Recenzja "Raport Brodecka" Manu Larcenet

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 328


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Sajdakowska (współpraca: Jakub Jankowski)

Premiera: 3 lutego 2021

Są takie momenty, gdy już po pierwszym kontakcie wiesz, że dany przedmiot musi wejść w Twoje posiadania. Przekonać może opakowanie, format, kolorystyka i wiele innych czynników. W przypadku "Raportu Brodecka" kuszące jest właściwie wszystko. Jakość wydania to absolutne komiksowe mistrzostwo świata. Odnoszę zresztą wrażenie, że tej opowieści jest bliżej do malarstwa czy dopracowanego do perfekcji filmu, niż literatury. Z tego też powodu koszty, choć przecież niemałe, zeszły u mnie na dalszy plan. Od początku wiedziałem, że jest to lektura do wielokrotnego czytania.

Nie jest tajemnicą, że „Raport Brodecka” jest adaptacją powieści Phillipe’a Claudela pod tym samym tytułem. Kto miał okazję czytać dzieła francuskiego pisarza, wydawane swego czasu przez Czytelnik, ten wie, że lubi on zmieniać swoje strategie literackie. Zaskoczenie, tajemnica, noir, brak linearności – to najważniejsze przymioty tych książek. Mimo różnych perspektyw i form jedno zawsze pozostawało u niego wspólne – akcentowanie pamięci o wojnie. Taki jest też „Raport Brodecka”, za który Claudel otrzymał swego czasu nagrodę Goncourtów. To chyba najbardziej wstrząsająca i brutalna z jego historii. Choć utrzymana w silnym realizmie, odwołuje się także do pojęć absurdu i oniryzmu. Tym większe moje zaskoczenie, że ktoś zdecydował się na jej przeniesienie do komiksu. I co więcej, zrobił to tak błyskotliwie.

Akcja osadzona została w świecie powojennym. Młody mężczyzna imieniem Brodeck osiedla się na uboczu niewielkiej mieściny, gdzieś na granicy francusko-niemieckiej. Udając się do lokalnej gospody po masło, otrzymuje od zgromadzonej tam ludności specjalne zadanie. Jako najbardziej kompetentny i wykształcony w okolicy, ma sporządzić raport z niedawnych wydarzeń, a następnie przedłożyć go władzom do wglądu. Nie byłoby w tym pewnie nic dziwnego, gdyby w całym tym zamieszaniu nie chodziło o morderstwo.

Brodeck pod pozorem dokumentowania zdarzeń i przygotowywania rzetelnego, obiektywnego raportu, spogląda w zwierciadło własnych doświadczeń. Opowieść o Andererze (innym), który pewnego dnia pojawił się w miasteczku i szkicował portrety mieszkańców, stopniowo schodzi tu na dalszy plan. Dużo ważniejsze okazują się własne doświadczenia, równie ponure i zagmatwane jak narracja o kolektywnym zabójstwie obcego. Brodeck część swojego życia spędził w obozie koncentracyjnym, gdzie musiał udawać psa. To poniżające zadanie jest jedyną przepustką do dalszego życia. Protagonista godzi się na nią, daje się upodlić i zniewolić, za co otrzymuje nagrodę – może dalej żyć z pamięcią traumatycznego czasu. Natrętnie powracają też inne obrazy, jak chociażby cierpienia jego młodości. Tak Claudel, jak i Larcenet budują swoją opowieść z fragmentów, które stopniowo zaczynają przypominać spójną całość.

Dzięki gwałtownemu rysunkowi i niebywałej zdolności operowania cieniem, album przypomina wielkie komiksowe wydarzenie – „Mort Cinder” Alberto Brecci (wydane po polsku przez Non Stop Comics). Larcenet przenosi dzikie piękno krajobrazów na eksperymentalną przestrzeń czerni i bieli, w których latające zastępy ptaków i drut kolczasty, będę porażały często wielokrotnie bardziej, niż nakreślone realistycznie sceny pobić czy mordów. Uwagę zwraca także zdolność do niesamowitego ukazywania kontrastu ze światłem, dzięki czemu wiele kadrów przypomina sceny z niemieckiego ekspresjonizmu. To doskonale podkreśla emocje bohaterów i nawiązuje do estetyki grozy.

„Raport Brodecka” stanowi niecodzienne połączenie tekstowego minimalizmu, wizjonerskiej grafiki oraz intrygującej, poszatkowanej fabuły. W tym komiksie nic nie jest takim, jakim wydaje się na początku. Napięcie rośnie z każdą stroną, mimo że już na starcie wiemy, co tak naprawdę się wydarzyło. Larcenetowi udało się stworzyć formalne i scenariuszowe arcydzieło. Autor stworzył magiczny labirynt terroru i tragicznego surrealizmu, który jak „Zamek” Kafki, poraża na przemian dosłownością i niedopowiedzeniem. Nowość absolutnie niezwykła pod każdym względem.

Recenzja "Liczby ostatnie" Jarosław Maślanek

Wydawca:
PIW

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda


Premiera: 25 lutego 2021

Dystopię jako gatunek literacki trudno nazwać odbiciem lustrzanym utopii. O ile bowiem ta druga ma charakter normatywny, gdyż wynika z uproszczenia koncepcji ludzkiej natury, o tyle ta pierwsza jest zdecydowanie barwniejsza i budzi w czytelniku skrajne emocje. W dystopii wszystko dzieje się źle, choć właściwie nie ma obiektywnych powodów, żeby świat rozpadał się na naszych oczach. Ten motyw pojawia się w lekturach tego gatunku praktycznie od początku. Od Rabelais'a, przez Swifta, Huxleya, Zamiatina, Orwella i Lema, aż do Vonnegut czy Bradbury'ego. Lista autorów odwołujących się do pojęcia dystopii jest znacznie dłuższa, a praktycznie każde dzieło tworzone w tym duchu było później wielokrotnie komentowane.

Fundamentem każdej dystopii jest swojskość. Rozumieć należy ją nie jako tworzenie przyjaznego, sielskiego obrazu rzeczywistości, ale wręcz przeciwnie – nadanie społeczeństwu cech antypatycznych. Nie może być to jednak społeczeństwo przypadkowe, oderwane od tego co tu i teraz. Musi ono wywoływać skojarzenia z teraźniejszością, odwoływać się do doświadczeń samego czytelnika. Tylko wtedy przeżycia związane z lekturą są właściwie angażujące. Wychodząc z tego założenia Jarosław Maślanek kreuje swój świat przestrzennie. Wszystkie kluczowe miejsca akcji, choć dzieją się w przyszłości, przywołują wspomnienia z lat minionych. Blok, cmentarz, wielkie hale, dworzec, szkoła, przejście graniczne, fabryka, z której kominów unoszą się bezsensownie kłęby dymu – to wszystko działa na wyobraźnię. Jest opisane tak, jakby naprawdę istniało i pewnie gdzieś w takiej czy innej formie się znajduje. Swojska jest także ludność, choć przecież wolelibyśmy się z nią w żaden sposób nie utożsamiać. Już sam początek, jako żywo przypominający klimat „Weisera Dawidka”, to jakby widokówka wycięta z okresu naszej młodości. Mamy tu opowieść o czwórce przyjaciół razem spędzających czas, dzielących się swoimi troskami, sukcesami i smutkami. Bywają u siebie w mieszkaniach, w szkole siedzą przy tych samych ławkach, akceptują siebie takimi, jacy są. Przynajmniej do czasu, gdy do ich życia wkroczy wielka polityka.

Maślanek kreuje dwa światy – ten sprzed zarazy i po niej. Pojawiają się różne ponure ozdobniki, klasyczne dla gatunku science-fiction: zmutowani ludzie (łysi), tajemnicze rośliny, dezinformacja, dojarki. Najważniejszy pozostaje jednak obraz społeczeństwa i wynikające z tego konsekwencje dla jednostki i planety. Ludność jest tu zamknięta. Żywi nieskończony lęk i nieufność względem świata zewnętrznego. Często ten strach przybiera formę bardziej otwartego wyznania – jak chociażby podczas odrzucenia kolegi, spalenia budki z fastfoodami czy zabawy w dziurawienie. Ta pozorna szczęśliwość, wyrażająca się dobrymi stosunkami sąsiedzkimi czy zawodowymi, ma swoje drugie oblicze. Pod tą kruchą powierzchnią, kryje się bolesna prawda – społeczeństwo ma wszczepioną jakąć patogenną wadę, która niszczy je jak nowotwór złośliwy. Nie ma tu możliwości awansu. Mimo upływu lat klasy nadal istnieją i nie trzeba wyjaśniać, dlaczego jedni są odrzucani, a inni brani bez pytania. Ważna jest także władza, reprezentowana przez elity. Deklarują oni otwarcie konkretne idee, z których w rzeczywistości nijak się nie rozliczają. Propaganda medialna i system edukacji wykształcają w przeciętnym człowieku przeświadczenie, że życie w tym reżimie jest ze swojej natury czymś dobrym i pożądanym. Indywidualność i własne przekonania są z kolei czymś złym i niepraktycznym.

Taki jest właśnie świat, w którym żyje główny bohater. Obserwujemy go od najmłodszych lat, aż po dorosłość. Złego doświadcza już na początku, gdy bez żadnego powodu odrzuca swojego przyjaciela. Potem to odrzucanie będzie powracać w różnych formach. Nigdy nie znajdzie stabilizacji i godnej pracy. Kobieta, w której się zakocha, będzie dyskredytowana przez otoczenie i traktowana jako gorsza. Poznany na granicy zmiennik, po kilku miesiącach odwróci się od protagonisty i nazwie go innym. Samotność i oczekiwanie, mierzone kolejnymi liczbami.

W „Liczbach ostatnich” dzieje się naprawdę bardzo wiele. Bohaterowie pojawiają się i znikają, przenosimy się z jednej specyficznej przestrzeni do innej, jeszcze bardziej futurystycznej. Mamy tu samozwańczego księdza, skorumpowaną policję, bezwzględnych strażników, tajemniczych szefów, wyśmianych profesorów i wiele innych. Każdy ma jakąś symboliczną rolę do odegrania, jakiś kafkowski wątek do wypełnienia. Powieść Maślanka zdaje się do niczego niepodobna, ale w sposobie opisywania relacji, w kadrowaniu przestrzeni, w podejściu do nakreślania ludzkich charakterów, w tym wszystkim pobrzmiewają echa Coetzee, Vesaasa, Szulkina czy Wellsa. To książka rzecz jasna mroczna i to mrokiem bardzo namacalnym, ale jednocześnie momentami zabawna i groteskowa (wspomniane już dojarki). Autor posiada wyjątkowy dar łączenia czerni z bielą, których używa nie w celu malowania świata opartego na różnych odcieniach szarościach, lecz takiego, gdzie gama barw jest nieograniczona. Ludzie są tu przecież wyraziści i oryginalni, nawet jeśli ich głównym zadaniem jest reprezentowanie określonego typu charakteru.

Wielką wartością w „Liczbach ostatnich” jest sposób, w jaki autor tropi i wyławia najmniejsze oznaki znikającego człowieczeństwa – małe rozmowy o książkach, seks z uczuciem, pomoc na ostatniej drodze. Atmosfera, choć jest posępna i ponura, ma w sobie wiele elegancji. Nie chodzi tu nawet o jakieś literackie ozdobniki, bo ich w książce jest naprawdę niewiele. Olśniewająca jest za to redakcja, która usunęła wszelkie zbędne zdania i słowa. Myśli trafiają w sedno, a czułość, z jaką pisarz spogląda na każdego człowieka i uwaga, którą mu poświęca, można przyrównać do chęci bolesnego kąsania. „Liczby ostatnie” działają porażająco na zmysły, niepokoją, obezwładniają. Ktoś powie – przecież to już było. I ten smutek, i ta samotność, i nawet troska o środowisko. A jednak w żaden sposób nie może to ujmować jakości tego, nie boję się tego powiedzieć, wielkiego dzieła. Odnoszę wrażenie, że Maślankowi wcale nie chodzi o dawanie jakiejś globalnej, klimatycznej przestrogi. Na te już trochę za późno. Tu raczej krzyk o zachowanie humanizmu w sobie. O zaprzestanie niepotrzebnego hejtu, o troskę o siebie nawzajem, o odłożenie indywidualnych ścieżek kariery na rzecz zdrowego rozsądku. Głos Jarosława Maślanka to prawdziwie lekkie pióro w służbie bieżącego dramatu. To też lektura wyjątkowo filmowa, stanowiąca gotowy scenariusz pod poważny film filozoficzno-obyczajowy. Aż szkoda, że Tarkowski już się tym tekstem nie zajmie.

Recenzja "Kwestia sumienia" James Blish

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 256


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Radosław Kot

Premiera: 9 marca 2021

Wehikuł Czasu rozkręcił się na dobre. Pierwsza w cyklu książka Jamesa Blisha, znanego przede wszystkim z oryginalnej powieści rozgrywającej się w świecie Star Treka, to zarazem dzieło najbardziej nagradzane w jego dorobku. Za „Kwestię sumienia” otrzymał prestiżowe wyróżnienie Hugo w 1959 roku. Warto zwrócić uwagę, że wśród bezpośrednich konkurentów do nagrody znajdowały się wtedy dzieła Roberta A. Heinleina (dobrze znanego sympatykom serii), Robert Sheckleya, Algisa Budrysa oraz Poula Andersona (który ledwie dwa lata później wygrał swojego pierwszego z siedmiu Hugo).

„Kwestia sumienia” to historia księdza Ramona Ruiz-Sancheza, biologa i jezuity, członka kosmicznej ekspedycji. Odwiedzając odległą planetę Lithię w ramach czteroosobowej misji naukowej, jako jedyny przejawia zainteresowanie otoczeniem nie tylko z punktu widzenia militarnego, ale też przez pryzmat wartości religijnych. Badając gleby i bakterie, życie zwierząt i kosmitów zamieszkujących planetę, rozmyśla o rozterkach i paradoksach. Obecny na planecie gatunek gadzi nie czyni zła, a przecież nie wyznaje żadnej religii, nie czci żadnego boga. Nie ma tu morderstw, kradzieży, żadnych złośliwych czynów. Życie jest to bólu logiczne i ułożone. Ewoluujący kryzys pogłębia upływający czas. Niebawem misja się zakończy i każdy z naukowców będzie musiał opowiedzieć na pytanie, co dalej?

Książka Blisha to science-fiction w jej klasycznej formie. Mamy podróże kosmiczne, nowe cywilizacje, nieznane planety, odmienne zwyczaje. Jest też obraz Ziemi stłamszonej zagrożeniem nuklearnym. Z drugiej strony „Kwestia sumienia” dotyka wielu ważnych kwestii, które inne znane mi powieści gatunkowe zupełnie pomijają. Humanizm, wiara, moralność – to na tych wartościach amerykański pisarz opiera siłę książki. Fani dynamicznej akcji, ironii, dialogów i nowych technologii nie mają tu raczej czego szukać. W warstwie fabularnej dzieje się naprawdę niewiele. To relacja bliższa medytacji, niż sensacji. Z tego też powodu, jest to dzieło uniwersalne, które przetrwało wymogi czasu z zaledwie kilkoma zadrapaniami (mało wiarygodne rozrysowanie postaci, stereotypowe i jednowymiarowe potraktowanie ludzkości, dłużyzny). W końcu „Kwestia sumienia” to ambitna powieść, która stara się zbadać ważność chrześcijaństwa w obcym otoczeniu. A ten obraz jest nam coraz bliższy.