Czasami tylko pojawiają się sny, które potęgują wrażenie totalnego zagubienia. Zamiast tych wszystkich ornamentów, mamy określone zachowania konkretnych postaci – seks, porzucenie, tęsknota, seks, porzucenie tęsknota. Więcej tu relacjonowania ponurej codzienności niż refleksji. Uogólnienia czy inne filozoficzne wnioski praktycznie się nie trafiają, a prawdy głoszone powściągliwie przez narratora mają zwykle charakter gorzkiej ironii.

Dzięki temu zabiegowi udało się wykreować Skurzyńskiemu wizję świata bez roszczeń do obiektywności. Możemy się z nim nie zgadzać, ale nie mamy prawa odmawiać mu racji. „Zrolowany wrześniowy Vogue” przedstawia specyficzną perspektywę, która zasługuje na uwagę. Autor, słowami swojego bohatera, w łóżkowe (akurat łóżkowe akty są tu w mniejszości, niemniej z braku lepszego określenia, posłużę się nim) ekscesy i nocne popijawy wplata przemyślenia, które układają się w swego rodzaju manifest człowieka samotnego, nie mogącego ułożyć sobie życia według własnych marzeń. Także człowieka nierozumianego przez społeczeństwo i co gorsza mającego świadomość, że takiego zrozumienia nigdy nie zazna. Świat książki wypełniają tęsknota, wieczne poszukiwanie swojego miejsca, ucieczka od beznadziei dnia codziennego w innego rodzaju beznadzieję, a także błędy. Bardzo liczne błędy. Niekończąca się ścieżka tropienia innej rzeczywistości, której po prostu nie ma. Usuwając więc tropy poboczne, okrężne drogi i niuanse pozostanie nam środek, z którego wyłania się samo sedno niedostosowania i braku perspektyw. Trudne to życie, wypełnione nierealnymi celami i skazaną na pożarcie próbą wytłumaczenia światu, że mój punkt widzenia też jest ważny. Bohater książki to człowiek którego chciałoby się polubić, ale wprost nie sposób tego zrobić. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to proza niewygodna, niesmaczna, obca kulturowo naszemu ułożonemu światu. Nie mam pewności, czy ta książka cokolwiek zmieni. Nie wiem nawet, czy jej ambicją było cokolwiek w nas zmieniać. Może zresztą nie warto się tym zajmować i robić dalej swoje, z szerszą perspektywą na uczucia innych osób. 

Recenzja "Rysio Snajper" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 312

Tłumaczenie: Marek Fedyszak

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera:  31 marca 2020 r.

„Rysio Snajper” swoją premierę miał w 1982 roku. Choć pisząc książkę Vonnegut był już uznanym na świecie artystą, powieść traktująca o zbrodni i karze nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. W rocznikach statystycznych możemy wyczytać, że najlepiej w owym czasie sprzedawały się „E.T.: Przygody istoty pozaziemskiej na Ziemi” Williama Kotzwinkle’a, „Kosmos” Jamesa A. Michenera, „Mozaika Parsifala” Roberta Ludluma, „Mistrzyni gry” Sidneya Sheldona, „Córka Mistrala” Judith Krantz, „Dolina koni” Jean M. Auel oraz „Cztery pory roku” Stephena Kinga. Na liście New Yorkera prym wiedli z kolei Andy Ronney i jego „A Few Minutes with Andy Rooney”, Jane Fonda i „Jane Fonda's Workout Book”oraz Leo Buscaglia i „Living, Loving and Learning”. Wspominek o „Rysiu Snajperze” brak, co tylko potwierdza wciąż niewielką jego rozpoznawalność w dorobku pisarza. Pytanie tylko, czy słusznie?

Przede wszystkim chcę tu podkreślić to, do czego wracam przy każdym omówieniu książek Vonnegut. Jego wszystkie powieści, niezależnie czy mówimy o debiutanckiej „Pianoli”, głośnej „Rzeźni numer pięć”, czy ostatnim epizodzie w jego literackim życiu „Trzęsieniu czasu”, łączą się w jakiś sposób ze sobą. A to powraca nam postać zwariowanego Trouta, a to jakiś mimochodem rzucony slogan, każe nam poszukiwać w myślach korelacji z odmienną sytuacją przedstawioną w innej książce, a to wreszcie jak mantra wracają duchy wojny, które wciąż niepokoją skołataną duszę bohaterów. Nie inaczej jest w przypadku „Rysia Snajpera”, choć tym razem powtarza się przestrzeń, konkretnie fikcyjne miasto Midland City, znane nam dobrze ze „Śniadania Mistrzów”. Dlaczego Vonnegut wraca w to miejsce po prawie dziesięciu latach rozłąki? A może chociażby po to, aby je nieco odczarować z fantastycznej aury i zaserwować nam utwór dramatyczny, w komediowym wykonaniu. Także dlatego, że potrzebne mu było miejsce, gdzie nikt nie może być anonimowy, nawet po wielu latach.

„Do jeszcze nienarodzonych, do wszystkich niewinnych wiązek jednorodnej nicości: strzeżcie się życia”. Takie ostrzeżenie wysyła do nas autor w jednej ze scen. Vonnegut żyjąc cierpi, nie może znieść nie tylko polityki i możnowładców, ale też ludzkiej głupoty. Tym razem krytykuje między innymi zwolenników posiadania broni. Jego bohater – Otto Waltz, pochodził z bogatej rodziny. Majątek zbili na sprzedaży tajemniczego medykamentu, a dzięki fortunie młody protagonista mógł z powodzeniem trwonić pieniądze na podróżach i imprezach. Na jednej z nich poznał swojego nowego przyjaciela, Adolfa Hitlera, od którego później kupił obraz (to właśnie idealny przykład typowego dla Vonnegut, czarnego humoru). Akcja książki dzieje się jednak w czasach, gdy Otto jest już dorosłym człowiekiem. Ma żonę Emmę i dwóch synów: Rudolpha oraz Felixa. Pech chciał, że ich sielankowe życie toczone w starej wozowni przerobionej na mieszkanie, pewnego dnia bardzo się komplikuje. Starszy z synów znajduje broń ojca i całkiem przypadkowo pozbawia życia ciężarną kobietę. Z uwagi na swój młody wiek, konsekwencje karne nie są dla niego nazbyt restrykcyjne, ale społeczny ostracyzm, konieczność opiekowania się rodzicami i tytułowe przezwisko, już nigdy nie pozwolą mu spać spokojnie.

„Rysio Snajper” jest więc kolejnym puzzlem w układance Vonneguta. Ponownie bada on konsekwencje używania broni na życie zwykłego człowieka. Znowu kieruje się w stronę absurdu i groteski, by wyostrzyć obraz do granic możliwości. Pisarz mówi też o innych wartościach: o roli przypadku w życiu człowieka, o konsekwencjach jakie trzeba ponosić przez całe życie, za chwilę słabości, o niespełnionych marzeniach i ambicjach, wreszcie o strachu przed społeczeństwem. Autor „Recydywisty” nie byłby sobą, gdy stworzył z tego typową historię, pełną dramatycznych fraz i moralizowania. Zamiast tego bawi się formą, piękne zdania i mądre myśli, miesza z dziwnymi przepisami kulinarnymi, niejasną symboliką (do której można dotrzeć znając jego biografię) oraz zalążkami sztuk teatralnych wplecionych w fabułę. Płynnie przechodzi z żartu w powagę, co jak sądzę jest nie tylko jego wyróżnikiem, ale też czynnikiem dla którego nadal sięgamy po jego książki. Pod tym całym absurdalnym pisaniem kryje się więc całkiem sporo prawdy o człowieku, mechanizmach władzy i otaczającym nas brudzie. Dlatego właśnie o „Rysiu Snajperze” nie należy zapominać.

Recenzja "Gorzki świat" Josef Škvorecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Andrzej Jagodziński, Jan Stachowski 

Oprawa: twarda

Premiera: 18 marca 2020 r.

W Czechach o Josefie Škvoreckim mówi się jako o przedstawicielu czeskiej powojennej trójcy literackiej (obok Bohumila Hrabala i Milana Kundery). Wpływ na takie postrzeganie pisarza miał przede wszystkim jego dorobek powieściowy, gdzie obok kontrowersyjnego debiutu („Tchórze”), znaleźć możemy popularną serię kryminałów o poruczniku Borówce, czy zdobywcę Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” -  „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”. Škvorecki imał się jednak innych działalności związanych z literaturą. Przekładał na czeski dzieła m.in. Ernesta Hemingwaya, Raymonda Chandlera, Henry’ego Jamesa czy Williama Faulknera. Pisał też eseje i reportaże. Tworzył także opowiadania, które w Polsce nie są jeszcze szczególnie znane. „Gorzki świat” zawiera dwadzieścia dwa krótkie teksty pochodzące z różnych okresów twórczości pisarza – od wczesnych lat pięćdziesiątych, aż do końca osiemdziesiątych. Z większością z nich polski czytelnik może zapoznać się po raz pierwszy. Tylko kilka wydrukowano przed 1989 rokiem jedynie w obiegu niezależnym lub w czasopismach, natomiast inna część ukazała się kilkanaście lat temu w tomie opowiadań „Historia Kukułki”, wydanym przez Fundację Pogranicze, książce dzisiaj już zresztą praktycznie niedostępnej.

„Gorzki świat” został podzielony na trzy tematyczne części. W pierwszej przyglądamy się czasom hitlerowskiej okupacji. Narrator (będący zazwyczaj młodym chłopcem) opowiada o kilku osobach, które w zderzeniu z faszystowskimi czystkami tracą to, na co pracowały całe lata. Jest wśród nich między innymi Wujaszek Kohn, Pan doktor Strass czy Pan nauczyciel Katz. Łączy ich żydowskie pochodzenie, które pomimo zawodowego uznania i sympatii ze strony Czechów, staje się gwoździem do trumny. Te pierwsze opowiadania zbioru zostały skonstruowane w podobny sposób, a ich usytuowanie obok siebie potęguje poczucie niezrozumienia dla powszechności stosowanych represji. W tej części odnaleźć możemy też jedną z piękniejszych relacji całego zbioru „Historię kukułki” oraz szalone dzieje członków rodziny Löbl: Mięsolöbla, Moczolöbla i Sukolöbla.

Z traumatycznych narracji przechodzimy lotem ptaka do drugiej części „Pieśni zapomnianych lat”. Tu już bardziej czuć tego Skvoreckiego, którego znamy z „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”, pełnego ciętego humoru, absurdu, inteligencji, ale też empatii dla swoich nieco postrzelonych bohaterów. Akcja siedmiu zgromadzonych tu opowieści toczy się w okresie czechosłowackiego stalinizmu, czyli w latach 50. i wczesnych 60. Autor wreszcie się rozgaduje na swój indywidualny, niepodrabialny sposób. Zbliża się w metodzie pisarskiej do literackiego potoku słów w wykonaniu Hrabala. Liczne historyczne i literackie aluzje, cytaty, wnikliwe obserwacje, liczne gry słowne, eksperymenty narracyjne, refleksje lingwistyczne i zdarzająca się od czasu do czasu wielojęzyczność tekstu są formalnie następstwem estetyki postmodernistycznej, lecz powstają też w wyniku zderzenia tożsamości, światopoglądów i kultur. Choć właściwie wszystkie teksty były pisane jeszcze przed emigracją autora do Kanady, sprawiają wrażenie dobrze udokumentowanego fragmentu rzeczywistości, efektywnie przybliżającego zachodniemu czytelnikowi środkowoeuropejskie doświadczenie: liczne zdrady, swobodne podejście do miłości, ograniczenia wynikające z braku środków do życia i inne palące problemy. Szczególnie urzekło mnie opowiadanie „Z życia dzisiejszej młodzieży”, które w krzywym zwierciadle pokazuje do czego może prowadzić moralne rozpasanie.

Wreszcie ostatnia, najbardziej ironiczna część, przenosi nas do świata jazzu. Tu oprócz tej dobrze nam znanej, romantycznej czeskości lat stalinizmu, dochodzi w Skvoreckim do głosu też pisarz obyty z kulturą Zachodu. W „Eine kleine Jazzmusik” spotyka się jego „niezachodnie” doświadczenie życiowe z recepcją kultury i literatury uzupełnionej o obce interpretacje i konteksty. Najlepsze jest chyba opowiadanie „Klęska Bulla Machy”, gdzie śledzimy losy ostatniego pozostałego przy starych zwyczajach bikiniarza. Reszta jego znajomych boi się już naginać zasady, woli zaszyć się u boku ukochanych i iść zgodnie z narzuconym nurtem. A ograniczeń było przecież całkiem sporo, o czym Škvorecki przypomina w pierwszym opowiadaniu tej części. Powołuje się na fragment pisma „Reichszeitschrift fur Volkstanzmusik”, w którym opublikowano instrukcję Reichsmusikfuhrera dotyczącą muzyki rozrywkowej i tanecznej. Cytuję kilka co ciekawszych ustępów: „Zakazuje się prowokacyjnego wstawania w trakcie wykonywania partii solowej”, „W tzw. kompozycja jazzowych zezwala się na grę na kontrabasie za pomocą smyczka, natomiast zabrania się gry na palcach: cierpi na tym instrument oraz aryjskie poczucie smaku muzycznego.” i mój ukochany „Surowo zakazuje się używania instrumentów obcych duchowi niemieckiemu (np. tzw. cow-bells, flex—tone, brushes itp.), jak również wszelkiego rodzaju tłumików, które zmieniają szlachetny dźwięk instrumentów dętych w żydowsko-wolnomularski zgiełk (tzw. wa-wa, in hat itp.)”. Takie to właśnie były czasy. Tym bardziej się cieszę, że dzięki tej książce mogę dowiedzieć się na przykład jak wyglądały kiedyś potańcówki.

Pisarstwo Škvoreckiego zebrane w tomie „Gorzki Świat” stara się wydobywać heterogeniczność i wielowarstwowość epoki, w której żył autor. Przy użyciu świeżego, opartego na sarkazmie i ironii języka, podkreśla jej tempo, skłonność do nagłych cięć i zrywów, także relację między przeszłością a teraźniejszością. Lektura zbioru opowiadań, jest nie tylko świetną rozrywką, ale też lustrem minionej rzeczywistości, w którym współczesny człowiek może się przejrzeć i dostrzec tam przestrzeń z wyostrzonymi konturami. Jest to świat pełen deficytów i zagubienia, ale jednocześnie w jakimś sensie piękny. „Gorzki świat” to piekielnie dobra rzecz, nasiąknięta czeską duszą i mądrością dawnych mistrzów słowa.

Na koniec jeszcze jeden cytat. Nie mogłem sobie odmówić.   „W technikum mieli dyrektora jełopa do kwadratu. Przykład nakazał zainstalować na korytarzu wielgachny termometr alkoholowy, a pod nim tabliczkę TERMOMETR MIŁOŚCI DO MIŁOŚCI JÓZEFA WISSARIONOWICZA. Zimą trzeba było tam przystawiać grzejnik. Nic dodać, nic ująć”.

Recenzja "Czeski raj" Jaroslav Rudiš

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 202

Tłumaczenie: Katarzyna Dudzic-Grabińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 18 marca 2020 r.

To się nazywa mieć wydawniczego nosa. Książkowe Klimaty premierę „Czeskiego raju” zapowiedziały na połowę marca, czyli jak się później okazało, na początek narodowej kwarantanny. Nie byłoby może w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że książka Jaroslav Rudiš tak bardzo obnaża wszystko to, z czym teraz musimy się borykać. Akcja została przecież zamknięta w saunie, w której spotykają się znajomi. To pomieszczenie jest dla nich nie tylko centrum rozrywki, ale też głównym miejscem głoszenia osądów, odpoczynku, podejmowania dyskusji czy szukania pomocy. W tej saunie mogą obgadać żony, sąsiada, dowiedzieć się o śmierci kolegi czy dać komuś w mordę. Jest tam wszystko, a trwająca relacja pozwala na zachowanie zdrowia psychicznego. Przynajmniej do czasu, aż ktoś tę harmonię zaburzy.

 „Czeski raj” zbudowany został na strukturze banalizmu. Wyznaczniki tego kierunku, takie jak kolokwialny, defrazeologiczny język, posługujący się niekiedy wulgaryzmami, celowa tandetność i antyartystyczność używanych środków, absurd językowy i logiczny, usytuowanie w centrum uwagi tematów absolutnie błahych – one wszystkie składają się na kompozycję nowej książki autora „Ciszy w Pradze”. Widzę w powieści także zarysy stosowanej metody zerowej, polegającej na budowaniu napięcia, które nie doczekuje się rozładowania przez puentę, lecz zostaje strywializowane.  Mnogość powtórzeń (amortyzowanie, chcesz w gębę, trzy pilznery itd.) pcha tę moją tezę jeszcze dalej, w kierunku trashu, czyli mało znanej gałęzi literatury, zajmującej się badaniem niższych rejestrów kultury i warstw społecznych. W trashu zwraca się uwagę na to, co powszechnie uznaje się za prostackie, ordynarne i obsceniczne. Czyli na przykład na seks, zdrady, alkoholizm. Jednak ujęcie „Czeskiego raju” tylko i wyłącznie w kategoriach prowokatorskiego gestu anarchistycznego byłoby krzywdzące. Rudiš zaproponował czytelnikowi nie tylko odkrycie płytkiej prawdy o współczesnym człowieku, lecz także wznoszenie i opadanie na sinusoidalnej fali absurdu, będącego pretekstem do wzmożonych poszukiwań autentycznego przesłania.

„Czeski raj” to swoisty kogel mogel, w który autor wrzucił pierwiastki popu, muzyki klasycznej, disco polo, rapu, jazzu i chilloutu. Powstała z tego lepka breja, która może i nie wygląda najlepiej, ale smakuje naprawdę dobrze. Sztuką jest rozbawić czytelnika, szczególnie tego odpornego na tandetę współczesnego kabaretu i stand-upu. Rudišowi ta sztuka się udaje. Już samo nazywanie swoich bohaterów jako ‘Ten co nie widzi , ‘Ten co mu zmarła żona’, ‘Ten co sprzedaje ubezpieczenia’, ‘Ten co jest na emeryturze’ czy ‘Ten co jest lekarzem chorób kobiecych’, choć początkowo męczące (niewygodne, bo niespotykane, trzeba się z tym obyć aby docenić), z czasem zaczyna bawić, bo stanowi punkt wyjścia do ciekawych gier słownych. Zwraca też uwagę na dramatyczność tego utworu, który aż prosi się o przeniesienie na deski jakiegoś zwariowanego teatru. Właśnie czas i cierpliwość jest dla mnie ważnym czynnikiem w recepcji książki Rudiša. Mimo wspomnianej banalizacji językowej, jest ona przecież świeża i inna od tego co znamy. Początkowe odtrącenie szybko przemija, a gdzieś po trzecim czy czwartym „chcesz w mordę” już nie sposób się od lektury odciągnąć.

Nie doszukiwałbym się w tej książce jakichś wielkich interpretacji, szukania odniesień do polityki lub historii czy dekonstrukcji naszych męskich wad. Wydaje mi się, że nadrzędną stawką jest tutaj nasz umysł i chwila oderwania od rzeczywistości. Wchodząc na grunt książki mogę śmiało powiedzieć, że Rudiš robi sobie literackie jaja. Żartuje ze wszystkiego i o wszystkim, choć też nikogo przy tym nie uraża, jest w swojej ironii dosadny i powściągliwy jednocześnie. To coś więcej niż satyra. Bardziej przypomina mi komedię absurdu opartą na autentycznych rozmowach. „Czeski raj” to taki rewers poprzedniej książki Wydawnictwa Książkowe Klimaty. „Wady snu” były typową sztuką  (tak, Rudiš w mojej opinii robi sobie też jaja ze sztuki jako takiej), skrojoną pod potrzeby kobiet (tu mamy ukazany świat męski), kładącą nacisk na wzniosłe idee i artyzm, posiadającą liczne odwołania intertekstualne. Autor „Alei Narodowej” za nic ma kanony i salonowe uznanie. Woli oddać głos przeciętnemu człowiekowi, jego niewyparzonemu językowi i brudnym myślom. A wszystko to doprawia całą garścią ciętego, często czarnego humoru, który tak bardzo jest nam potrzebny w dobie kryzysu społeczno-gospodarczego. Piękno można dostrzec w tych wszystkich małych, głupawych, powtarzalnych chwilach, gdy tak naprawdę nic się nie dzieje.

Recenzja "Pszczoły i grom w oddali" Riku Onda

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 464

Tłumaczenie: Katarzyna Sonnenberg

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 20 marca 2020 r.

Riku Onda to laureatka wielu japońskich nagród literackich, między innymi Nagrody Eijiego Yoshikawy dla debiutujących autorów i Hon’ya Taishō przyznawanej przez japońskich księgarzy. Za „Pszczoły i grom w oddali” autorka otrzymała w 2017 roku Nagrodę Naoki którą wcześniej uhonorowany został na przykład wybitny Masuji Ibuse. Książka została także wydana w niszowej i jednocześnie prestiżowej Serii z Żurawiem, co samo w sobie jest znakiem jakości.

Już na samym początku uwagę czytelnika zwracają dwie kwestie – objętość oraz kod QR umieszczony na skrzydełku okładki. Oba te elementy mają zresztą kluczowe znaczenie w recepcji książki. Przeważająca część akcji rozgrywa się podczas konkursu pianistycznego w japońskim Yoshigae (nazwa jest fikcyjna). Poznajemy tam kilku głównych bohaterów. Są wśród nich zarówno członkowie jury, jak i uczestnicy. To właśnie świat tych drugich został tu rozpisany najdokładniej. Eiden Aya jest dwudziestoletnim „cudownym dzieckiem”, które pod wpływem starań koleżanki zamierza powrócić na scenę. Jej wcześniejsza przygoda zakończyła się ucieczką, spowodowaną śmiercią matki. Aya spotka podczas konkursu swojego przyjaciela z młodości - Masaru Carlosa Levi Anatole. Ten peruwiańczyk japońskiego pochodzenia, szkoli się w prestiżowej szkole pod skrzydłami wybitnego nauczyciela. Jest gotowy do odniesienia sukcesu i ma dokładny plan, jak ten cel osiągnąć. Pokrzyżować plany może mu nieokrzesany Kazama Jin. To jeden z najmłodszych uczestników, który dostał się do konkursu głównie dzięki wstawiennictwu legendy fortepianu. Jego wykonania budzą zmieszanie i niezrozumienie, bo wykraczają poza przyjęty kanon. A jednak jest w nich coś elektryzującego i pięknego. Jest też nieco starszy Takashima Akashi. Żeby przygotować się do występu, musiał ćwiczyć nocami, gdyż w ciągu dnia pracuje w sklepie muzycznym. Muzyka jest dla niego przede wszystkim elementem życia, bez którego nie potrafi istnieć. Nie chce też nic wygrywać, nikomu niczego udowadniać. Może poza samym sobą.

To właśnie sylwetki bohaterów, ich rozkręcające się z każdą stroną relacje, a także interpretacje granych utworów są siłą napędową książki. „Pszczoły i grom w oddali” oddają głos wrażliwości i delikatności, pokazują jak w różnych warunkach można odnaleźć w sobie uczucie do dźwięków. Każdy z bohaterów ma odmienne podejście do konkursuTakashima chce pokazać, że nadal potrafi poruszyć widownię, Kazama Jin chciałby odmienić system oceniania muzyki, Masaru Carlosa Levi Anatole wie jak wiele potrafi i nie może doczekać się komponowania własnych utworów, zaś Eiden Aya marzy o przeżywaniu emocji na scenie. Mimo tych różnych ambicji, sylwetki postaci są skonstruowane na podobnych fundamentach. Każdy z nich jest miły, uczciwy, przyjacielski, nieskalany żadnym pożądaniem czy błędem. Nawet postaci drugoplanowe zostały ukazane z pominięciem ludzkiego egoizmu i złości (jedynie koleżanka Masaru ze szkoły nie może w pewnym momencie pogodzić się z porażką). W ten sposób Riku Onda napisała uroczą balladę o pięknych ludziach, pozbawiając jednak swoją książkę cech autentyczności i szerokiego planu.

Jak już wspomniałem „Pszczoły i grom w oddali” są powieścią solidnej długości. I te nagromadzenie słów zaczyna w pewnym momencie dość mocno dokuczać. Dialogi stają się powtarzalne, myśli wtórne, a brak jakiegoś klarownego planu na cięcia redakcyjne, kończy się chęcią pomijania co bardziej oczywistych ustępów. Dużą część tekstu stanowią też interpretacje granych utworów przez bohaterów. Riku Onda stara się malować językiem to, co jej protagoniści wygrywają na scenie. Odwołuje się do historii i sztuki, by jak najlepiej opisać co słynni twórcy przeżywali podczas aktu tworzenia. Czytanie tych wielostronicowych omówień jest tak długo męczące, dopóki nie włączy się w tle samego utworu. Tu z pomocą przychodzi nam zamieszczony na okładce kod QR do playlisty na spotify. Uruchomienie w tle muzyki, pozwala uwolnić wyobraźnię i przenieść się wraz z książką w inny wymiar. Dzięki temu minieseje wplecione w narracje nie przeszkadzają, a wręcz odwrotnie otwierają i zachwycają.

„Pszczoły i grom w oddali” starają się także ukazać zjawisko konkursów pianistycznych nie tylko jako wydarzenia kulturalne, ale także przez pryzmat ogromu zagadnień organizacyjnych i zasad nimi rządzących. Skupiają się na pewnych szczegółach, jak np. strojeniu instrumentu, ustawianiu orkiestry na scenie, kategoriach muzyki, wpływie widowni na kształt dźwięku. Na tych wszystkich elementach, o których jako obserwatorzy zwyczajnie nie myślimy. W tym sensie książka Riku Ondy stanowiła dla mnie wartość dodaną, rekompensując w jakimś sensie przegadanie i stronnicze ukazywanie natury nieletnich muzyków. To z pewnością dzieło przeznaczone dla miłośników Chopina, Bacha, Dvoraka, Liszta, Beethovena i innych wielkich kompozytorów. Także dla osób ceniących sobie spokojną, niespieszną narrację skupioną na przeżyciach wewnętrznych. Autorka wykreowała z niczego świat pełen magii i kolorów, co jest już sztuką samą w sobie.