Recenzja "Skoro ptaki czynią słońce" Alistair MacLeod

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 264
 
Oprawa: miękka


Premiera: 14 listopada 2018 r.

John le Carré stwierdził kiedyś, że służby specjalne pokazują najprawdziwsze oblicze każdego narodu. Chcę wierzyć, że proza Alistaira MacLeoda jest wizytówką Kanady. Może nie tyle całego narodu, tak przecież różnorodnego, ale chociaż tego małego jego fragmentu, jakim jest Nowa Szkocja. U autora „Utraconego daru…” przestrzeń odgrywa niezwykle ważną rolę. Tło jest tu elementem spajającym każde opowiadanie, z niego wyrastają poszczególne historie i to one wyjaśniają zachowania postaci. Nie da się ich interpretować w oderwaniu od tradycji i skali izolacji tego miejsca. Cape Breton rozumiany jest bowiem nie tylko jako wymiar terytorialny, ale także jako stan świadomości mieszkańców. 

Kanadyjski pisarz zestawia ze sobą bezwzględny obraz przyrody z ciepłem ogniska domowego. Z jednej strony mamy więc trudne warunki bytowania – niska gęstość zaludnienia, otoczenie otwartych przestrzeni i dzikich lasów, wzburzone wody oceanu, brud wydobywający się z czeluści kopalni, smród wyławianych całymi ławicami ryb. Z drugiej są też bohaterowie, z ich czysto ludzkimi przywarami. Są to osobowości zaprawione, nieuległe i zawzięte. Ponury klimat wykreował z nich jednostki nieokrzesane, ale jednocześnie pełne wewnętrznego uroku. To osoby z innej epoki, potrzebujące bliskości i ponad wszystko stawiające dobro rodziny. Ich pokora względem sił przyrody ujmuje, zaś surowość frazy przywodzi na myśl dokonania skandynawskich naturalistów. Nie jest jednak tak, że teksty zgromadzone w tym zbiorze są oziębłe, wręcz odwrotnie, tchnie od nich wyczuwalną subtelnością. Pochodzi ona wprost od człowieka, wiecznie harmonijna natura wokół nie nosi w sobie żadnych emocji i potrzeb.

MacLeod w centrum swoich zainteresowań stawia także oddziaływanie współczesności na relacje międzyludzkie. Jednym z piękniejszych tekstów jakie mogłem przeczytać w zbiorze było opowiadanie „Dostrajanie ideału”. To historia starszego człowieka, drwala, jednego z ostatnich ludzi potrafiących śpiewać po gaelicku. To człowiek z innych czasów – czerpiący swoje umiejętności z korzeni. Śpiew był wpisany w jego życiorys, podobnie jak przywiązanie do siekiery. Gdy pewnego dnia łowca talentów zaproponuje jego rodzinie uczestnictwo w telewizyjnym show, atmosfera wyraźnie się zagęści, a sama opowieść zyska wymiar społecznej diagnozy. Jak bowiem pogodzić umiłowanie do tradycji i ducha przekazu z wymaganiami pożądającej sensacji publiczności? Skrócenie i spłycenie utworów stanowić będzie granicę, której przekroczenie będzie wyrzeknięciem się sedna swojej tożsamości. 

Innym opowiadaniem podejmującym tę tematykę jest „Następnej wiosny”. To historia próby utworzenia „klubu cielęcego”, czyli miejsca rozrostu zwierząt dobrej i sprawdzonej rasy, która w przyszłości mogłaby zostać sprzedana z zyskiem. Młody mieszkaniec Cape Breton zostaje namówiony przez przedstawiciela do spraw agrokultury, aby poniechał swoich pierwotnych planów i zajął się jego ideą na zarabianie. Mimo nieprzychylności rodziny, prowadzi on swoją krowę do byka rozpłodowego, a sama przygoda zakończy się dla niego tak, jak zakończyć się musiała. W tym hermetycznym świecie, pierwszeństwo od zawsze miały wartości, nie zaś zysk i chwała. 

„Skoro ptaki czynią słońce” to hołd złożony epoce, której już nie ma. Ludziom ceniącym sobie honor i kurczowo trzymającym się wypracowanym przez pokolenia tradycjom. To też napisana przezroczystym językiem wielowymiarowa opowieść o ciężarze przeznaczenia, o świecie bez wyścigów i miłości do natury. Prostota stylistyczna idzie tu w parze z codzienną prozą życia. To opowiadania bez wielkich wydarzeń i nagłych zmian tempa. MacLeod nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej. To minimalistyczna fraza uwieńczona wspaniałym literackim językiem, wywodzącym się z kolebki najlepszych psychologicznych pisarzy świata. Olga Tokarczuk pisała kilka lat temu w jednym z felietonów, że „Powieść służy wprowadzeniu w trans, opowiadanie – oświeceniu”. Jeśli wierzyć tym słowom to zdaje się, że żyjemy w stanie nieustającego transu, natomiast krótkie chwile olśnienia zdarzają się nam bardzo rzadko. Alistair MacLeod jest w tym znaczeniu jak iluminacja, drogowskaz prowadzący do jaśniejszej strony życia. To książka, która zmienia naszą perspektywę, porusza i zadziwia jednocześnie. Bardzo intensywna podróż w głąb historii, w głąb naszych korzeni, w głąb siebie samych.

Ocena: 


Recenzja "Śmierć komandora. Metafora się zmienia" Haruki Murakami

Wydawca: Muza

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Premiera: 28 listopada 2019 r.

Już pierwszy tom „Śmierci komandora” irytował swoją powtarzalnością i banalnością. Właściwie na podstawie przedstawionych w nim treści mogliśmy z dużą dozą prawdopodobieństwa określić, co otrzymamy w jego kontynuacji. Mimo wszystko, jako zdeklarowany sympatyk „Kroniki ptaka nakręcacza” i „Kafki nad morzem” liczyłem na jakąś niespodziankę, na zmiany tempa i interesujące dwuznaczności. Chciałem dowiedzieć się nieco więcej o bohaterach drugoplanowych, bo to w nich upatrywałem możliwej drogi do wzbogacenia dzieła o nowe wrażenia. Co otrzymałem?

„Metafora się zmienia” wrzuca nas od samego początku do tej samej historii. Ta sama numeracja rozdziałów, te same postaci i miejsca, nawet narracja jednakowa. Murakami kładzie nacisk na dokładnie te same elementy co w pierwszej części – z lubością rozwodzi się na temat marek samochodów, muzyki klasycznej, przepisów kulinarnych i seksu. Nasz bohater zadaje jeszcze więcej nieistotnych i sztucznych pytań, a sama fabuła została upstrzona mrowiem logicznie niewyjaśnialnych zdarzeń. Niektórzy nazywają to realizmem magicznym, w mojej opinii poszło to u Murakamiego za daleko. Autor z Japonii próbuje na siłę udziwniać to, co domaga się zwyczajności. Już  na samym początku pisze, że Marie – prawdopodobna córka Menshikiego, nie podaje tytułów książek które czyta, gdyż to powoduje, że tych pozycji nie jest w stanie ukończyć. Nie znajduje na to czasu, mimo że czyta inne powieści. Jaka w tym logika? Albo weźmy na przykład sytuację, w której nasz bohater został uwięziony w dole. Wyobraźmy to sobie. Całkowita ciemność, zimno, niepewność co do swoich dalszych losów, brak nadziei na ratunek. O czym myśli osoba znajdująca się w takim położeniu? „Starałem się nie myśleć o ciemności i braku przestrzeni, więc musiałem myśleć o czymś innym. Wyobraziłem sobie grzankę z serem. Nie wiem dlaczego akurat grzankę z serem. Ale w każdym razie nagle przyszła mi do głowy. Kwadratowa grzanka leżąca na białym gładkim talerzu. Ładnie upieczona, ser na wierzchu apetycznie się stopił. Za chwilę miałem ją wziąć do ręki”. Mógłbym ten cytat toczyć dalej, bo tam jest kolejne odwołanie do muzyki klasycznej. Tak to jest z Murakamim. U niego wszystko koniec końców sprowadza się do tego, co on sam lubi najbardziej. Miało być dziwnie, a wyszło śmiesznie i powtarzalnie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że używając blisko 60 słów, autor dał nam informacje, że jego bohater marzy o grzance z serem. Tu doszukuję się gadulstwa autora „Norwegian Wood”, gadulstwa o tyle natrętnego, że rozpisanego na blisko tysiąc stron. W jego pisarstwie akcję do przodu pcha tylko pierwsze zdanie danego akapitu, reszta to albo powtórzenia, albo nic niewnoszące dialogi narratora z samym sobą.

Tajemniczość i niepokój wpisywane są w dwie płaszczyzny powieści – rzeczywistą i emocjonalną postaci. Cóż z tego, skoro opowieści o życiu ludzi Murakami nie potrafi interesująco rozegrać ani też dramatycznie unieść. On udziwnia świat. To co miało być białe, jest czarne, a to co szare, w ogóle nie jest dostrzegane. W pewnym momencie bohater idzie śladami „Alicji z Krainy Czarów”, wchodzi do ukrytego świata, który został powołany tylko po to, aby on sam mógł dojrzeć do przemiany. Tak, właśnie to jest istotą „Śmierci Komandora” – wewnętrzna przemiana samego bohatera w istotę świadomą swojej egzystencji. Przejście przez krainę mroku pozwoliło mu zrozumieć swoje błędy, odkryć właściwą drogę na dalsze życie, ułożyć porozrzucane elementy swojej codzienności. Mamy więc klasyczną powtórkę z rozrywki, a przy okazji jeden z najbardziej eksploatowanych tematów w historii literatury i filmu.

Dawno mnie tak żadna książka nie wymęczyła. Czytanie powieści, której rozwój akcji i zakończenie zna się właściwie od początku, wymaga olbrzymiej cierpliwości i skupienia na detalach. Gorzej, jak tych detali nie ma, a wszystko to co magicznie, tonie w bagnie refrenowości całej twórczości artysty. Wielka szkoda, że Murakami nie wyszedł poza swoje wygodne pisanie, nie podjął próby zdobycia jakiegoś własnego szczytu, nie spróbował ominąć jednotorowości i prostolinijności tego, co dane nam było już poznać. „Śmierć komandora” być może sprawdzi się u tych osób, które nie znają twórczości autora, i które cenią sobie lingwistyczny umiar ubrany w formę bajeczności. Ja od faworyta do Nobla oczekuję jednak artyzmu, przemyślanej konstrukcji dzieła, oryginalnego stylu pisania i emocji, które mógłbym zaadaptować do własnego życia. Murakami nie spełnił żadnego z tych warunków. „Śmierć komandora” to literacka pustka. Tonięcie w niepotrzebnych detalach, powieść tracąca moc przy obserwacji naprawdę mało interesujących historii i zdarzeń. To taki zlepek przewidywalności i wskrzeszenie dawnych motywów. Narastająca nuda. I jeszcze ta tajemnica i niepewności, w których miały przecież skryć się dwuznaczność, niepokojące elementy rozbijające pozorną stabilność, magia. Niestety. Próżno szukać punktu zaczepienia, który mógłby doprowadzić nas cało do brzegu czytelniczego spełnienia. Za dużo niedokończonych wątków, zbyt wiele zmarnowanych potencjałów. 

Ocena

Recenzja "Śmierć komandora. Pojawia się idea" Haruki Murakami

Wydawca: Muza

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Premiera: 17 października 2019 r.

Choć wielkim fanem Erica-Emmanuela Schmitta nie jestem, pozwolę sobie swobodnie sparafrazować jego słowa – z czytaniem Murakamiego jest jak ze spadochroniarstwem, pierwszy skok jest najlepszy. Powtórka osłabia emocje, recydywa zniechęca. Właśnie takie mam odczucia po lekturze „Śmierci komandora” – jakbym już to czytał i to nie jeden raz. 

W dwadzieścia trzy lata po premierze „Kroniki ptaka nakręcacza” pisarz z Japonii stworzył dzieło łudząco podobne do historii Toru. Zresztą nie tylko o podobieństwa fabularne tu chodzi. Główny bohater „Śmierci komandora”, to postać typowa dla Murakamiego – samotny mężczyzna w średnim wieku, porzucony z niewyjaśnionych przyczyn przez swoją miłość, wykonujący wolny zawód, ale jednocześnie nie troszczący się o kwestie finansowe, ciągle poszukujący swojej drogi życia. To istota pozbawiona osobowości, przyjmująca wydarzenia go dotykające za oczywistości, potrzebująca czasu na odnalezienie swojego własnego wewnętrznego ja. Nasz bezimienny bohater spędza czas na rozwijaniu pozornie przypadkowych znajomości, rozwiązywaniu nielogicznych zagadek i uprawianiu seksu.  Jako alter ego samego pisarza lubi także rzecz jasna słuchać muzyki – klasycznej, rock and rolla oraz jazzu. Nie stroni od picia drinków, fascynacji operą ani znajomości mechaniki sportu, choć sam żadnego nie uprawia. 

Styl i konwencja także nie zmieniają się u pisarza od lat. Autor „Kafki nad morzem” pisze oszczędnym językiem. Jak refren powracają u niego wciąż te same, często puste zdania, co rusz przetykane sformułowaniami w stylu „coś w tym rodzaju”, „czegoś temu brakuje”, „nie wiem”. Trochę jakby pisał to nastolatek, który nie potrafi nazwać skomplikowanych uczuć i czynności. To trywializowanie zakamarków ludzkiej duszy jest szczególnie widoczne w mechanicznych opisach scen seksu, jakby bohaterowie zamiast miłości doświadczali heblowania bali. Zresztą Murakami za ten epizod swojej powieści został doceniony nominacją do nagrody Bad Sex in Fiction Award, całkowicie zasłużenie. Cechą jego pisarstwa jest też to, że jakby w opozycji do tej banalnej leksyki, pisarz z Japonii używa co jakiś czas zdań kluczowych. Lubi kreować aforyzmy i wplatać je w codzienność, co tylko potęguje uczucie obcości i sztuczności. Muszę w tym miejscu wspomnieć także o dygresyjnym charakterze tego pisarstwa. Co jakiś czas bohaterowie przenoszą się do swojej przeszłości, wspominają jakieś wydarzenia, które miały szczególny wpływ na ich rozwój. Całkiem ciekawy to zabieg, który prowadzi jednak do dwóch zasadniczych problemów. Pierwszym jest niewykorzystanie ich potencjału – jak chociażby we wspomnieniu o przypadkowym seksie podczas swojej podróży. To taka anegdota, która stanowi wartość sama dla siebie, nie ma w niej innego celu. Drugim z kolei problemem jest zatapianie się autora w swoich fascynacjach (chociażby podawanie przepisów kulinarnych). 

„Śmierć Komandora” to swoisty kolaż codzienności i wydarzeń nierzeczywistych. Proza z pogranicza jawy i snu, oczywistości i niezwykłości, kultury Wschodniej i Zachodnich wpływów. Murakami dość mocno odwołuje się zarówno do filozofii buddyjskiej, jak i historii drugiej wojny światowej. To książka, o której możemy śmiało powiedzieć, że opiera się na konwencji realizmu magicznego. W niewinne czynności i proste dialogi wkrada się niczym cień świat głębokiej symboliki i idei. Bohaterowie akceptują ze stoickim spokojem tę ingerencję, staje się ona dla nich czymś normalnym, Wieloznaczność metaforyki czyni tę powieść labiryntem, z którego wyjść całkiem łatwo, jeśli doświadczało się już tego wcześniej w innych dziełach Japończyka. Inna sprawa, że sama obecność w tym labiryncie straciła też trochę na smaku.

„Śmierć Komandora” to książka spod znaku wtórności. Murakami wciąż pisze tę samą historię, po raz kolejny bada podobne problemy i wykorzystuje do tego tę samą symbolikę oraz styl. W jednym z rozdziałów znalazłem takie zdanie „rzeczywistość i nierzeczywistość jeszcze nie doszły we mnie do porozumienia”. Być może właśnie to jest powodem męczącego eksploatowania tematu. Być może właśnie dlatego Murakami po raz kolejny nurza czytelnika w tym samym, hermetycznym i magicznym świecie, który co prawda męczy powtarzalnością, ale nadal można o nim powiedzieć, że fajnie się go poznaje. Tak, Murakamiego czyta się dobrze, ale jednak powierzchownie, bo wszystko to, co ma być głębokie i wartościowe, w  rzeczywistości jest banalne w swojej konstrukcji. A może to tylko taki prolog przed zmianą kierunku w drugim tomie dzieła? Przeczytamy, zobaczymy.


Ocena

Recenzja "Pasujesz tu najlepiej" Miranda July

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 11 stycznia 2019 r.

David Foster Wallace nazwał kiedyś pisarzy "drapieżnikami", odwołując się do metody obserwacji obcych. "Ludzkie przypadki są pożywieniem pisarzy. Pisarze obserwują innych ludzi tak, jak gapie zwalniają, aby obejrzeć wypadek samochodowy: podnieca ich wizja samych siebie jako świadków." W „Pasujesz tu najlepiej” ten dziwaczny związek jest jeszcze lepiej uwidoczniony w zwierciadle absurdu. Miranda July dotyka całej gamy tematów, nie boi się wstawić pióra tam, gdzie inni baliby się spojrzeć, burzy mur przyzwoitości i z jeszcze większą mocą deprecjonuje pojęcie tabu. 

Oto zbiór osobliwości z ich wykoślawionymi życiorysami. Mamy tu drużynę pływacką, odbywającą swoje treningi w miskach, jest kobieta uczęszczająca na kurs krawiecki, na którym wszystkie polecenia wykonuje z pedantyczną dokładnością, są młode lesbijki i emerytowani geje, poszukujący romantyzmu i zwolennicy perwersji, znudzeni życiem i wieczni improwizatorzy. July opowiada o ludzkich problemach, pożądaniach, szaleństwach i zaniechanych ambicjach. Stara się wedrzeć do jądra ludzkiej podświadomości i wytaszczyć na światło dzienne wszystko to, co brudne i nieliniowe. Żongluje deficytami i stratami, trzymając się przy tym tematu naczelnego – udawania w sytuacjach erotycznych. Fascynuje ją odkrywanie swojej seksualnej tożsamości, a także wpływ tych elementów życia na odgrywanie ról społecznych. I tak od pozornie małych i błahych przedmiotów, buduje świat wielkich prawd i niezaspokojonych uczuć.

Dobrze rozwinięty zmysł obserwacji autorki „Pierwszego bandziora” i sarkastyczny, choć nie desperacki humor sprawiają, że zbiór jest napisany w sposób odważny i nowoczesny. Z jednej strony charakteryzuje go naturalna bezpośredniość, z drugiej dbałość o formę. Jest ostra i lekka zarazem, intrygująca i dojrzała tematycznie, a przy tym sama fraza dostosowuje się do wieku narratora. Będą więc teksty pisane młodzieńczym językiem, z typową dla tego okresu skłonnością do marzeń i rozczarowań, będą też utwory bardziej podniosłe, dotykające czulszych nut i zwracające baczną uwagę na inne czynniki otoczenia. Wszystkie jednak będą pisane bez ogródek, bez nadmiernego intelektualizowania i ukrywania sensów. Jej pisarstwo i idea za którą ona podąża to ciągły performance, igranie z ramami i zasadami.

„Pasujesz tu najlepiej” to ciekawy zbiór tekstów, które pojedynczo nie robią tak dużego wrażenia, ale jako całość optymalnie się uzupełniają. Są jak fragmenty układanki - dopiero razem tworzą wnikliwy portret ludzkich osobowości. Można by rzec, iż to właśnie osobowość i jej seksualna strona są faktycznym bohaterem tych opowieści: w jednym miejscu tętniąca życiem, gdzie indziej zasiedziała i spokojna, przyciągająca feerią barw, by za chwilę zaskoczyć szarością, mamiąca bogactwem płynnie przechodzącym w biedę... pożądanie o różnych obliczach i sensach. Miranda July w teksty o indywidualnych potrzebach wplata też tematykę społeczną, która może stanowić oś interpretacji większości opowiadań zawartych w tomie. Amerykańska pisarka wpisuje się w trwającą od kilkunastu lat koniunkturę na prozę non-fiction. Jej historie wyrastają z tego co codzienne i dokumentalne, dopiero później zostają przefiltrowane przez odmęty ludzkich niedoskonałości i absurd. Nieostra granica pomiędzy klasycznie rozumianą literaturą a publicystyką wyznacza nęcącą perspektywę lektury i przełamuje w pewnym stopniu konwencjonalne ramy psychodramy. Nie jest jednak tak, że „Pasujesz tu najlepiej” jest zbiorem quasi-reportaży. Nie brakuje tu oniryzmu, satyry, swoistego surrealizmu, obyczajowości i literackiego eksperymentu. To bardzo różnorodna lektura, choć przy tym zadziwiająco spójna. Są oczywiście teksty nieco rozczarowujące, ale zawsze po nich następują takie, które czyta się z zainteresowaniem. To trochę jak z tą historią o dwóch wspólnie mieszkających koleżankach, które postanawiają wykorzystać przestrzeń pod sufitem i dobudować kolejne piętro. Na górze robią wszystko to co przyjemne, niższa kondygnacja zostaje przeznaczona na rzeczy potrzebne do przetrwania. Tak widzę ten zbiór – jako niziny, które co chwile przykrywane są cieniem wzgórz, razem komponując się w wyrazisty i kompatybilny obraz.

July pisze o tym, że życie jest jaskrawe, ale także wrażliwe. O tym, że czasami zapominamy o  jego terminowości, a innym znów razem rozmyślamy o tym za często. O tym, że stagnacja prowadzi do narastania stanów depresyjnych, ale podobnie aktywność miewa czasami niespodziewane skutki. Jest to także zbiór o tym, że ludzie potrzebują się nawzajem, że miłość może przybierać różne formy, ale zawsze będzie większa niż samotność. Jest to wreszcie narracja o fantazjach, o nieokiełznaniu, szaleństwie i zepsuciu naszego bytu. Choć July niczego nie odkrywa, nie kreuje własnego stylu, nie sili się na układanie zdań kluczowych, jej opowiadania czyta się z dużym zainteresowaniem. Ten zbiór można śmiało włożyć do jednego worka z „Opowiadaniami bizarnymi” Olgi Tokarczuk – to literatura zdeformowana, diaboliczna, tajemna i zabawna. Mam też świadomość, że to rzecz zarezerwowana dla tego typu czytelnika, który lubi pławić się w smrodzie codzienności, ceni sobie autoironię i nieszablonowe rozwiązania narracyjne. To teksty wykrzywione, a przez to zarezerwowane dla specyficznej grupy odbiorców. Książka bardzo na czasie, dla mnie chyba wręcz aż za bardzo.

Ocena:

Recenzja "Złe wychowanie Cameron Post" Desiree Akhavan

Reżyseria: Desiree Akhavan

Czas trwania: 1 godz. 30 min.
 
Kraj: USA

Premiera polska: 25 stycznia 2019 r.

Zaczyna się bardzo niewinnie, od sceny balu studniówkowego. Tam poznajemy Cameron (w tej roli Chloe Grace Moretz), która po zakończonej imprezie ląduje na tylnym siedzeniu auta ze swoją koleżanką z klasy. Ich seksualne zbliżenie przerwie chłopak tytułowej bohaterki, a efektem moralnego wykroczenia będzie zesłanie do Bożej Obietnicy – chrześcijańskiego ośrodka specjalizującego się w „leczeniu choroby homoseksualnej”. Tam bliżej przyjrzymy się nie tylko psychicznym aspektom zamknięcia w zakładzie, ale także metodologii terapii konwersyjnej. Cameron oraz jej współwięźniowie doświadczą licznych wykładów, warsztatów i rozmów z tematyki transformacji pożądania, programowania emocji, seksualnej psychoanalizy. Będą wśród nich tacy, którzy w imię Boga zmienią swoją życiową filozofię, będą też tacy jak Cameron – inteligentni buntownicy, pragnący za wszelką cenę wyjść na zewnątrz.

„Złe wychowanie Cameron Post” jest ekranizacją powieści autorstwa Emily M. Danforth. Akcja została osadzona w 1993 roku, a więc jeszcze przed nasileniem ruchów równościowych. To świat bez komórek, powszechnego dostępu do Internetu i z nagraniami na kasetach VHS. Bohaterowie nie znają rzeczywistości wirtualnej, więc jedyną drogą ucieczki od trudnej rzeczywistości jest zamknięcie się w sobie. Cameron czuje się jak w mentalnym więzieniu, sceny codziennego kształcenia w imię Pana, co i rusz przerywane są sennymi widzeniami. Oniryczne wizje seksualne bezpośrednio udowadniają, że terapia przynosi pewne skutki. Bohaterka chce postępować według własnego zdania, ale zaczyna się tego bać – jak w momencie kradzieży w sklepie. Ten film jest intymnym dialogiem z samym sobą, z własną tożsamością seksualną. To ciekawy przykład kina inicjacyjnego, które mimo zamkniętej przestrzeni, niesie w sobie wieloaspektowość kina drogi. Inna sprawa, że różne wymiary zarysowane są tu bardzo płasko i szablonowo, przez co nie wychodzą poza ramy teen dramy.

Dzieło Akhavan akcentuje także rolę komunikacji i relacji w małych grupach społecznych. Mamy tu kilka charakterów – fanatyczni wychowawcy, wierzący podopieczni, buntownicy, zamknięci w sobie samotnicy. Między nimi co rusz dochodzi do scysji, przyjaźni, prób wzajemnego zrozumienia i poszanowania własnego ja. To właśnie te ujęcia pomagają dojść Cameron do wniosku, że świat zbudowany jest na niesprawiedliwych podwalinach, że kluczem do osiągnięcia zamierzonych celów nie jest szczerość, a umiejętność zakładania masek. „Złe wychowanie Cameron post” to także przygnębiający obraz tego, co nas interesuje w drugim człowieku, i tego, w jak łatwy sposób możemy się wzajemnie niszczyć.

Najnowszy film autorki „Odpowiedniego zachowania” jest poprawnie rozpisany i zrealizowany. Nieco więcej problemów można dostrzec w warstwie aktorskiej, szczególnie wśród młodej obsady, która nie potrafi właściwie ukazać wieloaspektowości scenariusza. Razi też to wszystko, co jest tak typowe dla kina młodzieżowego – dydaktyzm, liczne płycizny, wąska perspektywa. Reżyserka dość dobrze operuje na kliszach i gotowych konwencjach, boi się jednak wyjść poza to co białe i czarne. Nie dostrzegam też ambicji zmierzenia się z sednem problemu homoseksualizmu i ośrodków reedukacji. To film, który sprawdzi się w momencie emisji, we wzbudzeniu chwilowych emocji. Nie znajdziemy w nim jednak żadnego wyróżniającego pierwiastka, czegoś co pozwoli wzbudzić kontrowersję i dyskusję. To przyzwoite dzieło dla młodego widza, refleksyjne, ale równocześnie mocno trzymające się utartych szlaków. 

Ocena

Recenzja "Mój czołg" Victor Horvath

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 328

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 12 grudnia 2018 r.

Victor Horvath - węgierski prozaik i tłumacz, autor nagrodzonego Europejską Nagrodą Literacką „Tureckiego lustra”, w „Moim czołgu” postanowił w satyryczny sposób rozprawić się z demonami Praskiej Wiosny. Do osiągnięcia swojego celu wykorzystał doskonale nam znany chociażby z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, „Zezowatego szczęścia” czy „Forresta Gumpa” zabieg osadzenia naiwnego człowieka w centrum wielkich wydarzeń.

Główny bohater dzieła jest porucznikiem węgierskiej armii. Swoją zawodową karierę zawdzięcza głównie umiejętnością lingwistycznym – z łatwością potrafi posługiwać się nie tylko językiem węgierskim, ale także rosyjskim i słowackim. W przeciwieństwie do pierwszej tłumaczki Janosa Kadara, nasz bohater nie boi się podróżować, co stanowi dla niego przepustkę na najważniejsze narady Bloku Wschodniego. Pozna więc Breżniewa, Dubceka, Gomułkę czy Żiwkowa. Będzie uczestnikiem tajnych spotkań, na których ważyć się będą losy całego socjalistycznego świata. I w żadnej mierze nie przeszkodzi w tym jego  naiwność. Jest to bowiem istota nierozumna, nie umiejąca odróżnić prawdy od fałszu. Nie wie kiedy jest manipulowany, wrabiany, wykorzystywany, wtłaczany w tryby państwowej maszyny, zdradzany. Nie uświadamia sobie prawdziwego znaczenia słów i wydarzeń go otaczających. Jest więc tłumaczem idealnym – oddanym sprawie, ale jednocześnie całkowicie pozbawionym własnego zdania.

Nasz porucznik to tak naprawdę mały chłopiec. Nigdy nie całował dziewczyny, a termin seks jest dla niego równie obcy, jak myśl o upadku komunizmu. Nie dopuszcza do siebie możliwości zainteresowania zachodnią muzyką, nie toleruje alkoholu, ba, on nawet nadal myli prawą i lewą stronę. Jego ulubionym zajęciem jest zabawa w żołnierzyki z kolegami. Co i rusz przydarzają mu się jakieś niewyjaśniane sytuacje – a to czołg stoczy się ze stoku, a to ustrzeli nie tego dzika co trzeba, a to znowu pomyli szpiega z przyjacielem. Nie umie nawet znaleźć koszar czechosłowackiej armii, gdy przypadkowo zostanie głównodowodzącym węgierskiego plutonu.

Chciałoby się powiedzieć, że „Mój czołg” to swego rodzaju kafkowski „Proces” na opak: o ile Józef K. został przytłoczony przez bezosobową, nieludzką, niedającą się ogarnąć machinę, to jednak dzielnego porucznika węgierskiej armii przytłoczyć się nie dało, tak jak nie da się śpiewem rozpalić ogniska. Z siłą infantylności wygrać nie sposób, tak jak nie sposób najeść się samym stresem. Oczywiście warto nadmienić, że jest to tak naprawdę gaszenie ognia ogniem, czyż bowiem na tle niegroźnej głupoty nie rysuje się tym mroczniej i wyraziściej głupota zinstytucjonalizowanego świata? Horvath dorzuca swoją iskrę do ognia komunistycznej krytyki, a czyni to niezwykle lekko i przystępnie dla każdego. Zachwycają tu przede wszystkim układane pieśni, ale i w tych pozornie błahych listach do ukochanej znaleźć możemy wiele uroczej ironii.  

„Mój czołg” bywa momentami nierówny, jest może też nieco za długi, przez co traci na wartości świeżość humoru. Niektóre wydarzenia są tak oderwane od rzeczywistości, tak zdeformowane i absurdalne,  że nawet mimo szczerych chęci, trudno wpisywać je w kadry historyczne. A jednak książkę czyta się bardzo dobrze. Jest to też ważna pozycja, powieść rozliczeniowa o kluczowym we współczesnej historii momencie kraju. Wychodzi ona także poza tę interpretację. Dzięki zgrabnemu posługiwaniu się socjalistycznym slangiem, autor osiągnął efekt uniwersalizmu – książka będzie tak samo czytelna dla Polaka, Słowaka czy Koreańczyka z Północy. To mała cegiełka w morzu krytyki ustroju komunistycznego, cegiełka o tyle istotna, że nie potrzebuje epatować patosem, nazwiskami i gehenną, żeby osiągnąć zamierzony efekt.

Ocena: