Wydawca: ArtRage
Liczba stron: 400
Oprawa: miękka z dziurką
Nie będę się tu mądrzył, że jestem jakimś specjalistą od Australii. Przystępując do lektury „Powrotu do Uluru” widziałem, że jest to państwo kontynent, że stolicą wcale nie jest Sydney, że żyją tam kangury, Tim Cahill dobrze grał głową, a futbol australijski jest wyjątkowo widowiskowy (naprawdę kiedyś śledziłem jeden sezon tych rozgrywek!). No dobra, wiedziałem może nieco więcej, ale wcale nie tak dużo, jak bym chciał. Powiedzmy, że byłem jednym z tych, co chcieliby przytulić koalę i wejść na Uluru. O drugiej z tych ambicji mogę już zapomnieć, co zawdzięczam lekturze książki Marka McKenna (tak na marginesie to czytając nieco więcej o Australii podczas lektury, dowiedziałem się także, że koale są płochliwe i przytulanie może doprowadzić je do utraty zdrowia).
Pierwszym co zwraca uwagę w książce wydanej przez ArtRage, jest tytuł. Wiecie jak to jest – słyszysz Uluru i już wiesz, że chcesz to czytać. Nie za dużo o tym w Polsce się pisze, a co by tu nie mówić, wzrok przykuwa. Drugiej takie formacji skalnej na świecie nie znajdziecie. Kto by nie chciał jej zobaczyć? Czegoś więcej się o niej dowiedzieć? Kto odmówi opowieści o legendzie? Tu jednak moje ostrzeżenie - zanim do Uluru w książce się dokopiecie, minie kilkadziesiąt stron. Bo to nie jest laurka wystawiona dla obszaru wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie jest to też reportaż o tym, jak to fajnie jechać na wycieczkę marzeń. To książka historyczna, której 20% stanowią przypisy i źródła!
Pierwszy rozdział dotyczy tego, o czym tak naprawdę Mark McKenna chciał napisać – środka Australii. Badacz analizuje historię wyznaczania centralnego punktu kontynentu. Przywołuje kilka hipotez, wskazuje jakie błędy przy tym popełniono, ostatecznie potwierdza jeden z typów. Nie będę się tu skupiał na konkretnych miejscach i nazwiskach, bo kogo to interesuje, ten musi tę książkę przeczytać. Dla mnie dużo ważniejsze w tej części lektury było podkreślenie, że środkowa Australia to ogromna przestrzeń pokryta czerwoną glebą, na której mieszkają tak rdzenne ludy, jak i kolonizatorzy. Z uwagi na panujący klimat i jednych i drugich było i nadal jest mało. Gęstość zaludnienia tej części kontynentu bliższa jest Alasce, niż Melbourne.
Analizując historię tego miejsca Mark McKenna co chwilę trafiał na starą opowieść o Billu McKinnonie. Daję sobie rękę uciąć, że większość czytelników książki nie ma pojęcia, kim był ów człowiek. Ja też nie wiedziałem. W każdym razie to właśnie o nim jest „Powrót do Uluru”. Chociaż nie tylko o nim, bo jest tu też przecież silny wątek Ayers Rock, Mutitjulu, Pitjantjatjara, Yankunytjatjara, Anangu i wielu innych.
McKinnon był policjantem, który po serii mniej lub bardziej udanych przygód, trafił do Alice Springs. Googlując dzisiaj nazwę miejscowości dowiemy się, że zamieszkuje je około 25 tysięcy osób, że ma tam siedzibę kilka firm, a przez miasteczko przechodzi kolej. Na początku lat trzydziestych takich luksusów jednak nie było. Posterunek to była zwykła rudera, którą trzeba było urządzić na nowo. To jednak nie koniec obowiązków nowego służbisty. Jego praca polegała także, a może nawet głównie na patrolowaniu terenu. Gdy nadchodził ten czas, napełniał baniaki wodą, brał wielbłąda i ruszał z towarzyszem w trasę. Skwar, spanie pod gołym niebem, pieczenia dampera, przyrządzanie posiłków z waranów, indyków, kangurów czy kotów – to wszystko brzmi nawet romantycznie, ale w rzeczywistości takie nie było. McKinnonowi zdarzało się przejechać 160 kilometrów na wielbłądzie w ciągu zaledwie 4 dni, co z pewnością było dalekie od luksusu. Niejednokrotnie musiał ścigać zabójców, odpierać ataki uzbrojonych w woomery plemion, albo przewozić podejrzanych. Była to praca, która wymagała samozaparcia i odwagi.
McKinnon przez lata służby urósł do miana legendy i bohatera. Jak stara się nam dowieść jednak Mark McKenna, miał on też swoje za uszami. W jednej ze scen pisze tak: „Ich opowieści o tym, jak McKinnon i jego tropiciele przykuwali ich do drzew, jak kopał ich i bił, chłostał rzemieniami z bawolej skóry czy łańcuchami, do krwi okładał żelaznymi prętami z uprzęży wielbłądów, nawet łamiąc kończyny odmawiał pożywienia i wody”. Człowiek z takim charakterem musiał prędzej czy później przesadzić. I faktycznie tak się stało. W 1934 roku ścigając morderców Kai-Umena (wyrok był powiązany z naruszeniem prawa plemiennego) dopuścił się użycia broni, co zakończyły życie Yokunnuny. Śledztwo przeprowadzone w tej sprawie wykazało niewinność McKinnona. Nieco inne światło rzucają wyniki badań przeprowadzonych przez autora niniejszej publikacji.
W „Powrocie do Uluru” obserwujemy stopniowy proces odkrywania prawdy. Na podstawie wywiadów, dziennika McKinnona i innych materiałów, Mark McKenna burzy mit policjanta-legendy. Przy okazji dotyka szeregu innych kwestii związanych z polityką rasową. Opisuje też Uluru, gdzie doszło do popełnienia zbrodni. Dla Anangu to Tjukarpa, z kolei w oczach białoskórych to po prostu kolejna atrakcja, na której można zarobić. Należy się cieszyć, że po dziesiątkach lat zabójstw, rasistowskiego prawodawstwa i asymilacji Aborygenów, dzisiaj Ayers Rock została oddana w zarządzanie ich prawowitych właścicieli.
„Powrót do Uluru” to na pewno kawał dobrej pracy historycznej. To też utwór rzeczowo odsłaniający mało znaną historię. Lektura płynie wartko, autor bardzo dba o nie przesadzenie z liczną nazwisk i miejsc. Skupia się na pewnym wycinku przeszłości Australii, dzięki czemu książkę czyta się momentami jak powieść. Całość wzbogacają zdjęcia, które nadają treści autentyczności i namacalnego charakteru. Mam jednak jedną uwagę – chodzi o końcówkę. W sumie mało mnie interesują dylematy moralne autora. Czy lepiej pisać brutalną prawdę, czy może szanować pamięć McKinnona? Generalnie rozumiem wyrzuty sumienia, ale nie widzę uzasadnienia, aby zamieszczać ich opis na kilkunastu stronach tej książki (było to już mielone wielokrotnie w innych pozycjach, no taka praca historyka, co zrobić). Poza tym drobnym zgrzytem „Powrót do Uluru” to rzecz bardzo dobra, godna polecenia.