Recenzja "Zaczarowany uber" Zenon Sakson

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2020 r.

Bałem się lektury tej książki. Z jednej strony nic nie wiadomo o autorze, z drugiej zapowiedzi zostały sformułowane tak, że niekoniecznie chciałem się w ten literacki mezalians pchać. Najpierw był fragment pozytywnej recenzji profesora Leoncia Salomona Dolmenecha, Kierownika Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie w Acapulco (na marginesie dodam, że nic nie wskazuje na to, iż taki człowiek czy instytucja istnieją), w której czytamy  “Zaczarowany uber” to zbiór transgresywnych, inspirowanych tequilą, seksem i marihuaną opowiadań, których akcja rozgrywa się w bliżej niesprecyzowanym i tajemniczym wymiarze, gdzieś między codziennością Meksyku doby obecnej, a realiami dawnej Polski zachowanymi we wspomnieniach zniekształconych przez narkotyki i zanieczyszczonych przez jej bieżący obraz transmitowany w Internecie”. Później swoje trzy grosze dorzucił Jakub Żulczyk (tu wątpliwości co do istnienia nie wnoszę) „Zrodzone z podziemia psychoaktywne bajdy tajemniczego geniusza, którego tropem idą tylko prawdziwi dzicy detektywi literatury polskiej. Zaszyfrowany anty-jaszczurzy przekaz, literackie mołotowy rzucone ku chwale Santa Muerte. Meskalina kipi w garczku, ciało zabitego Buddy gnije na trakcie z Polski do Meksyku, wirują tęczowe gawrony, czas ucieka, obracając w palcach krwawy księżyc”. Jasno z nich wynika, że to co w książce dostaniemy, będzie wykoślawione, surrealistyczne, łamiące schematy, a przy tym też dotykające tematów nam bieżących. Nie jest to materiał na książkę, którą chciałbym poznać.

Tak się jednak zdarzyło, że „Zaczarowanego ubera” w pewnym momencie otworzyłem, a jak już zacząłem czytać, to trudno było mi się oderwać. Na zbiór składa się dziewięć opowiadań, z których bliżej chciałbym omówić cztery. Pierwszym z nich jest „Rarytas”, opowieść o Alfonso, który pojechał na targ szukać nieznanej, zapomnianej przez świat polskiej kasety religijnej dla narzeczonej (chodzi o kasetę z muzyką, żeby nie było wątpliwości). Obchodząc licznych meksykańskich sprzedawców (tu niech każdy sam sobie odpowie, jak realne podstawy ma pomysł na historię), przegląda tradycyjne wydania Arki Noego i Mietka Szcześniaka, ale też składanki hip-hopu chrześcijańskiego, fortepianowe wariacje na temat młodości Karola Wojtyły czy propozycje chrześcijańskie na sylwestra. Wszystko to jednak mało go interesuje, nie może stanowić wyjątkowego prezentu. W pewnym momencie dostaje jednak prawdziwego białego kruka spod lady – kasetę z unikatowym nagraniem Ziemowita Siemaszko. Wracając do domu rozmyśla „W trolejbusie Alfonso patrzył z mieszaniną pogardy i współczucia na zwykłych ludzi z małymi koreczkami słuchawek wetkniętymi w uszy, bezrefleksyjnie konsumujących papkę cyfrowych dźwięków stremowaną przez ich spotifaje.” 

Już w „Rarytasie” dobrze widzimy, jaką strategię narracyjną przyjmuje autor. Obsadza swojego bohatera w niewiarygodnej sytuacji (co wcale nie oznacza, że niemożliwej, szczególnie w niedalekiej przyszłości), balansuje między Meksykiem i Polską, szuka zdarzenia, które mogłoby wspierać z góry ustaloną puentę. W przypadku „Rarytasu”, chodzi o krytykę konsumpcjonizmu, przejawiającego się bezrefleksyjnym słuchaniem popularnych dźwięków. Ów schemat Sakson wykorzystuje w kolejnej opowieści „O dziewczynie, która chciała być chuliganem”. Tym razem bohaterem jest Stary Kojot, który przypadkowo trafia na niszowy polski film do kina. Narracja przenika ekran i na chwilę zapominamy o Kojocie. Przyglądamy się za to Emilii Palter, dziewczynie, która postanowiła być chłopkiem chuliganem. Nocami pracuje ciężko jako prostytutka, dogadzając między innymi swoim hersztom z bandy. Za dnia jest Alkiem, podejmującym coraz to nowe wyzwania chłopakiem. Los pisze Emilii smutny koniec, wszak idąc pod prąd społecznym przyzwyczajeniom, musisz liczyć się z porażką. Puentą opowieści jest jednak kolejna krytyka, tym razem percepcji sztuki. „Wzbiera w nim oburzenie, kiedy pomyśli, że dobre, artystyczne kino europejskie jest powszechnie niedoceniane, a kulturę masową całkowicie zdominowały filmy amerykańskie, przedstawiające wypaczony i zafałszowany obraz rzeczywistości”.

Można się zastanawiać, czy te nastawione krytycznie puenty, tak naprawdę bardziej celują w tłum, czy może w osoby pochłonięte wyszukiwaniem nieznanych perełek za wszelką cenę. Sakson nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, a humorystyczny bicz rzuca ciosy na prawo i lewo, tak naprawdę nikogo nie pozostawiając bez winy. Prawdziwe kontrowersje zaczynają się jednak od opowiadania „Miłość w czasach postgender”. Wyobraźcie sobie sytuację, że pewna niewyróżniająca się z tłumu Polka, zakochuje się w białej małpie. Jej czysta miłość staje się sensacją medialną, dzięki czemu coraz więcej ludzi ujawnia swoją nową tożsamość. Ktoś tam zawrze związek z brazylijskim wężem boa, ktoś inny z bawołem, a jeszcze następny ze słoniem z Tajlandii. W międzyczasie wokół nich zaczną kłębić się ciemne chmury, do akcji włączą się różne jednostki: zbulwersowani kibice narodowcy, kongres żigolaków, znany detektyw Mieczysław. Zorganizowane zostaną marsze poparcia i przemarsze przeciwko poparciu oraz kontrmarsze nienawiści przeciwko wszystkiemu. A puenta? Tu chyba niczego już tłumaczyć nie trzeba. Znowu na koniec przyjdzie nam zadać sobie pytanie, czy to jeszcze fantazja, czy realna obawa.

Innym, choć przecież równie medialnie pożądanym tematem jest molestowanie w kościele. Sakson dotyka go w zaskakującej formie. W „Milczeniu pasterzy” obserwujemy grupę księży zamkniętych w klatkach. Niespodziewający się dramatycznych konsekwencji, dali się złapać na numer ze starą babcią, która wręcza im łapówkę. Aktualnie księża są maskotkami Wielkiego Lola. Ten głupi wielkolud wykorzystuje ich seksualnie. Porzuceni przez społeczeństwo, zablokowani gdzieś w podziemnym bunkrze, nie mają nadziei na powrót do normalnego życia. Jedynie w Nowym tlą się jeszcze resztki chęci do zmiany położenia, a dzięki interesującemu pomysłowi, coś niemożliwego staje się realne. Przy okazji tego szalonego spektaklu dotkniemy tematu słuszności i stałości wiary, temat, który powraca u Saksona w prawie każdej historii.

Zaskakujących rozwiązań fabularnych jest tu więcej. Prawie każda opowieść szokuje swoją kreatywnością, a ich odbiór, zależy wyłącznie od naszego podejścia. Słusznie powiedzą ci, którzy w „Zaczarowanym uberze” dostrzegą wtórne mielenie koniunkturalnych tematów, podane w ładnej formie. Rację będą mieli też tacy, dla których opowiadania Saksona będą zbyt efekciarskie, mało dojrzałe, a nawet szyte pod jedną miarę. To wszystko jest prawda, tej książce daleko od modelowego ideału. Tak jak autor z Meksyku (czy skądkolwiek on jest) po prostu się nie pisze. Jego książka wytrąca ze strefy komfortu, nie skłania do jakichś głębszych przemyśleń, nie stanowi też jakiegoś ważnego, językowego eksperymentu. Tym bardziej nie odkrywa niczego nowego. A jednak „Zaczarowany uber” to dla mnie świetna zabawa, takie czytanie bez zobowiązań i oczekiwań. Pal licho że jest tak krystalicznie ładnie napisana, nieważne że pokazuje wszystko przez zmroczone używkami okulary, mało przeszkadza mi nawet to, że nie ze wszystkimi tezami mogę się tu zgodzić. Sakson napisał współczesne baśnie dla dorosłych, które chce się czytać i do których chce się wracać. Każdorazowo z uśmiechem na ustach. Cieszę się, że takie książki są wydawane, bo spełniają istotną w literaturze funkcję odprężającą.

Recenzja "Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė

Wydawca: KEW

Liczba stron: 232 

Tłumaczenie: Małgorzata Gierałtowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2020 r.

Literatura litewska jest coraz chętniej tłumaczona i wydawana w Polsce. Ostatnie przekłady dzieł Ričardasa Gavelisa, Birutė Jonuškaitė i Sigitasa Parulskisa pokazują, że po latach praktycznie całkowitego wyparcia historycznych korzeni, coś w temacie się zmienia. Nadal jednak, mimo wspólnej przeszłości, kraj zza wschodniej granicy jest dla Polaków miejscem kulturowo obcym i nieznanym, co będzie jedną z przeszkód w dobrym zrozumieniu najnowszego zbioru opowiadań wydanego przez KEW.

Za „Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė otrzymała w 2012 roku Europejską Nagrodę Literacką – nagrodę tyleż prestiżową, co dość popularną i zbyt często nie stanowiącą wyznacznika wysokiej jakości. Dość powiedzieć, że każdego roku to wyróżnienie  dostaje dwanaście lub jedenaście książek, w zależności od grupy krajów, która akurat jest rozpatrywana. Z rocznika 2012 w Polsce, oprócz omawianej książki, znamy tylko nasz rodzimy „Pensjonat” Piotra Pazińskiego oraz  „Tureckie lustro” Viktora Horvatha, które kiedyś wydało Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Książki Anny Kim, Lady Zigo, Laurence’a Plazeneta, Emanuele’a Trevi, Gunsteina Bakke, Afonso Cruza, Jany Beňovej i Sary Mannheimer, czyli innych laureatów z tego okresu, nadal pozostają nieprzetłumaczone. Giedra Radvilavičiūtė w 2015 roku otrzymała też Litewską Nagrodę Państwową w Dziedzinie Literatury i Sztuki, mimo że jej dorobek artystyczny nie jest specjalnie bogaty. Do tej pory, poza „Dzisiaj śpię od ściany”, napisała kilkanaście esejów, zebranych w dwóch tomach. To tylko pokazuje, jak ważną postacią dla współczesnej literatury litewskiej jest wspomniana autorka i to nie tylko w kontekście książek dla kobiet.

Teksty Radvilavičiūtė tworzone są w mało znanej w Polsce formie prozy, wpisującej się w nurt fikcyjnego eseju. W opozycji do tego, czego możemy doświadczać obcując z najpopularniejszymi dziełami gatunkowymi, eseje litewskiej pisarki nie są oparte na refleksji lub dyskusji na temat jakiegoś problemu. Zdecydowanie bliżej im do opowiadań, lub niewielkich nowel, w których wątki autobiograficzne, mieszają się z mnogością kontekstów kulturowych, grami słownymi, wspomnieniami i fantazjami. Kompilacja tych tekstów tworzy swoisty autoportret duszy literackiej, eksploruje tożsamość artystki, której życie jest nierozerwalnie związane z pisaniem. Radvilavičiūtė nie tylko czyta, nie tylko kreuje. Zawłaszcza sobie terytorium sztuki i zamieszkuje w różnych przestrzeniach. Koronnym przykładem tej strategii jest opis picia wina w kuchni z Nabokovem i nawiązanie z nim romansu. Jeden z badaczy literatury litewskiej, Aistė Kučinskienė, określa ten zabieg jako pewną formę realizmu magicznego. Realizm w tym wypadku bierze się w głównej mierze od postaci narratora, czyli samej autorki, na co wskazują liczne poszlaki (chociażby powracający w kilku opowiadaniach rok urodzenia).

Promując swój najnowszy produkt wydawniczy KEW pisze następująco „Giedra Radvilavičiūtė jest silnym i niezależnym kobiecym głosem w litewskiej literaturze”. Silny i niezależny kobiecy głos wywołuje pejoratywne skojarzenia – feministyczna, roszczeniowa, dyskusyjna. Jest więc to nie tylko zachęta, ale też potencjalna pułapka i przestroga dla czytelników, którzy słusznie zauważyli wysyp niezależnych kobiecych głosów w ostatnich latach. Litewska autorka pisze głównie o codziennych, pozornie nieistotnych wydarzeniach, które stanowią dla niej odskocznie do innego świata. To tam ujawnia ona swoje spostrzeżenia i dowodzi wielkiej wrażliwości na głębokie odczuwanie zwykłych chwil. Każdy, nawet najmniejszy epizod może sprowokować ją do tworzenia: kot, wizyta przyjaciela, sprzedaż mieszkania sąsiada, słowa wypowiedziane przez córkę, nieoczekiwane połączenie czy reklamy nieruchomości. Jej opowiadania są pozbawione pompatyczności i radości, często zabarwione ironią. Dotykają ważnych w życiu człowieka tematów jak choroba, kruchość fizyczna, samotność, niezdolność do utrzymywania stabilnych relacji, ciężar obowiązków domowych. Rzadko wychodzą jednak poza to, co jest nam już dobrze znane z innych dzieł literackich, które możemy przypisać do tej samej kategorii.

Największy problem z opowiadaniami litewskiej autorki wiąże się jednak z ich intertekstualnością. Mimo świetnego tłumaczenia i szczegółowego wyjaśnienia w przypisach licznych niejasności, nadal można mieć przeczucie, że gra do której zaprasza nas pisarka jest nierówna. O ile nazwiska Nabokova, Faulknera czy Hemingwaya każdy z nas zna i wie z czym mają się kojarzyć, o tyle nietłumaczeni na polski, litewscy pisarze z ich zupełnie nierozpoznawalnymi u nas dziełami, stanowią już spore wyzwanie. Spójrzmy na to zdanie: „Na pierwszym piętrze przez lniane zasłony, sączyło się światło , w czasie przeszłym wielokrotnym”. Konia z rzędem temu, kto najpierw wyłapie w tym sformułowaniu odniesienie do książki „Būtasis dažninis kartas” litewskiego pisarza i dramaturga Herkusa Kunčiusa, a później jeszcze odkryje jego kontekstualne znaczenie. Niestety nagromadzenie aluzji, odniesień i korespondencji jest tu tak duże, że bez gruntownej znajomości tematu, wiele sensów umyka, a tekst z prawdopodobnie wieloznacznego, staje się momentami jałowy, niezrozumiały. Czytelnik może i chciałby się pośmiać, może i wie, że to zdanie ma gdzieś ukryte znaczenie, ale zwyczajnie brakuje mu znajomości kontekstu, aby je w pełni docenić. Wszystko to sprawia, że moich oczach „Dzisiaj śpię od ściany” to przede wszystkim książka o lokalnym kolorycie, przeznaczona głównie dla badaczy literatury z tego regionu i elit literackich, dla których nazwiska Vincasa Mykolaitisa-Putinasa, Renaty Šerelytė oraz Eugenijusa Ališanki coś mówią.

„Dzisiaj śpię od ściany” jest książką bardzo trudną. Nie tylko dlatego, że bazuje na licznych cytatach i odwołaniach, ale też dlatego, że fabuły opowiadań często rozmywają się w surrealistycznych fantazjach autorki. Najlepsze są te momenty, gdy narratorka wraca wspomnieniami do rodzinnej przeszłości. Gdy opisuje jakieś dawno zakurzone przedmioty, albo czynności, na które w obecnym świecie nie ma już miejsca. Piękne są na przykład retrospekcje wyjścia na diabelski młyn. Po nich następują jednak fragmenty, które są dla mnie w jakimś sensie wtórne i mniej istotne „Codziennie obserwowałam to w lustrze podczas porannej toalety. Nie mijały nawet dwa tygodnie od pofarbowania włosów, a już wracały nieobecne przez chwilę siwe skronie”. Zbyt często Giedra Radvilavičiūtė mówi dokładnie to, co tyle kobiet wcześniej już powiedziało, przez co jej opowieści nie wnoszą zbyt wiele do życia. Nie spełniają też kluczowego kryterium uznania tekstu za dobry, który autorka punktuje w jednej z historii – nie chce się do nich wracać i dość szybko ulatują z głowy. Ostatecznie „Dzisiaj śpię od ściany” to nowość od silnego i niezależnego kobiecego głosu, dla niezależnych kobiecych umysłów. Niestety niewiele poza tym.

Recenzja "Dramaty t. I" Thomas Bernhard

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 356

Tłumaczenie: Monika Muskała, Danuta Żmij-Zielińska

Oprawa: zintegrowana

Premiera: czerwiec 2020 r.

Thomas Bernhard to artysta, którego twórczość stoi w opozycji do tak zwanej literatury „dobrze skrojonej”, atrakcyjnie podanej czytelnikowi dla celów zabawy i relaksu. Trudno doszukać się w jakimkolwiek jego dziele zabiegów obliczonych na kreację dzieła poczytnego, szablonowego. Używana przez niego materia języka została względnie szybko zamknięta w osobliwy model pisania, który był powielany w kolejnych dziełach, dzięki czemu dzisiaj możemy mówić o stylu bernhardowskim. Pięknie określa go Marta Mizuro w słowie o „Autobiografiach” „Jest to bowiem taki typ pisarstwa, jaki wymaga albo bezwarunkowej akceptacji i przyjęcia twardych reguł narzuconych przez autora, albo całkowitej obojętności, znieczulenia się i na język, i na emocjonalny ładunek tej prozy”.

W praktycznie każdym omówieniu jego dzieł podkreśla się ponury i pesymistyczny wydźwięk tej beletrystyki. Jego dzieła przesiąknięte są samotnością, cierpieniem, bólem, a także kryzysem mitu spokojnej, szczęśliwej Austrii. Te wszystkie cechy biorą się z trudnych doświadczeń życiowych autora, o których jednak nie chcę tu pisać, zbyt wiele opracowań tę tematykę już poruszało. Niewiele jednak z nich sili się na spostrzeżenie, że autor „Mrozu” to tak naprawdę twórca wielotematyczny, o czym dobitnie przekonuje lektura pierwszego tomu „Dramatów”. Na książkę składają się trzy sztuki: „Siła przyzwyczajenia”, „Minetti. Portret artysty z czasów starości” i „Przed odejściem w stan spoczynku”. Choć wybrzmiewają tu echa dobrze znanej z innych publikacji krytyki państwa, ojczyzny i społeczności, to można odnaleźć także wątki destrukcyjnego ujęcia sztuki. W tym sensie dramatystanowią swoisty wstęp do tego, co Bernhard wyraził na końcu swojej drogi w powieści. „Wymazywanie. Rozpad”, a także rzucają inne światło na jego decyzję o zakazie publikacji i wystawiania swoich dzieł w Austrii do czasu upłynięcia praw autorskich.

„Dramaty t. I” zaczynają się od cyrku. „Siła przyzwyczajenia” to uniwersalna przypowieść o opętanym manią wielkości artyście, bezwzględnym i sadystycznym  dyrektorze cyrku,  który w imię swoich chorych ambicji, stara się stworzyć sztukę doskonałą.  Zamknięcie akcji w małej przestrzeni – cyrk jest wszak niewielkich rozmiarów, działa na prowincji, a widownia porzuciła już tę formę rozrywki, na rzecz innych mediów – można interpretować bardzo szeroko: na gruncie kraju, regionu, społeczności lokalnej, czy nawet rodziny. Cyrkowcy uosabiają dobrze nam znane charaktery, a połączenie scenicznej pracy z obsesją dyrektora Caribaldiego i muzyką słynnego kwintetu smyczkowego Franciszka Schuberta „Pstrąg”, daje efekt totalnego zagubienia i niepewności co do istnienia czegoś takiego jak wolność, racjonalność i humanizm. „Siła przyzwyczajenia” to z jednej strony wyrafinowane studium dominacji, z drugiej istotny traktat o sztuce. Bernhard zestawia marzenia o idealizmie, z chorą, monotonną pracą nad drobnymi elementami. Czy tyrania codziennych ćwiczeń może w końcu doprowadzić do stworzenia czegoś doskonałego? Czy warto płacić taką cenę? Czy należy bezwolnie trwać w zaklętym kole upadku? Wreszcie czy maestrię można przedkładać ponad własne życie?

Jeszcze bardziej sugestywna jest druga sztuka zawarta w zbiorze „Minetti. Portret artysty z czasów starości”. W oryginale tytuł brzmi po prostu „Minetti”, ale polski tłumacz, całkiem zresztą słusznie założył, że postać Bernarda Minettiego nie będzie polskiemu czytelnikowi znana. Niemiecki aktor urodził się w 1905 roku w Kilonii, a już w wieku 24 lat zagrał Don Carlosa i Hamleta. Te role były dla niego bramą do kariery. W 1931 roku przeniósł się do Berlina, gdzie dał się zapamiętać publiczności jako Franz Moor w „Zbójcach”, Gessler w „Wilhelmie Tellu” oraz Brutus w „Juliuszu Cezarze”. Przez całe dorosłe życie związany był z kilkoma teatrami, niemniej tym najważniejszym był dla niego Schiller Theater. To tam grał dla Clausa Peymanna w sztukach Bernharda tytułowe role. Minetti na scenie musiał pozostać sobą. Przemiany w inne charaktery, dostosowanie zachowania scenicznego do nienaturalnych dla niego właściwości – to wszystko zbywał żywą mimiką i nadmierną teatralnością. Najczęściej grywał wielkie osobowości, przywódców, niepokorne charaktery. Tu czuł się jak ryba w wodzie i miało to też oddźwięk w odbiorze dzieła przez publiczność. Jak twierdzą krytycy, Minetti był największym aktorem niemieckiego teatru w XX wieku i to właśnie jemu Thomas Bernhard poświęcił swoją sztukę. Przedstawia w niej człowieka, będącego nie tylko artystą, lecz także obłąkanym bankrutem. To swoista spowiedź starego aktora, który po latach odsunięcia od zawodu i niekończących się ćwiczeniach, chce wrócić na scenę. To nie będzie jednak mu dane, mimo mistrzostwa, do jakiego doszedł w indywidualnych treningach. Minetti w ujęciu Bernharda to człowiek oderwany od ludzi, od życia, całkowicie oddany sztuce aktorskiej. W wywiadzie udzielonym dla „Theater heute” Minetti wspomina, że „To niezwykłe, ile Bernhard o mnie wie, zważywszy na to, że nasze spotkania, mierząc w czasie, trwały łącznie około trzech godzin”. Znowu zatem sztuka, przerosła życie, a dramat o konkretnej osobie, można i należy odczytywać w szerszym kontekście.

Na koniec pozostaje prawdziwa bomba. Tym razem nie będzie o sztuce, o akcie kreacji, o zagubionej duszy. W „Przed odejściem w stan spoczynku" Bernhard rozlicza się z wielką historią, ale także ze zbrodnią, w jej ewolucyjnym charakterze. Bohaterem jest mała rodzina. Brat, to szanowany sędzia, człowiek sukcesu. Stać go na utrzymywanie dwóch sióstr, z których jedna jest wojennym kaleką. Ów znamienity człowiek ma jednak też drugą stronę. W czasie wojny pełnił funkcję oficera SS, a zbrodnicza ideologia tak przesiąknęła do jego krwioobiegu, że obecnie silnie oddziałuje na więzi rodzinne. To nie jest zwykły dom, w którym spotyka się rodzeństwo przy niedzielnym obiedzie. Zamiast rozmów o dawnych czasach, o przeczytanych książkach czy zasadzonych kwiatach, obserwujemy perwersyjną rzeczywistość, w jej  licznych, patologicznych wariantach. Można interpretować „Przed odejściem w stan spoczynku" jako sztukę rozliczeniową z nazizmem, ale można też spojrzeć na nią z bliższego nam punktu widzenia. Właściwie to, że mamy tu do czynienia z Niemcami, nie ma większego znaczenia. Polska też miała, ma i będzie mieć swoich zbrodniarzy. Areną ich nikczemności może być konflikt wojenny, ale też kampania wyborcza, jednostka publiczna czy właśnie rodzina.

Bernharda można czytać swoimi kontekstami. Nadaje to jego dziełom nowego wymiaru, a przede wszystkim sprawia, że mimo upływu lat i publikacji kolejnych wznowień, w jego muzycznej frazie nadal można dostrzec uniwersalizm i świeżość. Jakby był tu z nami i dalej obserwował rodzące się cierpienie. „Dramaty t. I” to trzy spojrzenia na tyranię męskości, na chore ambicje, zamiłowanie do siły i perfekcjonizm. To przestroga, szczególnie aktualna obecnie, kiedy decyzje jednego człowieka, oddziałują na miliony osób.

Recenzja "Żywopłoty" Maria Karpińska

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka

Premiera: 26 lutego 2020 r.

Rzadko się zdarza, aby książka tak mocno zalazła mi za skórę jeszcze przed lekturą. Najpierw była nachalna promocja, stawiająca w centrum nie opowieść, a jej autorkę. Reklamy ze zdjęciem Pani Marii wyświetlały się co chwilę, w różnych kanałach i formach. Internet wprost pękał od peanów, przyćmiewając nawet wychodzącą w tym samym czasie kontynuację „Opowieści podręcznej”. Później dorzucono do tego nic nie mówiący blurb Olgi Hund „To historie pisane Gombrowiczem, ale fajniejsze, bo o ludziach z naszych ulic”. Do tej pory nie wiem, o co w nim chodzi. Mimo wszystko po książkę sięgnąłem i już na początku poznawania zdałem sobie sprawę, że mam kolejny powód do frustracji. Opowieści ułożono tu dekadami, od młodości aż po wiek senioralny. Każda opisuje inną historię, odmienną postać i rzeczywistość. A jednak układają się w całość. W jeden wielki pejzaż ludzkiego życia. Zdenerwowałem się, bo autorka wykorzystała mój nigdy niezrealizowany pomysł na książkę. Uprzedziła mnie. Bezwzględnie wtargnęła w moją strefę komfortu. Nie pozostało mi nic innego, jak czytać dalej i czekać na jakieś potknięcie, które mógłbym z czystym sercem zganić, a samą książkę zmieszać z błotem.

I tu się zaczęły schodki. Bo jak skrytykować zbiór opowiadań, w którym autorka o młodości mówi tak ”Byłem w tym wieku, w którym można godzinami udawać, że patyk to karabin lub miecz, ale nie można udawać, że dziewczyna to człowiek jak każdy inny”, w którym opisuje życie hodowcy roślin czy malarza wysokościowego tak, jakby sama nic innego nie robiła przez ostatnie dwadzieścia lat, wreszcie w którym gawędziarstwo idzie w parze z lirycznością, a trwanie w zgodzie z naturą pozwala odetchnąć od bolączek doczesności? To jest wprost niebywałe, jak dobrze i autentycznie ten tom został skonstruowany. Warto zauważyć, że narratorem, każdorazowo pierwszoosobowym, jest tu mężczyzna. I niezależnie czy jest nim młodzieniec, student czy już dojrzały facet, każdego z nich doskonale rozumiem, potrafię się przejrzeć w ich charakterze i myślach, odnajduję w nich cząstkę siebie. Ktoś powie, że to właściwie nie o męskości jest ten zbiór. Wszak obok dzielnych potomków Adama, są też dziewczyneczki, czy inne kobiety. I to one, raz rozgadane, innym znowu razem całkowicie milczące, zawłaszczają sobie palmę pierwszeństwa. A może to ani o jednych, ani o drugich nie chodzi, tylko o wzajemne relacje, albo ujmując sprawę z jeszcze szerszej perspektywy, o zaspokojenie potrzeb życiowych?

Nie jestem w stanie powiedzieć, która z opowieści była dla mnie tą najlepszą. Każda ma swój mikroświat, swoje małe lub wielkie problemy, różnorodne optyki. Autorka skomponowała dzieło prawie doskonałe – piękne zarówno w mikroskali, jak i globalnie. Wszystkie historie mają swoje małe sensy, a składając je w całość, otrzymujemy mozaikową metaforę ludzkiego życia. Takie zbiory lubię najbardziej, a czytając dużo opowiadań wiem, jak trudno jest podołać zadaniu. Możliwe jest to wyłącznie dzięki dużej wprawie w posługiwaniu się słowem. Marii Karpińskiej wyrazy nie przeszkadzają. Wie kiedy uciąć historię, aby puenta była najbardziej wyrazista. Potrafi harmonijnie rozłożyć akcenty i formy, dzięki czemu czytelnik ma permanentne wrażenie obcowania z czymś świeżym. Nie boi się też żartować, choć nie zawsze wprost, ani mówić o rzeczach poważnych, choć nie zawsze używając języka cierpienia.

Ciekawym wątkiem w książce jest namysł nad potencjalnością życia. Karpińska ukazuje, jak wiele okazji gdzieś znika, roztapia się, mija się z naszymi oczekiwaniami. Wybory, które ostatecznie podejmujemy, są zazwyczaj losowe, ich rewersem jest wielość historii, mogących się równie dobrze wydarzyć lub nie i to niezależnie od wieku. Przypominają się w tych rozpoznaniach elementy „Nieznośnej lekkości bycia”, w których czeski pisarz wyliczał, jak wiele zdarzeń musi nastąpić, aby para ludzi mogła się poznać. Właśnie taki obraz dostrzegam w „Żywopłotach”. Ten świat nie przypomina wykresu funkcji liniowej, ale raczej biały szum, z którego wychodzi tysiące nitek, mogących w zupełnie inny sposób uformować tę uczuciową książkę.

Nie sposób napisać o tym zbiorze źle. Ktoś może powiedzieć, że jest tu zbyt pięknie, harmonijnie i nostalgicznie, ale i taka funkcja literatury jest przecież ważna. Mimo paru okołoksiążkowych problemów, o których niedługo nikt pamiętać nie będzie, jest to rzecz po prostu bardzo dobra, a traktując ją w kategorii debiutu, wręcz rewelacyjna. Nie mogę mieć także żalu o zabranie mi tematu na powieść – sposób w jaki autorka skomponowała i napisała dzieje człowieka jest wyjątkowy, wiem że nigdy na taki poziom bym się nie wspiął. „Żywopłoty” świetnie się czyta, z tekstem się płynie i, co bardzo ważne, całkiem sporo po lekturze w głowie zostaje. O wartościowych książkach mówi się, że stanowią coś zamkniętego i gdy sobie to przypomnimy, pojawiają się małe przebłyski, zapachy, odczucia, nadzieje, myśli. „Żywopłoty” właśnie takie są. Ta książka jest jak zielona, pachnąca kulka, którą można połknąć, aby za jakiś czas przywołać sobie jej smak, przypomnieć postawy prostych ludzi i niezwykłości ich codzienności, zdać sobie sprawę, że piękno czai się w każdym rogu. Rzadko kiedy mam ochotę sięgnąć po książkę tuż po jej przeczytaniu. Tym razem jest inaczej. Z „Żywopłotami” wszystko jest inaczej.