Recenzja "Złe wychowanie Cameron Post" Desiree Akhavan

Reżyseria: Desiree Akhavan

Czas trwania: 1 godz. 30 min.
 
Kraj: USA

Premiera polska: 25 stycznia 2019 r.

Zaczyna się bardzo niewinnie, od sceny balu studniówkowego. Tam poznajemy Cameron (w tej roli Chloe Grace Moretz), która po zakończonej imprezie ląduje na tylnym siedzeniu auta ze swoją koleżanką z klasy. Ich seksualne zbliżenie przerwie chłopak tytułowej bohaterki, a efektem moralnego wykroczenia będzie zesłanie do Bożej Obietnicy – chrześcijańskiego ośrodka specjalizującego się w „leczeniu choroby homoseksualnej”. Tam bliżej przyjrzymy się nie tylko psychicznym aspektom zamknięcia w zakładzie, ale także metodologii terapii konwersyjnej. Cameron oraz jej współwięźniowie doświadczą licznych wykładów, warsztatów i rozmów z tematyki transformacji pożądania, programowania emocji, seksualnej psychoanalizy. Będą wśród nich tacy, którzy w imię Boga zmienią swoją życiową filozofię, będą też tacy jak Cameron – inteligentni buntownicy, pragnący za wszelką cenę wyjść na zewnątrz.

„Złe wychowanie Cameron Post” jest ekranizacją powieści autorstwa Emily M. Danforth. Akcja została osadzona w 1993 roku, a więc jeszcze przed nasileniem ruchów równościowych. To świat bez komórek, powszechnego dostępu do Internetu i z nagraniami na kasetach VHS. Bohaterowie nie znają rzeczywistości wirtualnej, więc jedyną drogą ucieczki od trudnej rzeczywistości jest zamknięcie się w sobie. Cameron czuje się jak w mentalnym więzieniu, sceny codziennego kształcenia w imię Pana, co i rusz przerywane są sennymi widzeniami. Oniryczne wizje seksualne bezpośrednio udowadniają, że terapia przynosi pewne skutki. Bohaterka chce postępować według własnego zdania, ale zaczyna się tego bać – jak w momencie kradzieży w sklepie. Ten film jest intymnym dialogiem z samym sobą, z własną tożsamością seksualną. To ciekawy przykład kina inicjacyjnego, które mimo zamkniętej przestrzeni, niesie w sobie wieloaspektowość kina drogi. Inna sprawa, że różne wymiary zarysowane są tu bardzo płasko i szablonowo, przez co nie wychodzą poza ramy teen dramy.

Dzieło Akhavan akcentuje także rolę komunikacji i relacji w małych grupach społecznych. Mamy tu kilka charakterów – fanatyczni wychowawcy, wierzący podopieczni, buntownicy, zamknięci w sobie samotnicy. Między nimi co rusz dochodzi do scysji, przyjaźni, prób wzajemnego zrozumienia i poszanowania własnego ja. To właśnie te ujęcia pomagają dojść Cameron do wniosku, że świat zbudowany jest na niesprawiedliwych podwalinach, że kluczem do osiągnięcia zamierzonych celów nie jest szczerość, a umiejętność zakładania masek. „Złe wychowanie Cameron post” to także przygnębiający obraz tego, co nas interesuje w drugim człowieku, i tego, w jak łatwy sposób możemy się wzajemnie niszczyć.

Najnowszy film autorki „Odpowiedniego zachowania” jest poprawnie rozpisany i zrealizowany. Nieco więcej problemów można dostrzec w warstwie aktorskiej, szczególnie wśród młodej obsady, która nie potrafi właściwie ukazać wieloaspektowości scenariusza. Razi też to wszystko, co jest tak typowe dla kina młodzieżowego – dydaktyzm, liczne płycizny, wąska perspektywa. Reżyserka dość dobrze operuje na kliszach i gotowych konwencjach, boi się jednak wyjść poza to co białe i czarne. Nie dostrzegam też ambicji zmierzenia się z sednem problemu homoseksualizmu i ośrodków reedukacji. To film, który sprawdzi się w momencie emisji, we wzbudzeniu chwilowych emocji. Nie znajdziemy w nim jednak żadnego wyróżniającego pierwiastka, czegoś co pozwoli wzbudzić kontrowersję i dyskusję. To przyzwoite dzieło dla młodego widza, refleksyjne, ale równocześnie mocno trzymające się utartych szlaków. 

Ocena

Recenzja "Mój czołg" Victor Horvath

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 328

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 12 grudnia 2018 r.

Victor Horvath - węgierski prozaik i tłumacz, autor nagrodzonego Europejską Nagrodą Literacką „Tureckiego lustra”, w „Moim czołgu” postanowił w satyryczny sposób rozprawić się z demonami Praskiej Wiosny. Do osiągnięcia swojego celu wykorzystał doskonale nam znany chociażby z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, „Zezowatego szczęścia” czy „Forresta Gumpa” zabieg osadzenia naiwnego człowieka w centrum wielkich wydarzeń.

Główny bohater dzieła jest porucznikiem węgierskiej armii. Swoją zawodową karierę zawdzięcza głównie umiejętnością lingwistycznym – z łatwością potrafi posługiwać się nie tylko językiem węgierskim, ale także rosyjskim i słowackim. W przeciwieństwie do pierwszej tłumaczki Janosa Kadara, nasz bohater nie boi się podróżować, co stanowi dla niego przepustkę na najważniejsze narady Bloku Wschodniego. Pozna więc Breżniewa, Dubceka, Gomułkę czy Żiwkowa. Będzie uczestnikiem tajnych spotkań, na których ważyć się będą losy całego socjalistycznego świata. I w żadnej mierze nie przeszkodzi w tym jego  naiwność. Jest to bowiem istota nierozumna, nie umiejąca odróżnić prawdy od fałszu. Nie wie kiedy jest manipulowany, wrabiany, wykorzystywany, wtłaczany w tryby państwowej maszyny, zdradzany. Nie uświadamia sobie prawdziwego znaczenia słów i wydarzeń go otaczających. Jest więc tłumaczem idealnym – oddanym sprawie, ale jednocześnie całkowicie pozbawionym własnego zdania.

Nasz porucznik to tak naprawdę mały chłopiec. Nigdy nie całował dziewczyny, a termin seks jest dla niego równie obcy, jak myśl o upadku komunizmu. Nie dopuszcza do siebie możliwości zainteresowania zachodnią muzyką, nie toleruje alkoholu, ba, on nawet nadal myli prawą i lewą stronę. Jego ulubionym zajęciem jest zabawa w żołnierzyki z kolegami. Co i rusz przydarzają mu się jakieś niewyjaśniane sytuacje – a to czołg stoczy się ze stoku, a to ustrzeli nie tego dzika co trzeba, a to znowu pomyli szpiega z przyjacielem. Nie umie nawet znaleźć koszar czechosłowackiej armii, gdy przypadkowo zostanie głównodowodzącym węgierskiego plutonu.

Chciałoby się powiedzieć, że „Mój czołg” to swego rodzaju kafkowski „Proces” na opak: o ile Józef K. został przytłoczony przez bezosobową, nieludzką, niedającą się ogarnąć machinę, to jednak dzielnego porucznika węgierskiej armii przytłoczyć się nie dało, tak jak nie da się śpiewem rozpalić ogniska. Z siłą infantylności wygrać nie sposób, tak jak nie sposób najeść się samym stresem. Oczywiście warto nadmienić, że jest to tak naprawdę gaszenie ognia ogniem, czyż bowiem na tle niegroźnej głupoty nie rysuje się tym mroczniej i wyraziściej głupota zinstytucjonalizowanego świata? Horvath dorzuca swoją iskrę do ognia komunistycznej krytyki, a czyni to niezwykle lekko i przystępnie dla każdego. Zachwycają tu przede wszystkim układane pieśni, ale i w tych pozornie błahych listach do ukochanej znaleźć możemy wiele uroczej ironii.  

„Mój czołg” bywa momentami nierówny, jest może też nieco za długi, przez co traci na wartości świeżość humoru. Niektóre wydarzenia są tak oderwane od rzeczywistości, tak zdeformowane i absurdalne,  że nawet mimo szczerych chęci, trudno wpisywać je w kadry historyczne. A jednak książkę czyta się bardzo dobrze. Jest to też ważna pozycja, powieść rozliczeniowa o kluczowym we współczesnej historii momencie kraju. Wychodzi ona także poza tę interpretację. Dzięki zgrabnemu posługiwaniu się socjalistycznym slangiem, autor osiągnął efekt uniwersalizmu – książka będzie tak samo czytelna dla Polaka, Słowaka czy Koreańczyka z Północy. To mała cegiełka w morzu krytyki ustroju komunistycznego, cegiełka o tyle istotna, że nie potrzebuje epatować patosem, nazwiskami i gehenną, żeby osiągnąć zamierzony efekt.

Ocena:

Recenzja "Dwadzieścia godzin: Kronika" - Santa Ferenc

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 211

Oprawa: miękka


Premiera: 1967 r.

O literaturze węgierskiej pisze się często. Liczne wydawnictwa na przestrzeni lat wydawały książki tamtejszych twórców, powstało całkiem sporo prac poświęconych dokonaniom literatury węgierskiej, nawet Internet pełen jest poleceń dla takich autorów jak Marai, Esterhazy czy Kertesz. A jednak w tym natłoku publikacji, wciąż próżno szukać choćby odwołania w jakimś artykule, na temat Ferenca Santy.

Właściwie niełatwo mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Santa wydaje mi się aż tak interesujący, bo poetów i pisarzy poruszających się w tych co on regionach był cały legion. Prowincjonalne miasteczko, skrzypiąca podłoga gospody, smak domowego wina, niezaorane pola, niepomalowana ściana spółdzielni. Trochę brudu, trochę miłości. Cała masa dialogów i praktyczny brak opisów. Santa pisze czystą, uduchowioną wrażliwością, która jest tak wysokiej próby, że do wydobycia napięcia wystarcza najprostsze zestawienie i wielokrotne powtarzanie tego, co wydaje się oczywiste. Autor „Piątej pieczęci” to prawdziwy piewca codzienności, pisarz rzeczy wielkich, podawanych przy użyciu poetyki banalności.

„Dwadzieścia godzin” stanowi zapis dokonanego przed ośmiu laty morderstwa, którego ofiarą stał się pracownik jednego z gospodarstw rolnych. Młody dziennikarz w celu zbadania sprawy przyjeżdża na miejsce zbrodni i w ciągu tytułowych 20 godzin przepytuje pozostałych przy życiu świadków dramatu o przebieg zdarzenia. Z zeznań byłego hrabiego, aktywisty komunistycznego, dyrektora spółdzielni rolniczej oraz rodziców zamordowanego i zabójcy wyłania się świat politycznych i światopoglądowych konfliktów, które doprowadziły grupkę przyjaciół do bratobójczych walk. Przyczyn tych zajść, bohater upatruje najpierw w procesie kolektywizacji wsi, a potem stalinowskich represji, donosicielstwa i rewolucji 1956 r.

Książka została rozpisana techniką symultaniczną, dzięki której płaszczyzna narracji została jeszcze bardziej uwyraźniona. Posługiwanie się wspomnianą konwencją stawia w centrum pojęcie czasu, skupia się na ważnym momencie historycznym i konfrontuje postawy różnych osób. Aby jeszcze wzmocnić to poczucie upływających sekund autor dzieli swoją książkę na cztery części – pory roku. W ten sposób czysto ludzkie problemy i oddziaływania systemowe, rytm życia i śmierci zostają wyznaczone przez naturę. W tym miejscu czas nie płynie, on ucieka, podobnie jak prawda o ludzkiej tożsamości.

Autor „Piątej pieczęci” w każdej ze swoich małych powieści konfrontuje ludzką osobowość z historią – jej trybami, wyzwaniami, pułapkami. Zadaje całe mrowie bardzo ważnych pytań, o moralną uczciwość, o wartości, o to jak zachować się będąc postawionym pod ścianą społecznych oczekiwań. Mimo cenzury, jaka obowiązywała w czasach jego działalności, nie boi się śmiało wplatać w swoje filozoficzne rozważania tematów politycznych. Piękna jest chociażby metafora komunizmu, porównywanego do pudełka z mrówkami, w którym już po chwili ogarnięte chęcią kolektywnej pracy zwierzęta, przy braku budulca, zaczynają walczyć ze sobą nawzajem. Niszczą się bez klarownego powodu. Ferenc Santa tworzył literaturę głębokiego humanizmu, która jest być może nawet bardziej aktualna dzisiaj, niż była kiedyś.

„Dwadzieścia godzin” jest książką stylistycznie aseptyczną, lekką jak komar. To doskonały twór wielkiego stylisty, opowieść dużego formatu europejskiego, którą odbiera się podczas jednego impulsu, jak światło. Nic nie blokuje drogi do punktu, w którym zatrzyma się rozdział i zatrzymamy się my, by na chwilę oddać się refleksji na temat solidarności społecznej i kryzysu wiary. Jest to też fraza różnorodna, bo oprócz rozmów, autor pisze także stylem kronikarskim, z którego wyłania się wyrazisty obraz ludzkiej natury przesiąkniętej egoizmem i autodestrukcją. To na pewno książka cenna i godna przeczytania, być może nie najlepsza w dorobku pisarza, ale nadal celna w swoich spostrzeżeniach i błyskotliwa w konstrukcji. Powieść, w której zachowana jest równowaga między tematami fundamentalnymi, a bieżącymi problemami, między symboliką a realizmem, między jednością a wspólnotą. Przeczytajcie. Nie pożałujecie. 

Ocena:


Recenzja "Opowiadania" Joseph Conrad

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 384
 
Oprawa: twarda


Premiera: 28 listopada 2018 r.

Joseph Conrad wydał aż siedem zbiorów opowiadań. Zebrane w niniejszym tomie historie są ich kompilacją. Mamy tu bowiem „Karain: wspomnienie”, „Lagunę” oraz „Placówkę postępu” ze zbioru „Opowieści niepokojące” (1898), „Młodość: opowieść” z „Młodości i innych opowiadań” (1902), „Amy Foster” z „Tajfunu i innych opowiadań” (1903), „Anarchistę”, „Informatora”, „Opowieść ironiczną” i „Il Conde. Opowieść żałosna” z „Sześciu opowieści” (1908), „Tajemnego towarzysza” i „Freye z Siedmiu Wysp” z „Uśmiechu fortuny” (1912), „Wspólnika” z „Wśród prądów” (1915) oraz „Książę Roman” i „Opowieść” z „Opowieści zasłyszanych” (1925).  Jest więc niniejsza książka próbą panoramicznego ukazania różnorodności rzemiosła i zainteresowań pisarza z Berdyczewa. A wachlarz dobra jakie na nas spływa jest nieograniczony i wraz ze zmieniającymi się warunkami społeczno-politycznymi zyskuje nowe znaczenia i interpretacje. Proza wciąż żywa, meandrująca między zwrotnicami czasów i nie dająca się pogrążyć w otchłaniach przeszłości.

To prawdziwy fenomen, że pisane na zamówienie i publikowane w poczytnych czasopismach (takich jak: „Cornhill”, „The Savoy”, „Cosmopolis”, „Pall Mall Magazine”, „Ilustrated London News” i „Blackwood’s Magazine”) historie, po 100 latach nadal tchną jakością i mądrością. Conrad jak nikt inny potrafił łączyć przygodowy, a często wręcz bajecznie egzotyczny klimat, z poważnymi treściami, odwołującymi się do emocji, melancholii i przekonań kolonialnego społeczeństwa o potędze swojego narodu. Autor „Tajnego agenta” kupował sobie sympatię czytelników właśnie różnorodnością, którą możemy rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Jedną z nich jest przestrzeń – raz wydarzenia toczą się na lądzie (zarówno tym wielkomiejskim, jak i prowincjonalnym), by za chwilę przenieść nas na pokład statku, na zamknięte terytorium gdzieś między oceanami, gdzie ludzie skazani są na siebie nawzajem, a ich obopólne relacje przybierają wymiar antycznych dramatów. Przemierzamy Afrykę Środkową („Placówka postępu”), morza Azji Południowo-Wschodniej („Laguna”, „Karain”), dzikie rejony Europy Wschodniej (Amy Foster), a nawet neapolitańskie równiny. Inną płaszczyzną będzie z pewnością szeroki wachlarz bohaterów. Przez karty opowiadań przewijają się marynarze i inni ludzie morza, mieszkańcy odległych malajskich państewek, władcy, wojownicy, służący, handlarze, plantatorzy, anarchiści, służby bezpieczeństwa, kapitaliści, robotnicy, więźniowie, wiejski lekarz, młoda arystokratka, rozbitek i inni. Jest też być może najważniejsza płaszczyzna – narracyjna. Conrad należy do wielkich eksperymentatorów w zakresie form prozatorskich, co owocuje bogatym i wieloaspektowym repertuarem opowieści. Są tu utwory krótkie, kilku lub kilkunastostronicowe, oraz podzielone na kilka rozdziałów mikropowieści. Raz narracja prowadzona jest trzecioosobowo, przez wszechwiedzący podmiot, by po chwili, w kolejnej historii, przekształcić się w opowieść snutą na kanwie bardowskiego bajdurzenia, przez anonimowego, ale dobrze nam znanego bohatera.

Piękne i sugestywne są te opowiadania, niezależnie czy Conrad operuje w danym momencie stylistyką bliższą temu, co powszechnie uważa się za spuściznę Franza Kafki czy Anatola Franca. Nie sposób jednak opisać wszystkiego, skupię się więc na tych dwóch historiach, które urzekły mnie najbardziej. Zacznę od końca, od napisanej w 1916 roku „Opowieści”. Nie będę wchodził w szczegóły fabularne dzieła, nie to jest zresztą jego istotą. W „Opowieści” zawarł Conrad swoje przemyślenia na teraz opowiadania. Jego źródeł, motoryki, narracji i odbioru, ale też o jego bohaterach – podmiocie kreującym i słuchaczu. Każde opowiadanie zdaniem Conrada rozgrywa się na przestrzeni międzyludzkiej, a obie strony relacji są zarazem samotne, jak i społecznie zawikłane. Jeden mówi, mając na myśli konkretny cel i towarzyszące mu odczucia, drugi z kolei odbiera treść przefiltrowaną przez własne czasy i doświadczenia. I tak to właśnie wybitny pisarz dochodzi do genialnego w swej prostocie wniosku, że interpretacja opowieści nigdy nie będzie ani zła, ani dobra, wszyscy podążają w tym samym kierunku, jednakże ścieżką owładniętą mrokiem. Ta relacja przypomina nam, że nie ma sensu podchodzić także do jego dzieł z góry nakreślonym tłem i jednowymiarowym rozumieniem. Wręcz przeciwnie, powinniśmy stale doszukiwać się w tych słowach kolejnym warstw sensów, a żadna interpretacja, nawet ta banalna, nie jest ani dobra, ani zła.

Tak rozumiejąc sedno procesu opowiadania, przejdę do drugiego utworu, który odcisnął na mnie silne piętno. „Amy Foster” to subtelna i smutna historia rozbitka z Karpat, który sprzedał swoje dobra i ruszył w podróż do Ameryki, aby tam zarabiać na poszukiwaniu złota. Los rzucił go na angielską prowincję, gdzie pracuje u państwa Swafferów przy pasaniu owiec. Tam właśnie Yanko poznaje Amy, z którą później się żeni. Ta historia w swojej prostej ramie narracyjnej jawi się jako wzruszająca opowieść o samotności, ale bywa też odczytywana w kluczu autobiograficznym, jako symboliczne przetworzenie losu emigranta. Jest to też jedno z najbogatszych narracyjnie opowiadań Conrada. Istotną rolę  w konstrukcji odgrywa tu koncepcja polegająca na udziwnieniu opowieści. Yanko opisuje świat widziany oczyma kogoś, kto nic nie wie i niczego nie rozumie, obcego przybysza z innego, egzotycznego świata. Autor „Jądra ciemności” wzmaga w ten sposób wstrząsający obraz samej emigracji, lecz zarazem tworzy tajemniczą i absurdalną wizję świata, a zwłaszcza angielskiej prowincji. W takim odczytaniu „Amy Foster” to odwrócenie kolonialnych narracji z czasów wiktoriańskich, ale także przypowieść o strachu przed odmiennością, jakże aktualna w dobie kryzysu migracyjnego. To jedna z piękniejszych opowieści o wyobcowaniu i deficytach, jakie przyszło mi ostatnio czytać.

„Opowiadania” Conrada to prawdziwa uczta dla intelektu. Hermetyczna, niemal z pogranicza snów fraza, wymaga ciągłego skupienia i powolnego sączenia. To proza kontemplacyjna, w której czas płynie bardzo wolno, a głębia widoczna jest dopiero pod lupą koncentracji. Ironiczna, ale także egzystencjalna, oparta na prostych pomysłach, a jednocześnie odwołująca się do całej gamy problemów społecznych, aktualna, ale równocześnie prorocza. To taki zbiór, gdzie doświadczymy zarówno piękna prostoty, jak i układów wielokrotnie złożonych, o kilku poziomach głębi i licznych płaszczyznach interpretacji. Conrad pisał tak, jakby chciał wyrwać życiu wszystkie tajemnice na siłę. Doskonale skomponowana i niezwykle różnorodna lektura, która jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o życiu.

Ocena: 


Recenzja "Jestem tęsknię mówię" Yuko Tsushima

Wydawca: PIW

Liczba stron: 232

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 22 października 2018 r.

Zacznę od przestrogi. Literatura japońska, choć niezwykle różnorodna, ma w sobie pewną cechę, której próżno szukać gdziekolwiek indziej w takiej właśnie formie – oniryczność. Jeśli komuś ta specyficzna, magiczna atmosfera do tej pory nie odpowiadała, „Jestem tęsknię mówię” nie będzie dobrym antidotum. Podobnie jak czynili to Jun’ichiro Tanizaki, Kenzaburo Oe czy Abe Kobo, debiutująca pośmiertnie na polskim rynku wydawniczym Yuko Tsushima kreuje swoje małe światy na obraz czyjegoś snu. Wszystko jest tu owiane mgłą trudno uchwytnej tajemnicy, wydarzenia do bólu realistyczne przeplatają się z epizodami folklorystycznymi, mocno zakorzenionymi w kulturze regionu. To bardzo hermetyczna książka, stanowiąca wyzwanie dla czytelnika.

Aby właściwie odczytać recenzowany zbiór opowiadań należy odwołać się do biografii autorki. Yuko Tsushima stanowczo nie miała łatwego życia. Wychowywała się z bratem z zespołem Downa, ukrywanym przez rodzinę przed światem. Ich intensywna zażyłość została przedwcześnie przerwana śmiercią. Pisarka miała wtedy zaledwie trzynaście lat, a to doświadczenie i towarzyszące mu emocje wracały później w jej twórczości bardzo często. Widzimy je także w opowiadaniach „Zdjęty czar” czy „Ptasie łzy”. To historie przesiąknięte tęsknotą, ale także bezwarunkową miłością i niesprawiedliwością dziejącą się obok nas. Bardzo subtelne i osobiste narracje.

Autorka z Japonii pisze też o innych rodzajach utrat. Gdy miała rok, samobójstwo popełnił jej ojciec, ceniony pisarz – Osamu Dazai. Samotne macierzyństwo i relacje na linii matka-córka będą chyba najbardziej wyrazistą materią poruszaną w niniejszym zbiorze. Dostrzec możemy ją chociażby w opowiadaniach „Miejsce matki”, „Moc wody” i „Dzikie pole”. W tym ostatnim obserwujemy typową dla pisarki polifoniczną narrację, w której w rolę córki w pewnym momencie niepostrzeżenie wkrada się matka. To ona zbudowała dom, do którego teraz przeniosła się jej latorośl. Jedna wspomina drugą, by po chwili sytuacja się odwróciła. Wzajemne żale i niedopowiedzenia doskonale wpisują się w prowadzony przez pisarkę dyskurs o trudnościach życia samotnych matek we współczesnej Japonii, zdominowanej przez rosnące oczekiwania i niemożność dostosowania się do nich, z uwagi na czysto ludzkie ograniczenia.

Dostrzegam jeszcze jedną formę utraty, szczególnie silnie czytelną w takich opowiadaniach jak „Pełnia”, czy „Kłos Panny”. Chodzi tu rzecz jasna o stratę dziecka. Syn Yuko Tsushimy zmarł nieoczekiwanie w wieku dziewięciu lat, a kreowanie kolejnych historii z tym motywem odczytuję jako formę autoterapii lub poszukiwanie sposobu na oswojenie bólu rozstania. Śmierć dziecka obarczona jest bodaj najwyższą skalą cierpienia, co doskonale widoczne jest w kolejnych zdaniach tych krótkich tekstów. Bezsilność, przemęczenie i marazm płyną z ust tych, którzy bardzo często są pomijani, spychani na margines życia.  Jednocześnie trudno odnieść czytelne wrażenie, co rzeczywiście im się przydarza i w jakim wymiarze rzeczywistości funkcjonują. Kim tak naprawdę są i co skrycie przeżywają. To postaci, których życie doświadczyło pewnym odium wobec najbliższych osób, a ich egzystencja jest nieskończonym ciągiem refleksji na temat odchodzenia.

„Jestem tęsknię mówię” to proza liryczna, dramatyczna a chwilami subtelnie mistyczna. Mimo, że przybiera różne formy – epistolarną, retrospektywną czy niemal baśniową – nie mam poczucia stylistycznego przesytu. Struktura wszystkich tekstów jest wyjątkowo gęsta i wieloznaczna. Podążając wyśledzonym z narracji tropem, wpada się w pułapki i staje wobec pytań, na które nie ma odpowiedzi, bądź są one zbyt bolesne, aby mogły być na głos wypowiedziane. To taka proza, która domaga się powolności i skupienia, mimo stosunkowo prostego języka. Nie są to teksty, które można pochłaniać, je należy raczej powolnie sączyć. bo istnieje ryzyko niezaakceptowania nas przez konwencję oraz język opowiadanej historii. To też zbiór dla tych odważnych czytelników, którzy pragną poznać kilka mrocznych znaczeń pustki oraz wyobcowania. Yuko Tsushima stawia na świadomego czytelnika i odnoszę wrażenie, że nie wymaga uproszczonych interpretacji ani doszukiwania się zagmatwanej symboliki, choć przecież jest to literatura nieoczywista. Ważna jest przestrzeń tajemniczości, w której żyją i ciągle powracają bardzo realistyczne historie.

Bardzo intymna, bolesna i minimalistyczna proza. Trudna, a przy tym nie dająca gotowych recept. Jakby oderwana od wszystkiego tego, co nas otacza. To taki rodzaj opowiadań, które nie zapadają w pamięć. Są adekwatne dla danej chwili, ważne tu i teraz, w momencie ich czytania. Wdzierają się głęboko w serce i niepostrzeżenie w nim zostają, mimo że mózg przestawił się już na inny tryb pracy. Polecam szczególnie tym, którzy już nieco japońską kulturę poznali, dla wszystkich innych może być nieczytelna i zbyt hermetyczna.

Ocena: