Liczba stron: 480
Oprawa: miękka
Premiera: 17 października 2019 r.
Choć wielkim fanem Erica-Emmanuela Schmitta nie jestem,
pozwolę sobie swobodnie sparafrazować jego słowa – z czytaniem Murakamiego jest
jak ze spadochroniarstwem, pierwszy skok jest najlepszy. Powtórka osłabia
emocje, recydywa zniechęca. Właśnie takie mam odczucia po lekturze „Śmierci
komandora” – jakbym już to czytał i to nie jeden raz.
W dwadzieścia trzy lata po premierze „Kroniki ptaka
nakręcacza” pisarz z Japonii stworzył dzieło łudząco podobne do historii Toru.
Zresztą nie tylko o podobieństwa fabularne tu chodzi. Główny bohater „Śmierci
komandora”, to postać typowa dla Murakamiego – samotny mężczyzna w średnim
wieku, porzucony z niewyjaśnionych przyczyn przez swoją miłość, wykonujący
wolny zawód, ale jednocześnie nie troszczący się o kwestie finansowe, ciągle
poszukujący swojej drogi życia. To istota pozbawiona osobowości, przyjmująca
wydarzenia go dotykające za oczywistości, potrzebująca czasu na odnalezienie
swojego własnego wewnętrznego ja. Nasz bezimienny bohater spędza czas na rozwijaniu
pozornie przypadkowych znajomości, rozwiązywaniu nielogicznych zagadek i
uprawianiu seksu. Jako alter ego samego
pisarza lubi także rzecz jasna słuchać muzyki – klasycznej, rock and rolla oraz
jazzu. Nie stroni od picia drinków, fascynacji operą ani znajomości mechaniki
sportu, choć sam żadnego nie uprawia.
Styl i konwencja także nie zmieniają się u pisarza od
lat. Autor „Kafki nad morzem” pisze oszczędnym językiem. Jak refren powracają u
niego wciąż te same, często puste zdania, co rusz przetykane sformułowaniami w
stylu „coś w tym rodzaju”, „czegoś temu brakuje”, „nie wiem”. Trochę jakby
pisał to nastolatek, który nie potrafi nazwać skomplikowanych uczuć i
czynności. To trywializowanie zakamarków ludzkiej duszy jest szczególnie
widoczne w mechanicznych opisach scen seksu, jakby bohaterowie zamiast miłości
doświadczali heblowania bali. Zresztą Murakami za ten epizod swojej powieści
został doceniony nominacją do nagrody Bad Sex in Fiction Award, całkowicie
zasłużenie. Cechą jego pisarstwa jest też to, że jakby w opozycji do tej
banalnej leksyki, pisarz z Japonii używa co jakiś czas zdań kluczowych. Lubi
kreować aforyzmy i wplatać je w codzienność, co tylko potęguje uczucie obcości
i sztuczności. Muszę w tym miejscu wspomnieć także o dygresyjnym charakterze
tego pisarstwa. Co jakiś czas bohaterowie przenoszą się do swojej przeszłości,
wspominają jakieś wydarzenia, które miały szczególny wpływ na ich rozwój.
Całkiem ciekawy to zabieg, który prowadzi jednak do dwóch zasadniczych
problemów. Pierwszym jest niewykorzystanie ich potencjału – jak chociażby we
wspomnieniu o przypadkowym seksie podczas swojej podróży. To taka anegdota,
która stanowi wartość sama dla siebie, nie ma w niej innego celu. Drugim z
kolei problemem jest zatapianie się autora w swoich fascynacjach (chociażby podawanie
przepisów kulinarnych).
„Śmierć Komandora” to swoisty kolaż codzienności i
wydarzeń nierzeczywistych. Proza z pogranicza jawy i snu, oczywistości i
niezwykłości, kultury Wschodniej i Zachodnich wpływów. Murakami dość mocno
odwołuje się zarówno do filozofii buddyjskiej, jak i historii drugiej wojny
światowej. To książka, o której możemy śmiało powiedzieć, że opiera się na
konwencji realizmu magicznego. W niewinne czynności i proste dialogi wkrada się
niczym cień świat głębokiej symboliki i idei. Bohaterowie akceptują ze stoickim
spokojem tę ingerencję, staje się ona dla nich czymś normalnym, Wieloznaczność
metaforyki czyni tę powieść labiryntem, z którego wyjść całkiem łatwo, jeśli
doświadczało się już tego wcześniej w innych dziełach Japończyka. Inna sprawa,
że sama obecność w tym labiryncie straciła też trochę na smaku.
„Śmierć Komandora” to książka spod znaku wtórności.
Murakami wciąż pisze tę samą historię, po raz kolejny bada podobne problemy i
wykorzystuje do tego tę samą symbolikę oraz styl. W jednym z rozdziałów
znalazłem takie zdanie „rzeczywistość i nierzeczywistość jeszcze nie doszły we
mnie do porozumienia”. Być może właśnie to jest powodem męczącego
eksploatowania tematu. Być może właśnie dlatego Murakami po raz kolejny nurza
czytelnika w tym samym, hermetycznym i magicznym świecie, który co prawda męczy
powtarzalnością, ale nadal można o nim powiedzieć, że fajnie się go poznaje.
Tak, Murakamiego czyta się dobrze, ale jednak powierzchownie, bo wszystko to,
co ma być głębokie i wartościowe, w
rzeczywistości jest banalne w swojej konstrukcji. A może to tylko taki
prolog przed zmianą kierunku w drugim tomie dzieła? Przeczytamy, zobaczymy.
O Autorze słyszałam, ale nie miałam jeszcze okazji się z nim bliżej zapoznać..
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam.
Nie miałam okazji czytać, ale powiem Ci że że słabiutko oceniłeś.. spotykałam się raczej z wyższymi ocenami tej książki :)
OdpowiedzUsuń