Recenzja "Krótka historia ruchu" Petra Hůlová

Wydawca: Afera

Liczba stron: 232


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Premiera: 10 maja 2021

Petra Hůlová, czeska specjalistka od literackich ‘afer’, tym razem wzięła na warsztat kwestię płci, temat odmieniany w ostatnich latach przez wszystkie przypadki. Jednocześnie odchodzi od historii wprzężonych we współczesne realia. „Krótka historia Ruchu” jest dystopią osadzoną poza czasem i przestrzenią. Całość akcji została zamknięta w Instytucji – miejscu resocjalizacji napastliwych mężczyzn. Jest to wielki gmach, zaadaptowany po byłych zakładach mięsnych (co oczywiście ma tu znaczenie symboliczne). Trafiają do niego panowie, których żony postanowiły zapłacić wysoką cenę, w zamian za ich oświecenie.

Główną bohaterką książki jest Vera, jedna z najbardziej wytrwałych pracownic Instytutu. Szkoli ona swoich podopiecznych w wieloetapowym cyklu nauczania. Celem wszelkich podejmowanych działań jest przekonanie mężczyzn, że nadrzędną wartością pozostaje wnętrze kobiety, nie zaś jej uroda. W tym nowym, lepszym świecie nie ma miejsca na operacje plastyczne, pielęgnowanie cery czy atrakcyjne stroje. Zdjęcia starszych, nagich kobiet, mają prowadzić do dokładnie takich samych efektów, jak znana od wieków pornografia. Jedną z zasad jest tu zresztą zezwolenie na masturbację wyłącznie przy fotografiach modelek po siedemdziesiątce. Petra Hůlová słowami swojej bohaterki mówi wprost, że rzeczywistość byłaby lepsza, gdyby penisy posiadały iloraz inteligencji 130.

Autorka co stronę wprowadza czytelnika w konsternację. Mamy tu opisy scen anty-erotycznych oraz brutalną przestrzeń postmoderny (elektrowstrząsy). Hůlová uwodzi czytelnika kryzysem wartości. W imię bezceremonialnych zabiegów zgadzamy się na pornografizację fabuły i myśli, rozgrzeszamy bohaterów, którzy są przerysowani i z którymi trudno się identyfikować. To właśnie skandal jest kołem napędowym tej prozy. Z tego powodu trudno „Krótką historię Ruchu” zignorować, co wcale nie oznacza, że można ją przyjmować bezkrytycznie.

Kilka kwestii u Hůlovej wywołuje irytację i sprzeciw. Pierwszą z nich jest sam temat książki. Feminizm opisano już na milion sposobów, a nowa książka czeskiej pisarki naprawdę nie przynosi żadnych świeżych spostrzeżeń. Krytykę patriarchatu i krytykę radykalnego feminizmu dostrzegam każdego dnia w telewizji, w mediach społecznościowych, w prasie. Jest ona także jednym z wiodących dyskursów literackich. Przyznam szczerze, znudziło mnie to już. Przejadło się. I nie ma znaczenia czy chodzi o opowieść, reportaż czy pastisz. Wszystko sprowadza się do tych samych reguł. 

Po przeczytaniu najnowszej książki Wydawnictwa Afera trudno mi także odpowiedzieć na pytanie, jakich wartości broni autorka i dlaczego? Hůlová ukrywa się za maską cynizmu tak skutecznie, że brakuje mi w jej prozie jakiejś wartości dodanej. Czegoś, na czym mógłbym oprzeć akceptację dla licznych uproszczeń fabularnych. Spójrzmy chociażby na konstrukcję bohatera. Vera co prawda posiada jakieś jednostkowe cechy (cierpliwość, upór, wiara w swoje ideały), zbudowana jest jednak tak, jak gdyby była everymanem. Kobietą narodzoną z ponowoczesnych lęków. Osobą zaplątaną w ogólny schemat (samotność – odrzucenie). Jest po prostu groteskową metaforą. Nie bardzo jednak wiem kogo i przed czym ma ostrzegać. Jej mechaniczne życie pozbawione jest rozmachu i przygód, które mogłyby pogłębić tragizm jej osobowości. Takich jednowymiarowych charakterów i problemów jest tu więcej. Na tym fundamencie nie da się zbudować wartościowej, poruszającej lektury.

„Krótka historia Ruchu” nie jest w mojej opinii książką udaną. Trzeba jednak oddać Hůlovej, że nawet w tym literackim eksperymencie udowadnia swój duży talent. Jej zdania są długie, wielokrotnie złożone, doskonale oddające wibracje myśli, meandrujące między wiarą w  słowa charyzmatycznej przywódczyni Rity, a trudem i znojem codziennego, nudnego powtarzania tych samych czynności. Podoba mi się także włączenie w dyskusję o feminizmie roli kobiet. I nie mam tu na myśli tylko radykalnych przywódczyń, z których Hůlová sobie regularnie drwi, ale także zwykłe dziewczyny, malujące się i strojące tylko po to, żeby nadal czuć się obiektem pożądania napastliwych samców. To jednak trochę za mało dla tak wytrawnej pisarki. Stać ją na zdecydowanie więcej.

Recenzja "Trawa" Keum Suk Gendry-Kim

Wydawca: Centrala

Liczba stron: 487


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Łukasz Janik

Premiera: 30 kwietnia 2021

Kilka lat temu koreańska pisarka Keum Suk Gendry-Kim przeprowadziła wywiad z wiekową rodaczką o imieniu Lee Ok-sun. Gendry-Kim miała ambicję dowiedzieć się kilku faktów o klasach społecznych i dysproporcjach płci podczas II wojny światowej. Zebrany materiał miał ją nakierować na kolejne źródła wiedzy z danego tematu. Rozmowy okazały się jednak na tyle fascynujące, że autorka postanowiła opowiedzieć osobistą historię Lee. Tak właśnie powstała „Trawa”, nowość na polskim rynku wydawniczym.

Temat po jakim porusza się Gendry-Kim, jest bardzo niepokojący, a wręcz bulwersujący. Koncentruje się wokół niewolnictwa seksualnego w czasie wojny, które bardzo często dotykało nie tylko kobiety, ale też raptem jedenastoletnie dziewczynki różnych narodowości. Wśród poszkodowanych były Koreanki, Tajki, Filipinki, Chinki, Wietnamki czy Birmanki. Były to zazwyczaj dziewczęta z przeciętnych bądź ubogich rodzin. Najpierw porywane, później mamione i sprzedawane jako pocieszycielki strudzonych żołnierzy. Owo ‘pocieszanie’ niewiele jednak miało wspólnego z troską. Młode kobiety trafiały do domów publicznych, gdzie poddawane były masowym gwałtom. Choć nie przetrwały z tamtych czasów żadne fotografie, możemy wyobrażać sobie długie kolejki japońskich żołnierzy ustawiających się do łóżka przypadkowo zgarniętych z ulicy dziewczyn. Ten potworny proceder kończył się dopiero po dwudziestym, a czasem i trzydziestym ‘petencie’ w ciągu jednej doby.

Jeśli ktoś myśli, że na tym kończyła się trauma tych niewinnych istot, nic bardziej mylnego. Doskonale przekonuje o tym lektura „Trawy”.  Napastliwi żołnierze bardzo rzadko odpowiednio zabezpieczali się podczas stosunków. Efektem były niechciane ciąże, które lekarze bardzo szybko ukrócali wymuszonymi poronieniami (walenie w brzuch kobiet żelaznymi drągami) lub przeprowadzali aborcje. Innym problemem pojawiającym się podczas pracy był także brak odpowiedniej opieki medycznej. Dbano wyłącznie o zdrowie żołnierzy, więc głód, przemoc fizyczna czy całkiem naturalne w tej sytuacji problemy psychiczne kobiet, pozostawały nierozwiązane. Ponad 70% wykorzystywanych dziewcząt nie przetrwała tej morderczej próby.

„Trawa” nie jest pionierską książką, która porusza te wstrząsające historie. Jest jednak pierwszą powieścią graficzną osadzoną w tych realiach. Gendry-Kim poza omawianymi faktami, dba także o odpowiedni przekaz. Ten format działa naprawdę dobrze, ponieważ poprzez rysunki autorka ukazuje emocje bohaterki i surową scenerię północno-wschodnich chińskich pustkowi, gdzie została wysłana po uprowadzeniu jej przez kilku Koreańczyków. Autorka nakreśla obrazy w czerni i bieli, dzięki czemu nadaje narracji powagi. Czasami świadomie odchodzi od tradycyjnego kształtu komiksu i używa dwustronicowej rozkładówki do narysowania tylko jednego obrazu. Dobrym przykładem jest tu scena, kiedy Lee wraca do Korei po pięćdziesięciu pięciu latach spędzonych w Chinach. Gendry-Kim rysuje samolot lecący po niebie, aby podkreślić jak wiele w międzyczasie się wydarzyło, jak technologia poszła do przodu.

Model powieści graficznej pozwala też autorce na swobodne wycieczki w czasie. Po tym jak Lee opuszcza Chiny, historia nagle cofa się do lat 30. i 40., kiedy była dzieckiem. Jej rodziców nie było stać na wykarmienie wszystkich swoich pociech, więc oddali Lee rodzinie w Busan. Ta obiecała, że młoda podopieczna rychło trafi do szkoły. Lee marzyła tylko o zdobyciu wykształcenia, więc wmawiała sobie, że rozstanie z rodziną jest najlepszym rozwiązaniem. Po tych przemyśleniach mamy kolejny przeskok, tym razem do teraźniejszości, gdzie wiekowa Lee siedzi w koreańskim przytułku. Jej nową rezydencją jej specjalny instytut dla byłych „kobiet do towarzystwa”. Seniorka podkreśla jak czuła się w danym momencie, dopowiada to, czego nie udaje się opisać innymi słowami. Takie wtrącenia będą w komiksie pojawiały się od czasu do czasu, nieustannie przypominając czytelnikom, że to żadna fabuła, a czysta prawda.

Lektura „Trawy” wzbudza złość, smutek i frustrację. To opowieść, która pozostanie z czytelnikiem na dłużej. Nie tylko dzięki kłującym słowom, ale także sugestywnym obrazom. Czasami grafika przemawia głośniej niż słowa i ta książka dobrze o tym przekonuje. To prawdziwy i szczery kalejdoskop życia jednej z niezliczonych „kobiet do towarzystwa”, które nie tylko były wykorzystywane jako seksualne zabawki w służbie japońskich żołnierzy, ale zostały także pozbawione domów, rodzin i szacunku. Z drugiej strony jest to też opowieść niosąca ukojenie i nadzieję. Lee znalazła przecież męża, ma dzieci, w końcu wraca też do ojczyzny i dostaje nową szansę. Udowadnia, że witalność i nieustępliwość potrafi pokonać siłę japońskiego imperium. „Trawa” dołącza do imponującego panteonu legendarnych komiksów biograficznych. Z dumą mogę ustawić ją obok takich dzieł jak „Persepolis” Marjane Satrapi, „Fun Home: Tragikomiks rodzinny” Alison Bechdel i „Maus” Arta Spiegelmana.

Recenzja "Nieźle się zapowiadało" Jan Suzin

Wydawca: ARKADY

Liczba stron: 184


Oprawa: broszurowa

Premiera: marzec 2021

Jan Suzin, polski prezenter telewizyjny, lektor filmowy i architekt, trafił do Telewizji Polskiej w listopadzie 1955 roku. Był to dopiero początek działalności tej instytucji. Programy były nadawane wyłącznie w wybranych godzinach i nie we wszystkie dni tygodnia. Nie było możliwości wcześniejszego nagrania audycji, więc materiały prezentowano na żywo. Podawane wiadomości bardzo często pochodziły sprzed kilku dni, tak wolny był ówcześnie obieg informacji. Zespół pracowników tworzyła raptem garstka osób, a rekrutacja nie była tak sformalizowana, jak obecnie. Dzięki temu kandydaci, którzy faktycznie dostawali rolę prezentera, mieli odpowiednie ku temu predyspozycje. Tak właśnie swoją karierę rozpoczął 25-letni architekt, którego dzisiaj prawdopodobnie nie zatrudniono by nawet do roli w jednej z ambitnych produkcji typu „Dlaczego ja?”.

Jak wspomina w swojej książce, był to czysty przypadek. Gdyby nie ogłoszenie w „Expresie Wieczornym” i spotkanie w komunikacji miejskiej, Jan Suzin pewnie nigdy nie zrealizowałby setek różnorodnych programów. W castingu pokonał prawie dwa tysiące kontrkandydatów, a drogą do sukcesu była odpowiedź na pytanie, czym wypełniłby dziurę w programie. Suzin potrafił improwizować, żartować, a przede wszystkim zachowywać wysoką kulturę słowa. Miał więc wszystkie te atuty, których tak bardzo brakuje współczesnym prezenterom.

W jego wspomnieniach „Nieźle się zapowiadało”, wydanych przez ARKADY, autor odwołuje się do wielu zdarzeń, osób i poglądów. Wspomina między innymi swoją pierwszą przygodę z czytaniem tekstu do filmu. Padło na obraz „Ziemia” Dowżenki. To piękne dzieło, w którym kontrast poetyckiego pejzażu natury miesza się propagandą rosyjskich kołchozów. Suzin przyznaje wprost, że tę pracę zawalił na całej linii. Nikt go wcześniej nie uczył jak to robić. Jedocześnie podkreśla, że nie poddał się w swoich próbach zrozumienia istoty rzeczy, dzięki czemu mógł później czytać teksty do wielu filmów i programów.

Ciekawe w „Nieźle się zapowiadało” są przede wszystkim zakulisowe smaczki. Jan Suzin mówi na przykład o tym, jak kiedyś wyglądała praca prezentera pogody. Wspomina pionierski pomysł, aby osoba nie tylko mówiła o temperaturze i ciśnieniu, ale też rozrysowała nadciągające niże. Odwołuje się również do licznych żartów i wpadek, jak chociażby wtedy, gdy wspomnianemu prezenterowi pogody postanowili podczas emisji na żywo ściągnąć spodnie.

Suzin nakreśla trudności związane z nagraniami Sondy, przypomina słynny dawniej Turniej Miast, uściśla swoje wrażenia po spotkaniu z Gagarinem i Hermaszewskim. W linearnym portretowaniu przeszłości dochodzi też do czasów nam bliższych. Mimo że spędził przed okiem kamery ponad 40 lat, przestrzega przed współczesną telewizją. Zauważa, że to co kiedyś było pracą małego zespołu ludzi z pasją, dzisiaj jest już zwykłą korporacją, w której nie liczy się jakość, a pogoń za sensacją. Dochodzi nawet do wniosku, że lepiej pielęgnować kwiatki w ogródku, niż włączyć Wiadomości. Można się tylko cieszyć, że ostatnie informacje podawane przez Telewizję Polską widział przed 2010 rokiem. Nowa era propagandy spóźniła się na zszarganie mu nerwów.

Książka uzupełniona jest o liczne zdjęcia archiwalne, felietony o ukochanym Kazimierzu i wywiad z żoną słynnego prezentera. Z całości lektury wyłania się arcyciekawa postać prawdziwego dżentelmena. Człowieka, który nigdy nie dał sprowadzić się na złą stronę. Pewnie trochę tu za dużo lukrowania, za bardzo to wszystko pocztówkowe, ale z drugiej strony, wydaje mi się że właśnie takiego Suzina chcemy pamiętać: jako osobę skromną, z klasą i dużą wiedzą. Wartość tej pozycji docenią osoby starsze, które doskonale pamiętają prezentera z telewizji. Młodsze pokolenie, choć pewnie Jana Suzina nie kojarzy, też po „Nieźle się zapowiadało” powinno sięgnąć. Ta książka uczy jak etycznie pracować. Pokazuje także, że istniała kiedyś telewizja, w której była większa swoboda. Reżyser i scenarzysta nie byli odpowiedzialni za zaplanowanie każdego słowa, uśmiechu, wybuchu radości. Tamta telewizja była naturalna, w przeciwieństwie do sztuczności, która wylewa się z każdego prezentowanego obecnie show. Gdyby wróciły dawne czasy, może i ja zacząłbym włączać swój odbiornik?