Recenzja "Wysoka dziewczyna" Kantemir Bałagov

Reżyseria: Kantemir Bałagov 

Czas trwania: 2 godz. 10 min.

Kraj produkcji: Rosja


Premiera polska: 11 października 2019 rok

Gdy w 2009 roku Xavier Dolan ze swoim reżyserskim debiutem "Zabiłem moją matkę" wylądował w Cannes, mówiło się o nim nieśmiało, jako o dużym potencjale na gwiazdę. Ten potencjał już w pełnej krasie potwierdził swoją kolejną produkcją Wyśnione miłości, a od "Na zawsze Laurence", czyli od 2012 roku, nazywany jest ‘złotym dzieckiem kina’. Dziś, dokładnie w dziesięć lat po premierze jego debiutu, ustalona została polska premiera jego najnowszego dzieła, które pokazywane było w konkursie głównym canneńskiego festiwalu. Zanim jednak do niej dojdzie, do kin wejdzie film o zupełnie innej specyfice i atmosferze, który z dziełami Dolana łączy niejako postać reżysera. Kantemir Bałagov, 27-letni twórca z Rosji, zadebiutował trzy lata temu filmem „Bliskość” i już wtedy zebrał nie tylko świetne recenzje, ale także wygrał jedną z ważniejszych sekcji w Cannes – „Un Certain Regard”. Jego najnowsza „Wysoka dziewczyna” powtórzyła sukces poprzedniego dzieła, a co więcej została wytypowana jako rosyjski kandydat do Oscara, co przecież nie jest oczywistością – zostawiła w pokonanym polu między innymi świetne produkcje Kirilla Serebrennikova, Alexeia Fedorchenko, Alexeia Germana czy Borisa Akopova.

Wydawać by się mogło, że Kantemir Bałagov podjął się zadania niewykonalnego, a już z pewnością karkołomnego. Wyobraźcie sobie 27-letniego młokosa, który postanawia nakręcić film o powojennej traumie, o kobietach i macierzyństwie. Do tego przenosi się w czasie do Leningradu z 1945 roku. Jakby tego było mało, swoje dzieło opiera na książce Noblistki – Swietłany Aleksijewicz. Trudno o bardziej pokręcony zestaw dla młodego mężczyzny, prawda? A jednak Bałagov wychodzi z tego obronną ręką i co więcej, kręci kino jednocześnie subtelne, brutalne i autentyczne, przy okazji zostawiając w tyle większość dzieł, które kiedykolwiek wyszły spod ręki Dolana. Tak, nie boję się tego powiedzieć, Bałagov to kandydat na wielkiego reżysera.

Zanim jednak twórca przejdzie do historii, warto zapoznać się z "Wysoką dziewczyną". Przede wszystkim trudno powiedzieć, czy film zachwyca bardziej w warstwie fabularnej, czy technicznej. Chociaż może słowo ‘zachwycać’ nie jest najtrafniejsze. Może lepiej powiedzieć, że ujmuje albo porusza. Bałagov snuje w nim historię dwóch przyjaciółek Mashy (w tej roli Vasilisa Perelygina)  i Ily (Viktoria Miroshnichenko). Obie borykają się z istotnymi dla ich funkcjonowania deficytami. Masha dopiero wróciła z frontu, gdzie została dotkliwie okaleczona i utraciła płodność. Ilya, nazywana Tyczką lub Żyrafą ze względu na swój wzrost, musi radzić sobie ze społecznym ostracyzmem i niezrozumieniem. Co więcej jej życie przepełnione jest momentami ‘zawieszenia’, do których wszyscy już przywykli, ale nikt tak naprawdę w pełni ich nie zaakceptował. "Wysoka dziewczyna" to zapis walki obu pań ze swoimi traumami i skrywanymi lękami. Próba poszukiwania bezpiecznej przystani w nowym skomplikowanym otoczeniu. Także wyraz chęci odnalezienia ładu, spokoju i równowagi psychicznej po doświadczanych traumach.

Rosyjski reżyser swoją narrację snuje bardzo powoli. Kolejne kadry rozciąga w czasie do granicy bliskiej dziełom slow ciemna. Dba przy tym o harmonię historii – po momentach szczególnie trudnych, zmienia perspektywę na zakład pracy i szarą codzienność. W ten sposób zachowuje spójność obrazu. Wysoka dziewczyna odchodzi od kina emocjonalnego, na rzecz minimalizmu w gestach i mimice, trochę jak we wczesnych dziełach Hanekego. Poziom cierpienia oraz zagubienia także może kojarzyć się z "Siódmym kontynentem", czy "71 fragmentów", i podobnie jak w austriackich produkcjach, tu także wiele trzeba dopowiedzieć sobie samemu.

Atmosferę labilności i duszności podkreślają bliskie kadry. Akcja zamknięta została głównie w ciasnych, sterylnych pomieszczeniach, autach lub przy tramwajach. Każdy przedmiot, rekwizyt, pojazd drugiego tła ma tu swoje logiczne uzasadnienie. W filmie Bałagova zwraca uwagę kolorystyka poszczególnych scen, jakby żywo zaczerpnięta z obrazów Rembrandta. W momentach, które mają podkreślić jakieś uczucia lub uwypuklić skomplikowane relacje bohaterów barwy są nasycone. Z drugiej strony, gdy do głosu dochodzi smutek, codzienność i depresyjność sytuacja się odwraca – na wierzch wychodzi szarość i bylejakość dawnych lat. W tym sensie dzieło Bałagova może kojarzyć się z jednej strony z dziełami Jeuneta, z drugiej z naszym rodzimym Krótkim filmem o zabijaniu.

Z pewnością "Wysoka dziewczyna" to film bardzo poważny, trudny, pozbawiony małych radości. To taki obraz, który poraża smutkiem, zagubieniem i refrenicznością wciąż popełnianych błędów.  Już na początku dzieła mamy też przykład doskonałej, symbolicznej sceny. Jednego z tych ujęć, które zapamiętam do końca życia. Gdzieś w niedużym pomieszczeniu grupa wojennych weteranów zachęca małego Paszkę do udawania psa. Ten w przypływie szczęścia działa zgodnie z instrukcjami, a wtórują mu oklaski i okrzyki aplauzu. W pewnym momencie jedna z postaci zadaje pytanie, skąd chłopiec zna dźwięki czworonoga, przecież wszystkie psy zostały zabite podczas wojny. Właśnie ta sekwencja, jak żadna inna w filmie pokazuje zasadniczy zamysł twórcy. W naszym niewdzięcznym świecie jest miejsce wyłącznie na krótkotrwałą iluzję szczęścia, która szybko zostaje miażdżona bezwzględnością rzeczywistości. Pytanie jak w tym wszystkim wytrzymać? Jak poradzić sobie z wszechogarniającym egoizmem i złem? Na to niestety nie ma recepty, chociaż na końcu zostaje wysłany odbiorcy mały promyczek nadziei.

Recenzja "Człowiek z kowadłem" Dawid Muszer


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 214

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: sierpień 2019 r

Odnoszę wrażenie, że Dariusz Muszer w swoim „Człowieku z kowadłem” nie dokumentuje, a eksperymentuje. Jego krótkie teksty są pewnego rodzaju myślowym doświadczeniem służącym do badania granic ludzkich możliwości, które bezpieczniej jest rozważać w wyobraźni, niż rzeczywistości. Szczególnie jeśli za temat przewodni wybiera się samotność i zagubienie. Co istotne, w kompozycji Muszera, zwraca uwagę położenie nacisku nie na skutki podejmowanych działań, a na intencje i powody. Niesie to za sobą tę implikację, że zamiast skupiać się na wyżynach ludzkich przeżyć, autor świadomie wybiera głębiny. Zamiast akcji mamy więc psychoanalizę.

Opowiadania zebrane w „Człowieku z kowadłem” można by nazwać klasycznymi w tym sensie, że stanowią one doskonałe fundamenty dłuższych historii. Nie są przykłady tak modnych obecnie miniatur literackich (z powodzeniem uprawianych chociażby przez Pawła Sołtysa czy Maćka Bielawskiego). Muszer stawia na sprawdzone rozwiązanie strukturalne, w których wyraźnie zarysowuje narratorów, przebieg akcji oraz zawsze mocną puentę. Wszelki eksperyment odbywa się tu w ramie fabularnej lub językowej.

Trzeba przyznać, że autor „Baśni norweskich” potrafi zaskoczyć. Mroczne historie, mocno osadzone w stylistyce Edgara Allana Poe, przeplata opowieściami o taksówkarzu, jakby żywcem wyciętym z „Nocy na Ziemi” Jarmuscha, by za chwile napisać stenogram z rozmowy telefonicznej dwóch mężczyzn lub kosmiczną narrację przywołującą w pamięci dokonania Stanisława Lema (z Różewiczem w roli głównej). A to przecież nie koniec niespodzianek i zabawy. Różne motywy, postaci, sytuacje powracają w tym zbiorze jak bumerang. Na chwilę o nich zapominamy, przenosimy się w czasie i przestrzeni do innych miejsc, by za moment znowu znaleźć się w tym samym samochodzie. Intertekstualne odwołania mają więc formę zarówno między-, jak i wewnątrztekstową. Nie chcę przez to powiedzieć, że pisarstwo proponowane przez Muszera jest wtórne, czy to wobec konwencji literatury grozy sprzed wieku, czy względem dokonań science fiction lat pięćdziesiątych, czy wreszcie współczesnej popkultury. Autor wyznacza jakość, której mimo wszystko brakuje w polskiej literaturze. Nie unika jednak zasadniczego zarzutu - pisząc fikcję, nie zadaje sobie trudu wyjrzenia poza lokalny horyzont. 

Kwintesencją opowiadań Muszera jest doświadczenie – jeśli nie samego bólu egzystencjalnego, to przynajmniej męskiej twardości świata, która stygmatyzuje myśli i emocje postaci z jego prozy. Wszyscy bohaterowie są zagubieni i wystawieni na próbę samotności. Starają się odnaleźć w otaczającym świecie, ale z różnych powodów ta sztuka im się nie udaje. Raz powodem będzie lokalny ostracyzm, innym razem niedopasowanie związane z reprezentowaną mniejszością etniczną, znalezienie się w nieznanym świecie, czy wreszcie próba poszukiwania swoich korzeni, z góry skazana za porażkę.  Jest też silnie nakreślony problem ludzi znajdujących się ‘między granicami’ – Polaków żyjących w Niemczech i posiadających niemieckie obywatelstwo. To całe doświadczenie jest wspólne dla wszystkich protagonistów opowiadań autora, którzy stale na coś czekają, za czymś tęsknią, czegoś w swoim życiu szukają. Są niepełnosprawni – nawet jeśli nie zawsze fizycznie, to duchowo, mentalnie. Przeszłość ma tu kluczowe znaczenie, dla optyki teraźniejszości.

Diagnoza Muszera sięga głębiej, nie ogranicza się jedynie do dość popularnej analizy czynników zewnętrznych. Autor dostrzega w swoich postaciach nadpsute wnętrza: brudne myśli, schorowane zwyczaje i ulegające rozkładowi pomysły na przyszłość. Zamyka ich w błędnym kole popełniania wciąż tych samych błędów. Stoi na stanowisku, że gnicie i samozagłada ludzkości są wbudowane w naszą rzeczywistość. To nie jest świat fantazji i wyobrażeń (z małymi wyjątkami), to jest ta nasz szara codzienność, o której staramy się szybko zapominać. To kalejdoskop osób z przetrąconymi duszami, z twardymi sercami, którzy musieli nauczyć się żyć w świecie bez empatii i wybaczenia.

Język Muszera, mimo swojej spójności i ekspresji, nie jest osobny, nie buduje własnego idiolektu. W „Człowieku z kowadłem” niewiele jest interesujących porównań czy nowatorskich w formie metafor. Wszystkie te rejestry gdzieś już czytaliśmy, skądś je znamy. Autor w swoim języku, jak w opisywanym szarym krajobrazie niemieckich blokowisk czy polskiej wsi, raczej kumuluje niż cyzeluje. Homogeniczność słowotwórcza bohaterów  i przejrzystość języka ma jednak swoje fabularne uzasadnienie – w końcu książka opowiada o świecie prostych ludzi, którzy mimo różnych doświadczeń, są do siebie bardzo podobni. 

Czytelny przekaz książki, zawarty już w jej tytule, połączony z prostym językiem, wcale nie powinien zniechęcać do zapoznania się z najnowszym tytułem Wydawnictwa Forma. Co by nie mówić, Muszer na bazie swoich życiowych obserwacji, potrafi budować ciekawe narracje: raz poruszające, innym razem wywołujące napięcie czy uśmiech na twarzy. Zazwyczaj też denerwujące. Zaskakuje wyobraźnią i umiejętnością formowania tła, każdorazowo utkanego z dbałością o szczegóły. Gdyby tak jeszcze postarał się wyjść ze swojej strefy komfortu i zamiast o polityce (odwołania do ataków na WTC czy nazywanie urządzeń kosmicznych TU154M wcale mnie nie bawią) oraz o lokalnych problemach, wspiął się na wyższy szczebel uniwersalizmu, nazwałbym te opowiadania bardzo dobrymi. A tak, jest nieźle, wciągająco, z potencjałem nie zawsze wykorzystanym.

Recenzja "Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach" Beata Chomątowska, Paweł Dunin-Wąsowicz, Natasza Goerke, Zbigniew Mikołejko, Włodzimierz Karol Pessel, Maria Poprzęcka, Małgorzata Rejmer, Anda Rottenberg, Filip Springer, Ziemowit Szczerek, Krzysztof Środa, Ilona Wiśniewska, Urszula Zajączkowska

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 168

Oprawa: twarda

Premiera: 25 września 2019 r
  
Temat śmieci, podobnie jak wszystko co z ekologią związane, staje się coraz bardziej nośny. Mieszkańcy Ziemi w trosce o jej dobra naturalne, a może przede wszystkim o swoją przyszłość, zintensyfikowali ruch na rzecz działań chroniących atmosferę, jakość wód i bioróżnorodność. Coraz większe grono obywateli ma już świadomość, że inwestycje podejmowane przez Unię Europejską, inne mocarstwa i zielonych aktywistów, bez wsparcia ogółu ludność, niewiele dadzą. Problem urósł do niebotycznych rozmiarów. Oceany co godzinę pochłaniają ponad milion ton dwutlenku węgla, a ich kwasowość w ostatnich dekadach wzrosła o 30%. Ludzie emitują do atmosfery ponad sto razy więcej zanieczyszczeń, niż wulkany. Szacuje się, że wyemitowany przez nas dwutlenek węgla zniknie z atmosfery dopiero po około stu tysiącach lat. Te szokujące dane są w dużej mierze związane z naszą codzienną działalnością: ogrzewaniem mieszkań, jazdą samochodem czy zużywaniem śmieci. Właśnie ten ostatni problem stał się kanwą dla napisania „Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach”. Wybór tematu dziwić nie może, corocznie ponad milion zwierząt ginie przez plastikowe śmieci w morzach i oceanach, a przeciętny Polak generuje ich około stu kilogramów w ciągu dwunastu miesięcy. Co gorsza te liczby rosną permanentnie.

Wydawnictwo Czarne postawiło więc na temat ważny i medialny, a do udziału w przedsięwzięciu zaprosiło znanych i cenionych reporterów. Każdy miał dużą dowolność, co do sposobu opisu problemu, jak i formy przekazu. Powstały zbiór jest tym samym heterogeniczny. Przedstawione historie pochodzą z różnych stron świata: z Bali, Kep w Kambodży, Agadiru z Maroka, Tieribierki, Nepalu, Kosowa, Albanii, Warszawy, Dani czy Hiszpanii. Odmiennie są też mechanizmy narracji – od typowo reporterskich, przez eseje, opowiadania, aż na komentarzach społecznych kończąc. Nie może więc dziwić, że o zbiorze pisze się jako o kompozycji tekstów lub szkiców. Każde inne określenie, byłoby nieścisłe.

Wraz z różnorodnością tematyczną i formalną idzie w parze też niejednolitość jakościowa. Są tu historie bardzo ciekawe, które faktycznie mogą nie tylko ukazać problem, ale też przyczynić się do zmiany naszych przyzwyczajeń. To historie ukazujące ludzki wstyd, ale też metody pozbycia się go. W „Nie mogłem zabrać wszystkich” Krzysztof Środa opisuje swoją podróż przez egzotyczne kraje i podejmowaną działalność, polegającą na oczyszczaniu plaż. „Na starych śmieciach” Włodzimierza Karola Pessela to z kolei opowieść o wyrzucaniu śmieci w nowoczesnych blokowiskach. Autor mówi o tym, jak to ludzie ich nie segregują, a co gorsza, pozbawiają świat możliwość segregacji naturalnej, dokonywanej przez tzw. „śmieciarzy”. Jest też niezwykle ciekawa narracja Andy Rottenberg „Carito”, dotykająca tematu od innej, samowystarczalnej strony. To jedyny tekst w zbiorze ukazujący, że nadal można żyć w zgodzie z naturą, ucinać problem nie po jego powstaniu, ale zanim powołamy go do życia. 

Obok tych ciekawych opowieści, mamy jednak szereg narracji typowo anegdotycznych, albo też takich, w których autor, nieco na siłę, starał się swoją opowieść ubarwić stylistycznie. Zamiast siły tematu i reporterskiego przekazu Małgorzata Rejmer  w „Ziemi śmiecia” stawia na pokręcony język i mało interesujące wspomnienia wyjazdu nad Jezioro Ochrydzkie. Równie na siłę stworzona została opowieść Ziemowita Szczerka. Jego „Narodowe łowiectwo-zbieractwo” rozpoczyna się w Kosowie, a później wiedzie przez różne kraje Bałkańskie i szczerzej europejskie, przy okazji dokumentując zawiłości etniczne. Jedynym związkiem ze śmieciami, jest u niego przypadkowo spotkana tablica rejestracyjna, która staje się tu fundamentem całej intrygi. Inteligentnie i z innego punktu widzenia do tematu podchodzi Zbigniew Mikołejko, który w „Axis mundi” podejmuje trudne, popularnonaukowe rozważania o Kopcu Kurejki. Jest mądrze, nostalgicznie, ale ostatecznie także nieco nijako, bezbarwnie. Nie zachwycają też frazy Ilony Wiśniewskiej, Beaty Chomątowskiej czy Urszuli Zajączkowskiej. Nawet Filip Springer, który wybrał temat ciekawy – budowę duńskiej spalarni Amager Bakke, oparł swoją opowieść o ciekawostki, przez co efekt jego prac, nie różnił się znacząco od możliwości artykułu napotkanego przypadkowo w wysokonakładowej gazecie. 

W „Każdemu jego śmietnik. Szkice o śmieciach i śmietniskach” dobre są te momenty, w których autorzy podejmują intertekstualne próby uchwycenia tematu. Na łamach książki pojawiają się dzieła Akira Kurosawy, Ettore Scoli, Juliusza Kadena-Bandrowskiego, wybrzmiewają też utwory brytyjskiego aktywisty ruchu robotniczego - Billy’ego Bragg’a. Czasami pojawi się bibliografia, która pozwoli uważnemu czytelnikowi poszerzyć swoje horyzonty. Nawet jednak te wartościowe korelacje, te często inspirujące przekazy, nie są w stanie uratować zbioru jako całości. Powiedzmy sobie szczerze – tego typu publikacja powinna jednak mieć jakieś walory dydaktyczne, uświadamiające. A nawet jeśli nie takie, może chociaż cieszyć oczy głębią przemyśleń czy trafnością obserwacji. Tu jednak większość historii jest znana albo można je dość wyszukać w innych źródłach. To trochę powtórzenie faktów ogólnie znanych, albo takich, które nic do życia nie wnoszą. Jest jednak kilka pereł, które stawiają na osobiste doświadczenia autorów, a przez to też na autentyczność. Przede wszystkim dla nich warto ten zbiór poznać. Choć ostatecznie nie mam pewności, czy będzie to wystarczająca zachęta.

Recenzja "Tętniące serce" Selma Lagerlof

Wydawca: MG

Liczba stron: 206

Tłumaczenie: Mirandola Franciszek

Oprawa: twarda

Premiera: 14 sierpnia 2019 r.
Całkiem niedawno pisałem o debiucie Selmy Lagerlof - „Gosta Berling” z 1891 roku. Blisko 25 lat później, w 1914 roku, gdy w Europie zaczynała nabierać tempa I wojna światowa, szwedzka Noblistka (nagrodę odebrała w 1909 roku) napisała „Kejsarn av Portugallien”, która pierwotnie nosiła polski tytuł „Cesarz Portugalii”, obecnie zaś funkcjonuje jako „Tętniące życie”. Jedynym logicznym uzasadnieniem zmiany tytułu jest próba spłycenia przekazu lektury, uczynienia z niej emocjonalnej narracji o miłości, lektury idealnej dla kobiet na długie jesienne wieczory (co ważne, zmiana tytułu nastąpiła wcześniej i nie jest efektem prac nad niniejszym wydaniem). Mam wrażenie, że „Tętniące życie” mówi jednak o czymś nieco odmiennym, ma dużo więcej do przekazania niż tylko uczucia, trafi do szerszego grona czytelników.

Autorka dość długo wodzi czytelnika za nos. Snuje fragmentaryczną narrację o życiu pewnej rodziny w XIX–wiecznej Szwecji. Wyrywki z ich życie poukładane są chronologicznie, od narodzin córki, przez jej rozkwit, aż do nieubłaganego zwieńczenia. Przyglądamy się ceremonii chrztu, pierwszemu szczepieniu, chorobie, wizycie u krewnych, także nowym wyzwaniom po dołączeniu do szkoły. W tej całej linearnej narracji zwracają uwagę małe dziwactwa, jakich dopuszcza się główny bohater - Jan Anderson ze Skrołyki. Jest to nieco dziecinny, niedopasowany do rzeczywistości poczciwy człowiek, który otoczenie rejestruje jakby przez pomazane błotem szkła okularów. Choć póki co, czytelnik nie wie do czego to wszystko doprowadzi, już teraz powinien włączyć myślenie, że coś tu jest nie tak. Tym bardziej, że Lagerlof wysyła nam kolejny ważny sygnał – siostra Jana szlaja się po okolicy, przedstawiając zainteresowanym kosz z gwiazdami z nieba (później powrócą w interpretacji Jana jako choinkowe ozdoby). Wygląda więc na to, że choroba psychiczna, czy ujmując to delikatniej, niedopasowanie społeczne, jest w tej rodzinie normą. 

Jana w ryzach utrzymuje jego córka. To ona jest fundamentem, wokół której buduje on swój bezpieczny świat. Miłość ojca do córki, tyleż namiętna, co pokręcona, zostanie niedługo wystawiona na prawdziwą próbę. W efekcie licznych nieporozumień, rodzina zostaje postawiona przez koniecznością spłaty wyimaginowanego długu. Wyjściem jest wyjazd Klary do pracy do Sztokholmu. Pozostawiony samemu sobie Jan, dla którego córka stała się nie tylko celem życia, ale też obsesją, wpada w coraz większe uwielbienie dla nieobecnej pociechy, powszechnie uważanej za rozpieszczone dziewuszysko.  I tak oto, po kolejnym smutnym epizodzie na przystani, w Janie dokonuje się ostateczna przemiana. A może nawet nie tyle ona, bo jak wspomniałem wcześniej symptomów obłędu było wcześniej całkiem sporo. W każdym razie nasz protagonista ogłasza się cesarzem Portugalii.  Ma czapkę, nową laskę i sztandary z ozdób choinkowych (tych od jego siostry). Nie ma zamiaru ukrywać przed światem swojego nowego stanowiska, przez co staje się lokalną legendą. 

I tak oto z ‘niezwykłej książki o miłości ojcowskiej, o sile więzi ojca z córką, o tęsknocie i próbie uczucia’ otrzymujemy naprawdę interesujące studium ludzkiego obłędu. I nie chcę tu czynić zarzutu dla opisu dystrybucyjnego książki. Bo Lagerlof faktycznie trzyma się emocji, książka pełna jest uczuć i spokojnego dojrzewania. Ją czyta się jak dobrą, starą, wiktoriańską opowieść o losach pewnej rodziny na prowincji. Warto jednak zauważyć też ten drugi element fabuły, w mojej opinii dużo istotniejszy niż pierwszy, bo spajający całą narrację ramową klamrą.

„Tętniące życie”, mimo upływu ponad 100 lat od napisania, czyta się bardzo dobrze. Ma ona, oprócz już omówionych walorów fabularnych, także inne, cenne atuty. Są nimi chociażby uwiecznione obrzędy, dzisiaj już niedostępne na świecie, momenty metafizycznych uniesień, liczne piękne zdania, czy odwołania do stosunków panujących w religii protestanckiej. Będzie też oczywiście nieco moralizatorstwa i dydaktyzmu, który nie przysłoni jednak wrażenia obcowania z książką dobrą, wartościową i mam wrażenie, już trochę zapomnianą.

Recenzja "Klezmerzy t. I i II" Joann Sfar

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 144+128

Tłumacz: Katarzyna Koła-Bielawska

Oprawa: miękka

Premiera: 10 sierpnia 2019 r.

W 35 numerze „Widnokręgu: tygodniku społeczno-kulturalnym”, stanowiącym załącznik do Nowin Rzeszowskich z dnia 28 sierpnia 1971 roku, na stronie 8 czytamy „P. Herbert Hardy sprzedawca mebli w angielskim mieście Derby, postanowił obejść prawa brytyjskie zabraniające sprzedaży mebli w niedzielę. Jeśli obecnie jakiś klient pragnie zakupić u P. Hardy’ego np. kredens, to P. Hardy sprzedaje mu pęczek marchwi, za cenę kredensu. Kredens natomiast stanowi w tej transakcji podatek reklamowy”. Moja refleksja po przeczytaniu tego artykułu jest następująca: ludzie kombinowali, kombinują i kombinować będą zawsze, jeśli w grę wchodzą pieniądze. Nie innego zdania jest Joann Sfar, francuski rysownik, scenarzysta komiksowy i reżyser filmowy, urodzony dokładnie 28 sierpnia 1971 roku (w dniu wydania 35 numeru „Widnokręgu”), który w swojej serii „Klezmerzy”, portretuje nam losy kilku bohaterów, usilnie starających przetrwać, dzięki muzyce.

Oryginalna wersja „Klezmerów” wydana została w pięciu albumach. Polscy czytelnicy dzięki Kulturze Gniewu, mają obecnie możliwość zapoznać się z dwoma pierwszymi tomami – „Podbój Wschodu” oraz „Wszystkiego najlepszego, Scyllo”. Rzecz dzieje się jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. W małych historiach poznajemy dzieje pięciu bohaterów, których na końcu pierwszej części komiksu los połączy w jeden szalony zespół. Noé Davidovitch, cudem ocalały z kozackiej rzezi, gra na harmonijce. Na pewnym weselu, na którym występuje jako muzyk, poznaje piękną Havę, kobietę nie tylko urodziwą, lecz także obdarzoną czystym, mocnym i melodyjnym głosem. Yaakova i Vincenta łączy podobne fatum – wygnanie za kradzież. Zbuntowani i bezdomni podejmą się każdej misji, byleby przetrwać. Nie odmówią nawet gry na skrzypcach. W drużynie pojawi się też  Tchokola – Cygan uratowany ze stryczka. Ścieżki wszystkich bohaterów wieść będą do Odessy, gdzie na dworze nieznanej im seniorki, spędzą szaloną noc pełną muzyki, wspomnień, niekończących się mrocznych dialogów i pachnących erotyzmem kąpieli (to już w drugim albumie).

U Sfara wszystko musi być na swój sposób specyficzne. Zaczyna się od rwanej i anegdotycznej narracji, pełnej inspiracji opowiadaniami Isaaca Bashevisa Singera i żydowskimi podaniami (ot chociażby historia o stryczku). Dużo tu historii, namiętności, a także życiowej mądrości. W parze z tą łamaną frazą idzie sposób jej przekazu – koślawe, jakby odręczne pismo tylko podkreśla codzienny wymiar przedstawionych historii, jakby opowiadanych na szybko, spisywanych nocami przy świetle lampy. Jest jeszcze muzyka, żydowskie i germańskie teksty, często zapełniające kilka stron albumu. To scenariuszowe szaleństwo, jego dynamikę i przepych podkreśla warstwa wizualna. Choć właściwie w tym względzie zaskoczeń jest mimo wszystko nieco mniej. Fani komiksów doskonale znający „Profesora Bella” czy „Kota rabina” z miejsca rozpoznają charakterystyczny styl Sfara. Fransuski ilustrator nieustannie poszukuje różnorodnych metod przedstawienia światła. Tworzy liczne żółcienie, róże i pomarańczowe lub niebieskie odcienie, które lepiej przykuwają wzrok, niż biel kartki. Jego rysunki stają się nieustającym dialogiem między ciepłym tłem i zimnym pociągnięciem akwareli (lub odwrotnie). Te niekiedy bliskie karykaturze obrazy, mimo mrocznej tonacji, skrzą się feerią barw.  Właściwie trudno mówić tu o jakimś jednym stylu malarskim. W tych ilustracjach widać cechy surrealizmu, impresjonizmu i sztuki naiwnej. Momentami wygląda to na nieporadną kreskę dziecka, kiedy indziej dostrzegamy kunszt Marca Chagalla (nawiasem mówiąc muzeum Chagalla mieści się w Nicei – mieście narodzin Sfara). Autor nie zajmuje się niuansami i szczegółami, mało interesują go prawa perspektywy i mimika. Mimo to strona graficzna albumu skrzy się emocjami i spójną mozaikowością, doskonale oddającą dawne realia.

W „Klezmerach” trudno się nie zakochać. To taki komiks, gdzie prawda i trudna rzeczywistość, mieszać się będą z oniryzmem i legendami. Wszystko podane z iście malarskim zacięciem, uzupełnione czarnym humorem i wyjaśnieniami, zawartymi już po całej opowieści. W sumie wesołą gromadkę Sfara po lekturze dwu albumów można traktować jak osobliwą rodzinę, która pojawia się w różnych kontekstach, odmiennych opowieściach, z którą zawsze miło się zobaczyć. Chociażby po to, żeby ‘wysłuchać’ świetnej muzyki, czy oczyma wyobraźni ujrzeć bujne, kobiece kształty, biorącej kąpiel Havy. Czekam na ciąg dalszy!

Recenzja "Niesamowite przygody Kavaliera i Claya" Michael Chabon

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 800

Tłumaczenie: Piotr Tarczyński

Oprawa: twarda

Premiera: 31 lipca 2019 r.

Wiele o tej książce już napisano i pewnie nadal wiele pisać się będzie.  „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” intrygują nie tylko zdobytą nagrodą (Pulitzerem), nazwiskiem autora czy opasłością, ale przede wszystkim tematyką, która szczególnie w obecnych czasach trafia na bardzo podatny grunt. Wszystko to składa się na obraz książki, która, jak żadna inna przetłumaczona w ostatnich latach w Polsce, może pretendować do miana Wielkiej Amerykańskiej Powieści.

Właściwie to nikt nie wie, czym jest Wielka Amerykańska Powieść. Próbowali definiować te pojęcie różni pisarze i teoretycy, z jej autorem Johnem Williamem De Forestem na czele. Nikomu jednak nie udało się uchwycić jej cech na tyle, aby stały się one jasne i uniwersalne w każdym czasie. Możemy jedynie podskórnie domyślać się, cóż to pojęcie oznacza, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę tytuły okrzyknięte przez specjalistów tym mianem: „Moby Dick”, „Przygody Hucka Finna”, „Grona Gniewu”, „Niewidzialny człowiek”, „Krwawy południk”, „Absalomie, Absalomie”, „Zabić Drozda”, „Wielki Gatsby”, „Rzeźnia numer pięć” czy powiedzmy „Tęcza grawitacji”. Oczywiście nie jest to spis skończony, kilka tytułów pomijam dla większej jasności tego, co chcę przekazać. Co łączy te książki? Co sprawia, że wciąż do nich wracamy, że inni autorzy odwołują się do nich w swoich dziełach? Jedną z ważniejszych cech, jest z pewnością monumentalność i jej tematyczny rozmach. Równie istotne w moim odczuciu jest skupienie się na pewnym wycinku historii i oddanie go z faktograficzną dokładnością oraz socjologiczną głębią (patrz np. steinbeckowskie rozważania o losach farmerów). Pożądane jest też, aby z takiej powieści jasno wynikało, że amerykańskie społeczeństwo to grupa w pełni autonomiczna i różna od reszty świata. Czytelnik zapoznając się z książką powinien czuć się jak człowiek ustawiony przed lustrem, które prawdę mu powie – czy jest częścią tego społeczeństwa czy też nie. Chodzi więc o to, by ta amerykańska wspólnota mogła się skonfrontować ze swą wielkością i jednocześnie małością, ze wszystkimi swoimi pragnieniami, lękami, trudnymi momentami w historii, a wreszcie – ze swym językiem i sposobem narracji, który jest fundamentem jej tożsamości. De Forest w swoim słynnym eseju "The Great American Novel” przekonywał, że wielka amerykańska powieść powinna ukazać egzystencję narodu, opowiadać jego obyczaje oraz codzienne uczucia jej obywateli. Co ważne i co wynika z tego co już napisałem, każda wielka powieść amerykańska powinna skupiać się na realiach i stronić od metaforyzowania. To nie ma być literacki eksperyment, tylko rzetelnie skonstruowany obraz dziejów i ludzi.

Przyjmując za dobrą monetę te wytyczne można skonstatować, że właściwie od momentu wydania „Korekt” Franzena w 2001 roku, nie pojawiła się żadna kolejna książka, pretendująca do omawianego wyróżnienia.  Chabon swoje „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” napisał co prawda na rok, przed doskonałą wiwisekcją społeczeństwa przeprowadzoną przez Franzena, niemniej polski czytelnik może zapoznać się z nią dopiero od tego roku. I to w sumie bardzo dobra wiadomość, bo odbiór dzieła opisującego złotą erę komiksu, jest dzisiaj zupełnie inny, niż byłby dwadzieścia lat temu. 


Przyjrzyjmy się zatem cechom recenzowanej książki w kontekście pojęcia Wielkiej Amerykańskiej Powieści. Na pewno „Niesamowitym przygodom Kavaliera i Claya” nie można odmówić ich monumentalności. To blisko 800-stronicowa literacka budowla, która cechuje się wyjątkową, trwałą wartością odwołującą się do ważnych postaci i zjawisk kultury. Na jej łamach pojawiają się chociażby takie ważne ikony jak Orson Welles,  Dorsey Brothers, Batman, Superman czy Empire State Building. Powieść Chabona jest też rozpisana realistycznie, z dużą dbałością o szczegóły. Pojawiają się tu nazwy dawnych ulic, urzędów, restauracji i kin. Każda scena zostaje drobiazgowo ukazana przez ciąg często kilkustronicowych opisów otoczenia. Nic nie zostaje pozostawione przypadkowi, każdy ruch ma swoje uzasadnienie i wielostronną analizę. Świetnym przykładem może być ten opis zapowiadający rozmowę o pracę „Nie mogłeś siedzieć w poczekalni przed gabinetem jakiegoś dyrektora artystycznego z nowiutką teczką w ręku – dla wszystkich byłoby jasne, że jesteś żółtodziobem. Poprzedniej jesieni Sammy spędził całe popołudnie, okładając teczkę młotkiem, plamiąc ją kawą, łażąc po niej w obcasach swojej matki”.
 
„Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” są też obfite w różnorakie tematy, w większości mityczne dla swojego narodu. Wyróżnić można między innymi amerykański sen, czyli proces przechodzenia od zera do milionera, emigrację – Ameryka jako wymarzona arka, na której można przebrnąć przez życie w spokoju i dostatku, Ameryka jako kraj wolności, rozumianej jako swoboda wyrażania swoich myśli, wreszcie Ameryka jako kraj anonimowości, czyli miejsce gdzie łatwo zniknąć oraz Ameryka jako kraj dyskryminacji (tu dotyczącej orientacji seksualnej) i kraj bezpieczeństwa (chronionego przez super moce).  Jest jeszcze jeden ważny mit – Ameryka jako kraj dla Żydów. W tym kontekście Chabon wpisuje się w długą listę pisarzy poruszających ten ważny temat w kulturze amerykańskiej. Przy okazji pławienia się w tych meandrach fabularnych, trudno nie dostrzec szeregu odwołań, jakie autor czyni w różnych momentach. Tym najbardziej dla mnie poruszającym, był motyw emigracji Czecha do Ameryki (Kafka) oraz odwołanie do postaci Golema. Dla młodych czytelników kluczowe będą jednak inne korelacje, głównie te komiksowe.

Książka Chabona cechuje się też typową dla wielkich powieści amerykańskich rozwlekłością, przyprawioną  szeregiem bardzo pięknych stylistycznie rozwiązań. Obok akcji, znaleźć tu można chociażby mini eseje na temat historii i roli komiksu. Ważną część książki stanowią również rozważania psychologiczne postaci, rozbudowane monologi czy retrospekcje dawnych dziejów bohaterów. Obok tych formalnych rozwiązań, zachwycać będą już całkiem niepozorne, często gubiące się w natłoku słów piękne zdania i porównania. Czy znacie na przykład innego pisarza, który o malowaniu nosów w komiksie wyraziłby taką opinię:  „Kontury stały się niewyraźne, pozycje dziwne, kompozycja statyczna, tła zniknęły. Stopy – słynne z tego, jak trudno je narysować w skrócie perspektywicznym, właściwie nie pojawiały się w kadrach, a nosy zredukowano do najprostszych wariacji na temat dwudziestej drugiej litery angielskiego alfabetu”? To jedno wybrane zdanie pokazuje dokładnie, jaką wyobraźnią literacką dysponuje Chabon. Trudno mi przywołać w myśli żyjącego pisarza amerykańskiego, który w swojej książce zawarłby tak wiele, tak różnorodnych zabaw słownych. To prawdziwa uczta dla inteligentnego i dokładnego czytelnika.

Wiele więc wskazuje, że opus magnum Chabona można uznać, że mocnego kandydata do grona najważniejszych amerykańskich książek w historii. Jeśli przymknie się nieco oko na dość mocną reprezentację strony symbolicznej (dla mnie to akurat jej atut), to właściwie nie ma powodu, aby „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” uznać za dzieło mniej znaczące dla kultury swojego kraju, niż np. „Wielkiego Gatsby’ego”. 

Chabon napisał wielką książkę, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Szokuje mnie jego zmysł literacki, doskonałe operowanie słowa, stylistyczna dyscyplina, cięty humor i scenograficzne rozpasanie. Postaci są wiarygodne, otoczenie namacalne, emocje wyważone. Właściwie nie miałbym się do czego przyczepić, gdyby nie ta silna potrzeba wpisania się w nurt Wielkich Powieści Amerykańskich. Owa potrzeba niesie za sobą jeden znaczący minus książki – jest po prostu za długa. Ilość dygresji, opisów, wyjaśnień i dokumentowania jest tu tak duża, że po pięćsetnej czy sześćsetnej stronie zwyczajnie zaczyna to męczyć. Być może gdybym  „Niesamowite przygody Kavaliera i stronie Claya” jakoś sobie dawkował, inaczej spojrzałbym na ten element. Czytanie jej w ciągu mogę porównać do wchodzenia pod górę. Idziemy, bo chcemy ujrzeć szczyt, jednak po drodze, nie raz złapie nas zadyszka i chęć odrzucenia dalszej podróży. Męczy więc, ale to wcale nie oznacza, że samo podejście, nie było warte zachodu.