Wydawca: Znak
Liczba stron: 400
Oprawa: twarda
Premiera: 30 września 2020 rok
„Burzliwe czasy”, najnowsza książka Mario Vargasa Llosy, stałych czytelników peruwiańskiego mistrza nie powinna zaskoczyć. Porusza dokładnie ten sam temat, który wcześniej mogliśmy obserwować w kilkunastu innych jego powieściach: związek między rzeczywistością a fikcją. Llosa odtwarza świat realny, jego historyczne uwarunkowania, zgodnie z zasadami własnej wyobraźni twórczej. Fundament powieści stanowią znane z podręczników fakty, które autor „Wojny końca świata” przeobraża po swojemu, dodaje im własne komponenty, skraca lub wydłuża współrzędne miejsca i czasu, aby ostatecznie uzyskać metaforę zgodną z jego wizją. Rzeczywistość historyczna w jego rozumieniu nie jest bowiem wiedzą encyklopedyczną, ale splotem faktów, snów, wyobraźni i legend.
Llosę interesuje konkretna rzeczywistość, najlepiej społeczna, historyczna i polityczna, koniecznie zlokalizowana gdzieś w Ameryce Łacińskiej. To jest jego dom, nawet jeśli nie fizyczny, to chociaż ideologiczny. Tym razem myśli podążają ku Gwatemali. Tej samej małej Gwatemali, z której pochodził Miguel Ángel Asturias, Noblista z 1967 roku (jego postać też pojawi się w pewnym momencie książki). Ale nie o literaturze, ani nawet szerzej rozumianej sztuce będzie tu mowa. Prolog „Burzliwych czasów” to wspomniane wcześniej obudowanie całej opowieści w realne postaci i zdarzenia. Poznajemy Sama Zemurraya, bezwzględnego biznesmena, dla którego zysk jest wartością nadrzędną w życiu. Zemurray jest właścicielem United Fruit Company, potentata handlu bananami. Jak to w życiu międzynarodowego przedsiębiorcy bywa, czasami zdarzenia, na które potencjalnie nie mamy wpływu, potrafią wpłynąć na obroty firmy. Taka sytuacja mogła potencjalnie dotknąć United Fruit Company. Nowy rząd w Gwatemali postanowił bowiem wprowadzić zasady demokratyczne, między innymi opodatkowanie dużych przedsiębiorstw. Takie stanowisko, nie mogło spodobać się bezwzględnemu Zemurray’owi. W celu zażegnania tego ryzyka zatrudnia Edwarda Bernaysa, bywalca nowojorskich i bostońskich salonów, by ten opowiedział Amerykanom inną wersję historii. W niej United Fruit Company chroni świat przed naporem Moskwy, która w kompleksowy sposób opanowała rząd i mieszkańców małego kraju Ameryki Łacińskiej. Tak oto amerykańska opinia publiczna zaczyna wierzyć, że wszelkie tortury, bunty, intrygi, krętactwa czynione są w imię zwycięstwa kapitalizmu. A to, że w Gwatemali nie ma obywateli rosyjskich, że zaplanowane reformy tworzone są na wzór amerykański, że ludzi traktuje się zgodnie z najlepszą praktyką demokracji, to jest w tym wszystkim najmniej ważne.
Zemurray i Bernays to nie jedyne realne postaci w książce, choć te kolejne, pojawiają się dopiero później, we właściwym rozwinięciu opowieści. Spotykamy tu na przykład majora armii gwatemalskiej, Francisco Javier Arana; prezydenta Gwatemali od 1951 Jacobo Árbenza Guzmána; pułkownika Carlosa Castillo Armasa czy generała i prezydenta Gwatemali od 1958 roku José Miguela Ramóna Ydígorasa Fuentesa. Listę nazwisk można by wydłużać, ale nie to jest celem recenzji. W tym realnym świecie Llosa dotyka wielu problemów: układności, totalitaryzmu, wykorzystywania wpływów, ale przede wszystkim kłamstwa. Autor „Święta kozła” pokazuje, jak działają media i do czego może doprowadzić jeden sprawnie działający marketingowiec ze znajomościami. Bernays podporządkowuje sobie cały naród i doprowadza do zamachu stanu, w imię jednostkowych zysków. Tak to wygląda na pierwszym planie, tak pewnie większość z nas tę powieść odczyta, gdy już przedrze się przez ciąg obco brzmiących nazwisk i ich małych motywacji. Jednak to inne kłamstwo, wydaje się w tej książce nadrzędne. Trzeba mieć na uwadze, że „Burzliwe czasy” napisał człowiek w swojej dziedzinie wybitny. Autor, który w „Listach do młodego pisarza” stwierdził, że „Fikcja to kłamstwo skrywające głęboką prawdę”, a w swoim wykładzie noblowskim podkreślał, że „Literatura opacznie przedstawia życie”. Llosa od lat głosi równowagę fikcyjności i prawdziwości powieściowego świata. Wierzy że fikcja, choć jest kłamstwem, skrywa w sobie najgłębszą prawdę. Tylko przyjmując ten punkt widzenia możemy racjonalnie wyjaśnić zabieg zastosowany na końcu jego najnowszej książki. Mamy tam do czynienia z wywiadem, jaki sam Llosa przeprowadził z wiekową Martitą Borrero Parra, kobietą, która nigdy po naszym świecie nie chodziła, ale istnieje w jego powieści. Martita w latach 50. była piękną niewiastą, molestowaną nastolatką, matką dziecka, które porzuciła, kochanką prezydenta i paru innych wysoko postawionych polityków. Martita jest typową llosowską femme fatale, nie lękającą się związku z dyktatorami i mordercami, w których dostrzegała dżentelmenów. Jej życie, jej fikcyjna historia, tworzy tu alternatywną rzeczywistość. I to właśnie to kłamstwo, a nie kłamstwo Edwarda Bernaysa, wydaje mi się najważniejsze w całej powieści. Noblista z Peru po raz kolejny dodaje swoje elementy do planszy zbudowanej z faktów, by jeszcze mocniej i silniej wybrzmiały najważniejsze prawdy o naszym życiu.
Niejeden dziennikarz i dokumentalista wyśmiałby Llosę, za jego konsekwentne przeciwstawianie się prawdzie. Popularność jego książek dowodzi jednak czegoś totalnie odmiennego – autor „Rozmowy w Katedrze” dobrze wie, jak zaintrygować czytelnika i co zrobić, aby oddziaływanie opowieści sięgnęło apogeum. Przepis jest zresztą bardzo prosty. Powieść powinna opowiadać zdarzenia kompletne, mające jasno zaznaczony początek i koniec, a jej obowiązkiem jest rozjaśniać chaos rzeczywistości, poprzez kreowanie świata uporządkowanego i atrakcyjnego. Llosa wierzy w dodatkową zdolność fikcji do upiększania rzeczywistości, do upraszczania potwornie skomplikowanego, realnego świata. „Burzliwe czasy” są właśnie tak zbudowane. Aby każdy czytelnik, niezależnie od posiadanej wiedzy, rasy, płci czy doświadczenia życiowego, mógł się w tym społeczno-politycznym świecie lat 50. odnaleźć. I jeszcze, tak już przy okazji, żeby coś z tego wziął dla siebie.
Jak wspomniałem na początku, najnowsza powieść Noblisty nie powinna zaskoczyć jego stałych czytelników. Mamy tu wszystkie składniki, które pisarz od lat powiela w kolejnych dziełach. Stylistycznie „Burzliwe czasy”, choć mogą wydawać się skomplikowane, są dużo prostsze niż to, co widzieliśmy chociażby w „Pantaleonie i wizytantkach”. Poza zaburzeniem linearności i zastosowaniem polifonii, Llosa trzyma się tradycyjnej narracji, w której nie tak trudno się odnaleźć. Wystarczy odrobina cierpliwości. Można powiedzieć, że to młodsza, mniej doświadczona siostra najważniejszych książek mistrza. To ciekawy, dobrze napisany, żywo opowiedziany dramat kilku pokoleń mieszkańców małego kraju, o którym sam Churchill dowiedział się dopiero, gdy miał siedemdziesiąt dziewięć lat. Jednocześnie „Burzliwe czasy” nie mówią niczego nowego stałym czytelnikom, nie skłaniają do kolejnych refleksji. Llosa po raz kolejny napisał tę samą książkę. Różniącą się miejscem akcji, postaciami, wydarzeniami, ale tak naprawdę, sprowadzającą się do jednego mianownika z wcześniejszymi dziełami.