Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Oprawa: zintegrowana
Premiera: 11 lutego 2020 r.Oprawa: zintegrowana
W roku wydania „Drzwi do lata” Robert A.
Heinlein obchodził swoje pięćdziesiąte urodziny i był już uznanym w świecie
science-fiction pisarzem. Rok wcześniej odebrał drugą w swoim dorobku Nagrodę
Hugo (za „Dublera”, wcześniej za „Farmer in the Sky”). Oceniając recenzowaną
książkę warto wziąć pod uwagę ten fakt, bo zastosowana tu metoda twórcza nie
jest tylko efektem młodzieńczej wyobraźni i nieukształtowanego warsztatu, ale
świadomą, wielokrotnie wcześniej ćwiczoną, strategią. Heinlein dokładnie wiedział
co chciał napisać i jak to zrobić.
Przystępując
do lektury książki wydanej dawno, lubię spojrzeć na otoczenie w jakim
powstawała. A rok 1957 był w moim odczuciu jednym z najważniejszych tak dla
literatury, jak i filmu. W tej drugiej kategorii swoje premiery miały tytuły,
które nawet mało obeznani z tematem widzowie doskonale kojarzą: „Dwunastu
gniewnych ludzi”, „Siódma pieczęć”, „Tam, gdzie rosną poziomki”, „Tron we
krwi”, „Most na rzece Kwai”, „Lecą żurawie”, „Noce Cabirii” czy „Ścieżki
chwały”. Dziś aż trudno sobie wyobrazić, że w jednym sezonie do kin wchodzą
nowe obrazy Kurosawy, Bergmana, Felliniego, Kubricka, Kałatozowa, Leana,
Lumeta, Wildera, Kazana, Ozu, Antonioniego, Hasa i Munka. Podobnie uznane marki
działały intensywnie w świecie literatury. „Szkice piórkiem” Andrzeja
Bobkowskiego, „Kolumbowie. Rocznik 20” Romana Bratnego, „Następny do raju”
Marka Hłaski, „Dzienniki gwiazdowe”
Stanisława Lema, „Bakakaj” Witolda Gombrowicza, „Słoń” Sławomira Mrożka, „W
drodze” Jacka Kerouaca”, „Działa Navarony” Alistaira MacLeana, „Pnin” Vladimira
Nabokova, „Doktor Żywago” Borisa Pasternaka, „Los człowieka” Michaiła
Szolochowa czy „Voss” Patricka White’a. To wszystko klasyki, wciąż żywe, mimo
upływu czasu. Jakby tego było mało, nawet najważniejsze literackie nagrody
dostosowały się do wysokiego poziomu – Nobla otrzymał Albert Camus a Pulitzera
Eugene O’Neil za „Zmierzch długiego dnia”.
Nie jest łatwo
zaistnieć w takim gronie, tym bardziej że segment science-fiction też działał
intensywnie (wydane powieści Asimova czy Fredricka Browna). Na szczęście dla samej książki, Heinlein
odcinał się od ambicji tworzenia artystycznych modeli przyszłości. Jego książki
z założenia mają luźno nawiązywać do ważnych dzieł kultury, ale przede
wszystkim powinny bawić i gwarantować dobrze spędzony czas. „Drzwi do lata”
w tym aspekcie sprawdzają się idealnie. Sama fabuła jest stosunkowo prosta, a
też pytania do jakich zmierza, pojawiały się już w literaturze wielokrotnie.
Dan Davis jest utalentowanym wynalazcą, który wraz z grupą wsparcia tworzy
robota domowego. Mimo że akcja początkowo została osadzona w roku 1970, robot
potrafi wykonać praktycznie każdą pracę porządkową. Ta cudowna rzecz nie jest
jednak drogą do sukcesu i bogactwa Dana. Jego współpracownicy wykorzystują
naiwność inżyniera i przypisując sobie całe zasługi, wprowadzają go w stan
depresji. Tu pojawiają się pierwsze pytania tej książki, o naiwność, dwulicową
naturę człowieka i sposoby radzenia sobie z traumą.
Heinlein nie byłby Heinleinem gdyby w tym
momencie skupił się na rozwijaniu wątków psychologicznych. Zamiast tego ucieka
się do fantazji. Najpierw swojego protagonistę pogrąża w Długim Śnie, a
następnie przenosi do czasów Milenium, gdzie nic nie jest już takim, jak było
dawniej. Podróże w czasie stoją na porządku dziennym, stąd też zraniony bohater
wraz ze swoim towarzyszem niedoli – kotem, postanowią zemścić się na swoich
oprawcach. I tu znowu wchodzimy na grunt refleksji typowych dla literatury
science-fiction: o kształt przyszłości, nowoczesne technologie, przenoszenie
się między przestrzeniami, zemstę, sprawiedliwość. Wszystkie one wybrzmiewają w książce z typową dla Heinleina łatwością i
pozorną powierzchownością. „Drzwi do lata” nie tworzą piętrowych dyskursów, za
to całkiem skutecznie potrafią rozbawić i zainteresować.
Jeśli właśnie
tego szukacie w literaturze – dobrej zabawy, nieoczywistych zagrań fabularnych,
prostej formy i specyficznego kota, lektura „Drzwi do lata” będzie idealna. Nie
doszukiwałbym się w niej jakichś głębszych sensów. To zupełnie inny przypadek, niż wydana w tym samym czasie „Wieczna
wojna”. Tam czuć trud codzienności, piekło wojny, rozwiązłość, zagubienie we
wszechświecie. Tu jest po prostu lekko, z przymrużeniem oka. I dobrze, bo takie
książki też są potrzebne.