Recenzja "Iskra i kamień" Paweł Hohmann

Wydawca: Instytut Literatury, Fundacja Lethe/Animi 2

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka   

Premiera: 29 października 2020 rok

Pilna obserwacja życia winna dostarczać szerokiej palety tematów do przemyśleń. Dobrze tę kwestię rozumie Paweł Hohmann, którego debiut powieściowy „Iskra i kamień” zwyciężył w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika i dzięki temu mógł ukazać się w koedycji Instytutu Literatury i wydawnictwa Animi2. Podobnie jak zeszłoroczny zwycięzca („Podzwonne dla Instytutu”), także powieść Hohmanna trudno uznać za niedojrzałą i obarczoną typową dla młodych twórców jednostronnością. Dobrze to świadczy o samym konkursie, na który w zeszłym roku odpowiedziało aż 308 literatów.

Wróćmy jednak do obserwacji. „Iskra i kamień” to nie tylko analizy bądź odwołania do biografii znanych reżyserów filmowych, ale i obrazy z życia codziennego. Także własne wspomnienia. Obcowanie z dziełem sztuki wiąże się nierozerwalnie z życiem tego, który wchodzi z nim w relacje, albo co ważniejsze, który je tworzy. Gdyby chcieć zamknąć opis recenzowanej książki w kilku słowach, można by powiedzieć, że jest to biografia ekscentrycznego reżysera filmowego. I zostawiając recepcję w tym miejscu, zabilibyśmy to dzieło. Umówmy się, Piotr Kłosowski (bo tak nazywa się główny bohater), to nie Tarantino (chociażby dlatego, że ten pierwszy nigdy nie istniał), a Hohmann (przy całej sympatii) to nie Stephen King, którego ludzie pewnie by czytali nawet wtedy, gdyby napisał instrukcję podpalenia jodły kaukaskiej. „Iskra i kamień” musi przykuwać uwagę czymś więcej, niż dobrze skonstruowaną postacią. Autor to rozumie, a co więcej potrafi te wnioski przekuć w czyn, dzięki czemu jego powieść można czytać na kilka sposobów.

Podstawową kwestią jaką rozważałem podczas lektury była relacja między realnością, a fikcją. Jak wiemy rzeczywistość składa się między innymi z fikcji. Szczególnie silne oddziaływanie ma chociażby wszystko to, co dzieje się w przestrzeni wirtualnej. Coraz częściej bardziej nam się coś wydaje, niż sensualnie istnieje; coraz więcej przeczytanych czy obejrzanych informacji bierzemy za fakt, nie sprawdzając ich fundamentów; coraz częściej surrealistycznym jest to, co jest realistyczne; coraz częściej empiria jest bardziej groteskowa i absurdalna niż sam absurd. Nie zdziwię się, jak któregoś dnia rzeczywistość po prostu zniknie i – co gorsze – niewielu to dostrzeże. Czy w tym kontekście napisanie biografii kogoś, kto nigdy nie istniał, nie jest równie, a może nawet bardziej sensowne, niż biografia realnego człowieka? Można mu przecież dodać odpowiednich cech, otoczyć określonymi postawami, sprawić, żeby wydarzenia układały się pod określoną strukturę. Można w ten sposób stworzyć dzieło totalne, ale to jednocześnie niebezpieczna zabawa. I znowu brawa dla Hohmanna, że nie zagalopował, nie zapomniał o czytelniku. ”Iskra i kamień” choć operuje na fikcji, jest tak naprawdę echem rozmów, wymienianych poglądów na temat życia i tego wszystkiego, co z życiem człowieka się łączy. Oczywiście wysnuwa wiele wątków z własnych przeżyć, z własnych doświadczeń, z obserwacji świata kultury. Traktuję tę książkę jako odpowiedź na wołanie Witolda Gombrowicza: „...dążyć trzeba do tego, aby w Polakach obudziła się świadomość nierealności tej fikcji, jaką żyją”. Dlatego Hohmannowi ufam, nawet jeśli jego postać jest tylko zmyślona.

Jest w tej książce coś jeszcze ważniejszego. Autor odrzuca prostą, pierwszoosobową, linearną organizację tekstu. Zamiast tego wprowadza polifonię. O Kłosowskim mówią różni ludzie: jego przyjaciele, wrogowie, zazdrośni o uznanie, mamy także dostęp do recenzji jego prac. W tej formule to nie autor mówi nam, jaki jest jego bohater, ale każdy czytelnik musi ten obraz zbudować sobie po swojemu. Ale czy na pewno? Kogo słuchać? Dlaczego słyszymy właśnie te osoby? Czy Kłosowski to człowiek wielkiego talentu, pracowity jak mrówka autor kultowych arcydzieł, czy może szaleniec, który uciekł z nękanego politycznymi ograniczeniami kraju? Wymiana myśli pozwala spojrzeć na problem z innej perspektywy, wejść w świat odczuć kolejnej osoby. Może także skłaniać do zadania ważnego pytania – czy to wszystko nie jest tak naprawdę kwestią doboru materiałów, czyli indywidualnego widzimisię biografa? Tak dochodzimy do drugiego bohatera książki. Narrator nie pozostaje tu niemy. Często i gęsto komentuje tak życie samego Kłosowskiego, jak i przytaczane słowa innych osób. Nie tylko kreuje obraz artysty, ale sam także pozostaje w centrum zainteresowania, chociażby dzięki temu, że jest niedopowiedziany, owiany tajemnicą. „Iskra i kamień” to tak naprawdę dwie biografie i trudno mi powiedzieć, która z nich jest ciekawsza.

Sporo w tej książce celnych obserwacji, interesujących konstatacji. Myśl lubi dryfować swobodnie, podrzucać niezwykłe skojarzenia. Nie zawsze są piękne, często zaskakujące. Pełne ironii i dwuznaczności. Autor chętnie daje się unosić na ich fali, bo też dzięki nim realizuje kolejny cel - portretuje całą minioną epokę. Ta powieść gwarantuje dużo pytań po lekturze – o naturę człowieka, o prawdę, o chaos informacyjny, o rzetelność pracy, ale także przemijanie, wartości i istotę wolności. Zapoznaje nas także z dwoma postaciami, która można lubić, bądź nienawidzić, ale nie można być wobec nich obojętnym. To naprawdę dobra książka. Do przemyślenia i ułożenia sobie tego świata po swojemu.

Recenzja "Nieludzko piękna jesień" Jacek Melchior

Wydawca: Seqoja

Liczba stron: 284


Oprawa: miękka

Premiera: 30 listopada 2020 rok

Kontakt z innym człowiekiem, od pierwszego spotkania pozwalającego poczuć bliskość i jedność, aż do ostatniego, wyrażającego ból i podziękowanie, jest jednym z najważniejszych emblematów danych nam w tym świecie. Każdy dzień, czy to słoneczny, czy deszczowy, długi czy krótki, radosny bądź zwariowany, obfituje w nieuniknione relacje i idące za nimi uczucia. Wszystko płynie, zmienia się delikatnie jak trzcina Blaise’a Pascala. Napotkanie Innego człowieka na swojej drodze to zderzenie z odmienną wizją świata. To także konieczność zrozumienia i dostosowania, czasami nawet kosztem okłamywania samego siebie. Spotkania to zmiany, rodzące się emocje, ewoluujące doświadczenia. Spotykamy ludzi wszędzie: na ulicach, w sklepach, pracy, a także w domu. I to właśnie relacje z bliskimi wpływają na nas najbardziej. To przez nie człowiek może zacząć żyć inaczej, niż by chciał, stępić w sobie pożądanie do bycia sobą.

„Nieludzko piękna jesień” to portret sześciu głównych bohaterów. Każda z przedstawionych postaci cierpi w podobny sposób. Żyje ze świadomością tego co jest w środku, w głębi serca. Jednocześnie funkcjonuje z poczuciem, że to właśnie jest najważniejsze i wyznacza ramy codzienności. Proces pozbywania się mentalnych kajdan bywa żmudny i uzależniony od więzów z otoczeniem. Wielokrotnie trzeba latami płacić wysoką cenę: ociemniałość, ostracyzm, niewidzialność. Dojście do punktu zrozumienia, że to właśnie tu i teraz należy żyć całym sobą, że nastał już ten czas, aby mandala świata wypełniła się pełnią barw, jest sprzężony z różnymi wypadkami. Dopiero odpowiedni wstrząs skłania do działania. Do sprawienia sobie namacalnego znaku, który będzie krzyczał i do środka i do otoczenia, że oto nastał czas zmiany.

Tak naprawdę mało ważne jest tu, jak bohaterowie mają na imię i kim są. Czy jest to Mimi lub Aga, czy byli więźniami obozu zagłady, sprzątaczkami, pisarzami czy po prostu są samotni. To wszystko schodzi niejako na dalszy plan, bo Jacek Melchior nie chce kreować odrębnych bytów, za to spojrzeć na problem walki z własnymi demonami w sposób panoramiczny. W jego zbiorze opowiadań wszystko jest umowne, a zdarzenia czy fabuła wcale nie musi przybierać klarownego kształtu. Bo kto to widział życie, w którym wszystko podąża od punktu A, do punktu B, jednocześnie nie zbaczając czasami z trasy. Musi być nieco załamań, poszarpania, niepewności i niedopowiedzenia. To właśnie dlatego wracanie do „Nieludzko pięknej jesieni” jest fascynujące, przygnębiające, ale też proszące o trochę mniej. Bo w tym swoim zamyśle autor „Kochanka” idzie jednak o krok za daleko. Wszystko jest tu symbolem, każdy bohater ma swoje znaczenie reprezentacyjne przedstawione za pomocą zestawu cech charakterystycznych i balastu z jakim kroczy po tym świecie, ich obecność wydaje się jednak losową koniecznością, odgrywaniem roli w dramacie o randze współczesnego mitu. Nie chodzi nawet o to, że brakuje w książce ‘story’, a raczej o fakt, że forma wygrywa nad treścią.

Właśnie brak narracyjnej skrupulatności sprawia, że relacje między poszczególnymi bohaterami nie są należycie zniuansowane. Pewnie gdyby Melchior był debiutantem, gdyby nie przydarzyły mu się bardzo dobre książki (np. wspomniany „Kochanek”), machnąłbym na to ręką. Tu jednak mówimy o erudycie, człowieku wiedzącym o kulturze i czytelniku bardzo wiele. Udowadnia to zresztą każdym, doskonale skomponowanym zdaniem. Do świata „Nieludzko pięknej jesieni” wcale nie jest łatwo wejść. To nie kolejne czytadło, tylko przemyślana układanka słów. To proza trudna, hermetyczna, chwilami przytłaczająca swoją gęstością, neurotycznością i huśtawką nastrojów. Potrafi zranić szybciej, niż brzytwa podczas golenia zarostu. A jednak przyznaję, że – abstrahując od niewątpliwej masochistycznej przyjemności z lektury –  nie znalazłem wystarczających pozawarsztatowych powodów, które sprawiłyby, że poskładane puzzle książki złożyły mi się w cokolwiek, o czym chciałbym dłużej pamiętać. Wyjście z szafy? Jesień jako symbol okresu życia? Tatuaż i seksualność? Jak na moje to wszystko już było, a co gorsza zwyczajnie jest tu tego za dużo. Pewnie książka mogłaby się obronić od tych zarzutów. Dzisiaj nie pisze się już wszak nic oryginalnego, co wcale nie oznacza, że nie warto czytać nowości. Opowiadania Melchiora mają też wiele innych zalet: nie starają się wzbudzać kontrowersji na siłę, nie wbijają szpilek w politykę, nie są też moralizatorskie. Żeby jednak z tak utkanej materii, pełnej znanych nam elementów i metafor, wyszło dzieło bliskie czytelnikowi, musi zostać doskonale przedyskutowane, dopełnione choć odrobiną czułości do postaci. A niestety w „Nieludzko pięknej jesieni” tego po prostu nie dostrzegłem. 


 

Recenzja "Opowieści niesamowite z języka angielskiego"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 512


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: V. Dobosz, J. Jarniewicz, B. Kopeć-Umiastowska, J. Krzysztoń, R. Lipski, I. Malanowska, J. Mroczkowska, J. Olędzka, M. Płaza, S. Studniarz, A. Szpakowska, M. Szuster, M. Traczewska, I. Żółtowska

Premiera: 24 września 2020 rok

Seria Opowieści niesamowitych Państwowego Instytutu Wydawniczego nabiera rozpędu. Po historiach tworzonych w dawnych wiekach przez pisarzy niemieckojęzycznych, rosyjskojęzycznych i francuskojęzycznych, przyszedł czas na bodaj najbardziej oczekiwany tom – pisarzy anglojęzycznych. W zbiorze umieszczono teksty znanych i cenionych artystów: Edgara Allana Poe, Nathaniela Hawthorne’a, Charlesa Dickensa, Henry’ego Jamesa czy H.P. Lovecrafta. Zamieszczono tu także teksty mniej popularne niż „Zagłada Domu Usherów”, „Dróżnik” oraz „Nienazywalne”. O pracach Algernona Blackwooda mówi się, że są „najbardziej warte wyróżnienia wśród dzieł z gatunku weird fiction, może poza dziełami Lorda Dunsany’ego”, Joseph Sheridan Le Fanu zasłynął przede wszystkim z powieści gotyckich oraz odświeżenia tematu wampiryzmu w opowiadaniu „Carmilla”, z kolei Montague Rhodes James był następcą Le Fanu, jednocześnie uwalniając gatunek opowieści niesamowitych od schematów gotyckiej opowieści grozy. Kilka historii, w tym „Znamię” Nathaniela Hawthorne’a, „Prawdziwa powinność” Henry’ego Jamesa i „Zamiana” Arthura Machena nigdy wcześniej nie było przekładanych na język polski.

Tradycyjnie tom rozpoczyna erudycyjny wykład Macieja Płazy (który jest także autorem tłumaczenia opowiadań: „Wampir”, „Nienazywalne” oraz „Zamiana”). Laureat Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2018 za powieść „Robinson w Bolechowie” wędruje przez historię gatunku, począwszy od schyłku XVIII wieku, a kończąc na wieku XX, wskazując przy tym na jego bogactwo tematyczne, innowacje formalne oraz pokrewieństwa łączące z różnorodnymi fenomenami kulturowymi. Czterdzieści stron pięknie napisanego wstępu jest tu nie tylko zapowiedzią, ale też oddzielną wartością czyniącą cały zbiór jeszcze bardziej wartościowym.

Pielgrzymkę po różnych zakątkach grozy rozpoczynamy od pomyłki. W Prima aprilis 1819 roku w „New Monthly Magazine” pojawił się po raz pierwszy „Wampir”, najsłynniejsze dzieło Johna Williama Polidori’ego . Co ciekawe dzieło to zostało pierwotnie przypisane Lordowi Byronowi, u którego Polidori był lekarzem. To dzięki tej pomyłce zyskało natychmiastowy rozgłos i przyniosło autorowi sławę. Jest to pierwsze opowiadanie, które przedstawia postać wampira jako arystokratycznego diabła. Jego wpływ na późniejszy rozwój kultury był nieoceniony. Do inspiracji „Wampirem” przyznawali się między innymi Bram Stocker („Dracula”), Aleksander Dumas („Hrabia Monte Christo”), czy Lesley Selander („The Vampire’s Ghost”). Równie ciekawa jak sama historia, jest geneza utworu. W 1816 roku Lord Byron i jego młody lekarz John Polidori przebywali w Villa Diodati nad Jeziorem Genewskim (miało to miejsce po tym, jak Byron rozstał się z żoną, został oskarżony o romans z przyrodnią siostrą, a jego stale rosnące zadłużenie zagrażało dalszemu życiu w Anglii). Tam właśnie autor „Giaura” poznał i zaprzyjaźnił się z poetą Percym Bysshe Shelleyem, który podróżował ze swoją przyszłą żoną Mary Godwin (obecnie lepiej znaną jako Mary Shelley). Do grupy dołączyła także przyrodnia siostra Mary, Claire Clairmont, z którą Byron miał romans w Londynie. Los chciał, że zamiast podziwiać uroki przyrody, cała piątka była zamknięta w posiadłości. Padał nieustanny deszcz, co skłoniło zainteresowanych do opowiadania fantastycznych historii. Tak właśnie powstawały zręby „Wampira” i „Frankensteina”.

Każda kolejna opowieść niesie za sobą nie tylko ciekawą fabułę, ale też interesującą historię powstania. Dickens przywołuje postać dróżnika kolejowego prześladowanego przez zjawę, której pojawienie się poprzedza tragiczne wydarzenie na linii. Swoją relację oparł na katastrofie kolejowej w tunelu Clayton, która miała miejsce 25 sierpnia 1861 roku (pochłonęła 23 osoby, a kolejnych 176 pasażerów zostało rannych). Inspiracją dla Poe mogły być wydarzenia w domu Usherów (konkretnie domu Hezekiaha Ushera, pierwszego znanego księgarza w Ameryce) na nabrzeżu w Bostonie. Według tej relacji, marynarz i żona starego właściciela zostali złapani i zamknięci przez jej męża w miejscu schadzek. Gdy dom Usherów został zburzony w 1830, znaleziono dwa ciała w otworze w piwnicy. H. P. Lovecraft umiejscowił akcję swojego opowiadania w historycznej dzielnicy Charter Street obejmującej niewielką pozostałość najstarszej części Salem w stanie Massachusetts. Składa się ona z trzech nieruchomości: Pickman House, Grimshawe House i Charter Street Cemetery lub Central Burying Point. Co ciekawe w Grimshawe House mieszkała dawniej rodzina Peabody, w tym młoda Sophia, o której względy zabiegał inny pisarz publikowany w antologii - Nathaniel Hawthorne.

„Opowieści niesamowite z języka angielskiego” to przede wszystkim ważna lekcja historii. Ścierają się tu różne podejścia do tematu grozy. W jednych pojawiają się mroczne postaci (zjawy, demony, czarownicy, wampiry), w innych źródłem niepokoju jest narastające szaleństwo bohatera, a są i takie, gdzie najbardziej zgubną drogą może być podawanie własnych życzeń. W tomie zawarto zestaw kluczowych, klasycznych utworów, bez których trudno dzisiaj wyobrazić sobie osobliwość wampiryzmu czy zombizmu. Czytanie opowiadań publikowanych dawno temu daje możliwość zaobserwowania zmieniającej się techniki pisania, ukazuje ewoluującą kondycję człowieka, prezentuje też niezwykłą różnorodność tak fabularną, jak i formalną. Czytając natkniemy się na pewne szablonowe rozwiązania, należy jednak pamiętać, że to właśnie te historie były pionierskie, a cały zasób kultury jaki w nas drzemie, jest często wyrazem obcowania ze spuścizną zaprezentowanych tu historii.