Wydawca: Korporacja Ha!art
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: grudzień 2020 r
Istnieją pisarze, których
unikalnego głosu nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym. Jednym z nich bez
wątpienia jest Jakub Michalczenia, urodzony w 1986 roku w Kętrzynie, autor
wydanego niedawno przez Korporację Ha!art zbioru opowiadań „Gigusie”. W 2016 roku
nakładem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ukazało się „Korszakowo”, debiutancki
tom opowieści o prostym, nieskomplikowanym życiu elementu z Korsz. Cztery lata
później książka doczeka się wznowienia, a zamieszczone w nim historie będą nie
tylko ponownie zredagowane, ale także uzupełnione o nowe opowiadanie.
Już pierwsze opowiadanie w „Gigusiach”
dotyka życia Cina, młodocianego przestępcy, który za swoje wykroczenia trafił
do więzienia. Na temat jego przeszłości wiemy niewiele, ot parę informacji
wypływających podczas rozmowy z odwiedzającą go rodziną. Te biograficzne
niejasności rozwiewa nam lektura „Korszakowa”. Tu także pierwsze skrzypce
należą do Cina chociaż młodszego, unikającego szkoły, wynajmującego tępego
goryla, który będzie dla niego gwarancją bezpieczeństwa podczas handlu
proszkami. Rozpoczęcie przygody z dziełami Michalczenia od „Gigusiów” wiąże się
ze świadomym wniknięciem do świata literatury, który już funkcjonuje, a
właściwy jego początek mógł przybrać różnoraki kształt. Coś tam możemy
podejrzewać, ale jak udowadnia autor, niekoniecznie przypuszczenia będą zawsze
zgodne z prawdą. W „Gigusiach” nie uzyskujemy odpowiedzi na parę istotnych
kwestii, nurtujących czytelnika podczas lektury. Skąd bierze się to całe
lumpowskie zachowanie bohaterów? Jak to się stało, że Pełne Gacie, Spermojad i
Czołodup nazywają się tak, a nie inaczej? Dlaczego kolej, jest w tej historii
tak ważna? Między innymi te kwestie wyjaśnia „Korszakowo”, chociaż sprowadzenie
jego roli do uzupełnienia wątków, byłoby krzywdzące. Po przeczytaniu całości,
śmiało mogę postawić tezę, że ‘najnowsze’ dzieło Michalczenia to nie tylko
blokowe scenki opowiedziane łamaną polszczyzną. To czarująca swoim sarkazmem
symfonia, łącząca w sobie zarówno geniusz kompozytorski, jak i liryczny. Trzyma
też bardzo wysoki poziom poprzedniej książki autora.
Czytanie „Korszakowa” jest jak podróż do
innych czasów. Już pierwsze zdanie książki - „Nie tak z własnej i
nieprzymuszonej woli wstał Cino z wyra tego akurat dnia” – obiecuje nam
kontynuację strategii pisania surowego i realistycznego. Język narratora oraz
poszczególnych postaci, jest przede wszystkim bardzo naturalny, oderwany od
słownika poprawności politycznej. Czuć tu przesiąknięcie tym małomiasteczkowym
klimatem. Widać, że autor stamtąd pochodzi, tam się wychował, mimowolnie stał
się jednym z puzzli tego otoczenia. A jednocześnie umie ustawić się w cieniu,
oddać głos innym w ich codziennych, mało znaczących rolach. Michalczenia
przyjmuje bardzo trafną optykę pisania tego jak było, nie tego, jak on to
widział, ani co o tym myślał. Nie konfrontuje opisywanych kadrów z innymi
punktami odniesienia, nie pisze pod potrzeby mieszczuchów, którzy chcą oglądać
polską prowincję jako krainę pełną nostalgii, albo wręcz odwrotnie, jako
miejsce całkowitego zaprzedania duszy diabłu. Autorowi z Kętrzyna udaje się
osiągnąć coś jeszcze innego – jego świat jest tak mocno naturalny i niedorzeczny
jednocześnie, że zyskuje wymiar nadrealny. Jest w tym też zasługa odpowiedniego
doboru scen – na tyle oburzających, że człowiek wpada w zdenerwowanie, ale przy
tym też zwyczajnych i wielokrotnie przedstawionych zabawnie, przez co czytelnik
upatruje w nich swojego dawnego otoczenia i charakterów.
Mogłoby się wydawać, że opowiadania
bardzo celnie trafiają w krytykę postsocjalistycznego systemu. Widmo transformacji
krąży nad całą opowieścią, chociażby we wspomnieniach Pana Jankowskiego, relacji
z życia Moniczki Dynksiary czy bogatej w szczegóły dokumentacji kolejarskiego
bytu małej miejscowości. Choć nie jest to powiedziane wprost, czuć tu myśli
Władysława Tatarkiewicza, który w „Historii filozofii” w rozdziale poświęconym
Spinozie pisał tak „czyny ludzkie są tak samo wytworem konieczności, jak
wszystko inne, i one nie są wolne”. To właśnie bezwzględny, opresyjnie
ustawiony przez państwo byt i takaż konieczność, kształtują bardzo określony
model życia człowieka. Bohaterowie poszczególnych historii od dzieciństwa
doświadczają samych wykluczeń: muszą zarabiać na siebie, są bici, zaniedbani,
molestowani przez rówieśników, niewyedukowani. Podpatrują starsze pokolenia,
które nie dbając o jakość swojej egzystencji, mówią do młodszych na przykład tak,
jak Pan Jankowski w jednej ze scen „Te narkomaniaki to powinne się w dupcię
nawzajemnie poładować, a nie brać te gówiena!... Jakby ciebie zapuszkowali, jak
mojego syna, to w więzieniu byłbyś cwelunem!…”. Padające tu wulgarne słowa,
wygrażanie policją, chowanie po kątach szmuglowanych zza granicy papierosów,
niema akceptacja dla handlowania narkotykami – wszystko to determinuje
późniejsze dzieje wyrzutka.
Autor szczególnie wysokie tempo narzuca
w opowiadaniach, traktujących bezpośrednio o dzieciach. Skupia się tam nie
tylko na ich języku i otoczeniu, ale także na rekwizytach: lokomotywach, grach,
tortach lodowych, winie. W ten sposób buduje skansen końcówki XX wieku, w
którym naprawdę sporo się dzieje, chociaż niekoniecznie tego dobrego. W zbiorze
nie brakuje również momentów wolniejszych. W opowiadaniu „Kolejorze”,
ważniejsze od fabuły jest tło całej historii. To bodaj jedna z najważniejszych
części składowych całego cyklu, łącząca historyczną rolę Korsz z wyjaśnieniem
dziedziczności łobuzerskich zachowań oraz istotą sąsiedzkich waśni. Udowadnia
też, że w tym całym portretowaniu małej ojczyzny, jest pomysł, a sam układ
miniatur nie jest przypadkowy.
Jakub Michalczenia w
„Korszakowie” mówi o tych samych tematach, co w
„Gigusiach”, ale robi to jeszcze bardziej surowo, jeszcze mocniej i dobitniej.
Wybrane fragmenty, na przykład związane z pójściem w krzaczki czy do piwnicy,
jeżą włosy na głowie, mimo że przecież są ukazane w sposób bardzo
humorystyczny. Czytanie tej książki to trochę śmiech przez łzy. Dojmującej
beznadziei i zdeterminowanej wcześniej przyszłości nie da się bowiem przykryć
żartem, mimo że ci młodzi ludzie bezustannie starają się tak właśnie działać.
Najbardziej boli jednak podejście dorosłych, którzy swoim brakiem
zainteresowania utwierdzają w kolejnych pokoleniach taki model życia. Jak
pokazuje Michalczenia, ta ich stagnacja i brak ambicji też nie wzięła się z
niczego. To lektura zdecydowanie osobna, mówiąca dużo, a przede wszystkim
wymykająca się szablonom relacji melancholijnych. Jej styl zachwyca, a używane,
powykręcane słowa, dobrze podkreślają wrogą przestrzeń, w której dzieje się
akcja. To żadne wydumane bzdety o samotności, odrzuceniu i nietolerancji. To
konkretny sierpowy, który niejednego dobrze postawionego jełopa, zwaliłby z
nóg. Krótkie, gęste i polifoniczne. Tu każde słowo ma swoje miejsce, a co
trzecie zdanie uderza jak skórzany bicz. Język kipi energią i czarnym dowcipem,
a jednocześnie jest brutalny i pełen awersji. To w nim dostrzegamy powolną
agonię wyższych uczuć i ludzkich relacji. Aż chciałoby się wierzyć, że to tylko
surrealizm. Taka literatura jest nam obecnie bardzo potrzebna.