Recenzja "Błoto" Hillary Jordan

Wydawca: Otwarte 

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka

Premiera: 18 kwietnia 2018 r.

Hillary Jordan, akcję swojej debiutanckiej powieści osadziła w Delcie Missisipi w latach 40. XX wieku. Ta pachnąca bawełną i parującą wilgocią kraina, do dzisiaj uznawana jest za jeden z najbardziej rasistowskich stanów w USA. Tuż po wojnie, na jedną z farm przyjeżdża małżeństwo - Henry i Laura McAllan wraz z dwoma córkami i starzejącym się ojcem. Henry, przy pomocy rodziny Jacksonów, czarnoskórych dzierżawców, prowadzi plantację bawełny, podczas gdy Laura walczy z przytłaczającą codziennością wychowywania potomstwa w rozpadającym domu pozbawionym prądu, wody, kanalizacji i okien. Podział zadań nie jest jedyną kwestią, która dzieli małżeństwo. On w farmie widzi nadzieję na lepszą przyszłość i nieubłagany powrót do korzeni, z kolei ona dostrzega w niej tylko zniewolenie, brud i wszechobecne błoto. Kiedy McAllanowie zmagają się z nawarstwiającymi problemami, z wojennego frontu powracają do domu brat Henry’ego Jamie i najstarszy syn Jacksonów, Ronsel. Ich wspólne doświadczenia innego świata, bez podziału na czarnych i białych, pozwalają im się zaprzyjaźnić. Te relacje szybko zostaną skonfrontowane z południowymi realiami.

Codzienność opisywana przez autorkę to świat wiecznych fragmentacji. Tu nie chodzi nawet o to, kto jest Panem, a kto poddanym. W Missisipi tamtych lat, czarni i biali żyli w dwóch różnych przestrzeniach – jedli osobno posiłki, zajmowali w samochodach inne miejsca, wychodzili przez różne drzwi. Ten podział porządkował rzeczywistość, każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce, kim zostanie w przyszłości, na co musi się godzić, a czego unikać. Choć Jamie będzie próbował walczyć z tym zakorzenionym w ludziach złem, zderzy się z niechęcią jednych, biernością drugich i agresją tych najbardziej pochłoniętych stereotypami. 

„Błoto” jest powieścią symboliczną. Hillary Jordan wykorzystując swoich bohaterów, zderza ze sobą różne strony konfliktu. Ojciec Henrego, to człowiek utożsamiający stare Południe, wyznający zasady segregacji rasowej, Ku Klux Klanu, niewolnictwa i konserwatywnego podejścia do jakichkolwiek zmian. Jego starszy syn, personifikuje stracone pokolenie walczących na froncie I Wojny Światowej, ludzi, którym udało się przetrwać katorgę i poukładać swój los według utrwalonego w rodzinie schematu. Laura i Florence Jackson ucieleśniają kobiece poświęcenie, oddanie i macierzyńską miłość. Wreszcie Jamie i Ronsel reprezentują nowe pokolenie, wracających z okopów wojny bohaterów, którzy teraz muszą skonfrontować się z rywalem jeszcze silniejszym. Symbolem jest także samo miejsce rozwoju wydarzeń. Ta szczelnie wykreowana kraina, pełna bólu i zatwardziałości, wysysająca życiodajne soki z każdego człowieka, jest błotem. Tutaj nie ma zaufania rozumianego jako katharsis, nie ma odkupienia i radości. Wszystko oblepione jest błotem, które pojawia się po każdej ulewie, a którego nie da się pozbyć, tak jak nie można zamieść pod dywan konsekwencji własnych wyborów. To także opowieść z antywojennym wątkiem w tle. Taka fraza, która stawia znak zapytania nad pojęciem patriotyzmu i celowością poświęcenia się dla dobra ojczyzny. 

„Błoto” nie jest jednak tylko historią o deficycie nadziei. Rozpisana została jako polifoniczna relacja o miłości, która unosi się ponad codzienny brud i trudy. Uczucia mają wielowymiarowy charakter. Obok emocji rodzicielskich, są też sympatie damsko-męskie, poszukiwanie właściwego miejsca w sercu, odkrywanie swojej tożsamości. A wszystko to podane w ciekawej, choć mało innowacyjnej formie. Autorka oddaje głos różnym stronom. Narratorów jest więc sześciu, każdy ma swoją chwilę na opisanie własnej interpretacji zdarzeń. Każdy ma tu inny punkt widzenia, inną melodią języka się posługuje. Inna sprawa, że ten często stosowany chwyt, został wykorzystany w sposób niewystarczający. Hilary Jordan goni akcję, co chwile zmienia fabułę, zaskakuje rozwiązaniami, zapominając jednak przy tym o drobiazgowości opisu i psychologii postaci. Trudno nie odnieść wrażenia, że pisarka wpadła w pułapkę polaryzacji charakterów. W „Błocie” mało jest wieloznaczności, ludzie są albo diabelnie źli, albo anielsko dobrzy, a rzadko kiedy możemy poczuć uniwersalność ważną także dla nas samych.

„Błoto” to poruszająca opowieść o konsekwencji grzechów naszych ojców, swoiste memento na temat rasizmu. To też historia ludzi żyjących w mentalnym bagnie, piekle negatywnych emocji wywołanych burzą stereotypów i uprzedzeń. Silne znaczenie ma tu przestrzeń, jej odrębność i bezkompromisowość. To Ameryka, którą nadal toczą wewnętrzne podziały i bestialstwa, miejsce, gdzie na okrąglo tworzone są nowe formy wojny. To taka książka, która pragnie stanowić pomost między literaturą ambitną, a rozrywkową. Dzięki swojej szybkiej przyswajalności i klasycznej stylistyce, idealnie pasuje na prezent dla mało zaprawionego czytelnika. Z drugiej strony bardziej wnikliwi adresaci nie znajdą w niej nic nowego, oryginalnego czy głębokiego. Mimo że „Błoto” stara się przestrzegać przed schematami, samo w nie wpada. Hilary Jordan popełnia grzech literackiej wtórności, bazuje na dobrze sprzedających się formach. Dba o to aby każdy rozdział kończył się mocnym akcentem, nie stroni od kolokwializmów, wykorzystuje utarte cytaty z Biblii. Nie te tony, nie ta wrażliwość.

Ocena:
 

Recenzja "Jedyna historia" Julian Barnes

Wydawca: Świat Książki

Liczba stron: 288

Oprawa: twarda


Premiera: 23 maja 2018 r.

Najnowsza książka autora „Poczucia kresu” opowiada o specyficznej historii miłosnej. Jej początek sięga lat 60. XX wieku, kiedy to 19-letni Paul spędza trzy wakacyjne miesiące w rodzinnym domu nieopodal Londynu. Jego życie wyznaczają ładna pogoda, brak przyjaciół i młodzieńcza rezygnacja. W celu zabicia nudy, przy silnym wsparciu matki, Paul zapisuje się do lokalnego klubu tenisowego. Rodzice po cichu wierzą, że oprócz rozrywki, to miejsce przyniesie ich synowi wymarzoną żonę, najlepiej taką zupełnie zwykłą, ułożoną, tradycyjną. Życie jednak zaskakuje tak samo ich, jak i młodego studenta, który nigdy wcześniej nie pomyślałby, że zakocha się w 48-letniej Susan, matce dwójki dorosłych córek. Przewrotność losu nie ustępuje i między tą dwójką rodzi się tyleż płomienny, co nieszczęśliwy romans.

Narratorem powieści jest dorosły Paul, który wraca pamięcią do swojej jedynej historii. Książka rozpisana została jako swoisty tryptyk o miłości. W pierwszej części, Paul wspomina początki znajomości z Susan - gorące spotkania, oburzenie rodziców i plotkujące społeczeństwo. To ten etap stanowi najprzyjemniejsze w odbiorze ogniwo dzieła. Pachnący inicjacją i pieszczący zmysłami przenosi nas mentalnie do momentów naszej własnej pierwszej miłości, pozwala przypomnieć dawne myśli, wolność i marzenia. Druga część książki jest dużo poważniejsza. To w niej poznajemy czynności jakie podejmowali bohaterowie, aby ułożyć sobie życie. Nawarstwiają się problemy i niezaspokajane oczekiwania. To także w tym miejscu przyjdzie nam mierzyć się z destrukcyjnym wpływem alkoholu i konsekwencjami, jakie jego nadmiar wywołał u Susan. Wreszcie ostatni element historii ogniskuje się na życiu Paula po rozstaniu z ukochaną. To takie podsumowanie, spowiedź, próba uzyskania rozgrzeszenia ze swojego postępowania. Razem ze zmieniającą się treścią rozdziałów, modyfikacji ulegnie też sposób prowadzenia narracji. Z relacji pierwszoosobowej, przejdziemy w drugoosobową, by na końcu dotrzeć do frazy prowadzonej w trzeciej osobie. Ten prosty, acz niekonwencjonalny zabieg, doskonale wpasuje się w klimat poruszanych tematów i dodatkowo wpływa na ich silną wymowę. 

Julian Barnes tworzy powieści zagęszczone, mające niewielką objętość, a jednocześnie naszpikowane zdaniami kluczowymi. Jak niewielu współczesnych pisarzy, do perfekcji opanował sztukę budowania napięcia, przy jednoczesnym trwaniu i koncentracji na prawdach fundamentalnych. Jego bohater, choć został wykreowany na antybohatera, wciąż zmaga się z kluczowymi bolączkami i zagadnieniami egzystencji. Swoje życie opisuje jako ciąg wydarzeń łączących się w byt bez znaczenia i pozbawiony większych dokonań, jednocześnie jednak ciekawy o tyle, że tworzy z niego fikcyjną narrację. Tym samym autor po raz kolejny mówi do nas, że porządkowanie własnego losu ma równie pierwotną funkcję jak oddychanie czy jedzenie, że odtwarzanie tego co minęło, czasami jest nieuniknione, mimo że pozornie nie wnosi do życia nic nowego. 

„Jedyna historia” nie daje nam recept, nie tworzy gotowych scenariuszy, nie sugeruje co jest ważne, a czego należy unikać. Autor zadaje masę pytań na temat sensu i miłości, jednocześnie nie dzieląc się gotowymi patentami. Mimo upływających lat i setek zapisanych mądrości, Paul nadal o życiu wie niewiele, a kwintesencją jego analizy i poszukiwań pozostanie zdanie jego samotnej przyjaciółki „Przyślij wieniec, kiedy przyjdzie czas”.

Julian Barnes doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że o miłości napisano już wszystko. Postanowił zatem przyjrzeć się jej ponurej stronie, a także przeanalizować, jej destrukcyjny wpływ na nasze życie. Autor umiejętnie podkreśla poszczególne fazy cyklu miłosnego życia - początkowe iskrzenie w relacjach, dalsze błędy i ostateczny rozpad. Choć jego opowieść jest stosunkowo prosta i przewidywalna, wciąga i nie pozwala o sobie zapomnieć, tym bardziej, że twórca „Zgiełku czasu” ma dar do kreślenia interesujących zdań. Jest więc to opowieść subtelna, momentami wręcz poetycko piękna, ale przy tym pełna przygodowej werwy i elementów nostalgicznych.  Czytając ją nie miałem poczucia kalkowania innych dzieł, pójścia na łatwiznę. To żaden wypełniacz między innymi, lepszymi dziełami. Choć może nie jest to dzieło wybitne, zachęcam do jego przeczytania.  Barnes udowadnia, że należy mu się miejsce na liście współczesnych pisarzy godnych uwagi.

Ocena:

Recenzja "Inni ludzie" Dorota Masłowska


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 160

Oprawa: twarda


Premiera: 9 maja 2018 r.

Masłowska znów zachwyca, przynajmniej większość tych, którzy po jej najnowszą książkę już sięgnęli. A jestem pewien, że to będzie jedna z najchętniej czytanych pozycji w tym roku w Polsce. I to wcale nie ze względu na jej niewielką objętość czy wyjątkowe wydanie, ale właśnie z uwagi na renomę pisarski, jako matki badań, nad dzisiejszą polszczyzną, a także symbolu sztuki współczesnej, o której przecież mówić należy, nawet jak z lektury zrozumiało się setną tego, co autorka chciała nam przekazać.

„Inni ludzie” to zapis trzech dni z życia Kamila - niedoszłego rapera, który do muzyki ma tyle talentu, co Ryan Gosling do stepowania. Szwenda się po Warszawie, a to gdzieś wypije i zapomina o świecie, a to czasem sprzeda jakieś dropsy, żeby mieć fundusze na kolejne dni bezsensownej tułaczki. Rodzina go irytuje, więc wybiera samotność. Dni mijają mu bezcelowo, a jedynymi jego kompanami są przypadkowi ludzie. W tym świecie biedy i szarości spotyka Iwonę, mieszkankę ogrodzonego osiedla, otoczoną nowoczesnymi meblami, wygodą i przepychem. Ona ma wszystko co materialne, ale to nie daje jej szczęścia. W miłość, przyjaźń czy uczciwość nie wierzy, takie uczucia już dawno zostały zastąpione w jej słowniku korporacyjnymi definicjami. Chciałaby jednak poczuć się choć chwilę pożądaną i za tę namiastkę bliskości jest w stanie zapłacić napotkanemu w Rossmanie Kamilowi sowite zadośćuczynienie. 

I tak to właśnie Masłowska snuje swoją opowieść, serwując nam ni to poemat, ni rytmiczną prozę. Bawi się konwencją, majstruje leksykalnie, fonetycznie i gramatycznie. Zestawia ze sobą dwa odmienne światy, wyznaczone przez różne mgławice pojęć. Dieta pudełkowa miesza się z bitami, a asapy z browarami. Nie jest jednak tak, że każdy z bohaterów mówi zupełnie inaczej. Mają oni wspólny mianownik w postaci zdegradowanej, współczesnej polszczyzny znanej z mediów i reklamy – pełnej błędów i wulgarności, ale też słów, których prawdziwego sensu nawet się nie domyślają.

„Inni ludzie” są narracją o zagubieniu w smogu języka, ale także oryginalną frazą o dojmującej samotności. Mijani na ulicy ludzie powtarzają od lat te same banały, tworząc nieznośną kakofonię, jazgot nie prowadzący do niczego. Ten pospolity chór, złożony z pracowników budowlanych, meneli, biurokratów, emerytów, polityków i innych warstw społecznych, wbija nam do głowy własne przyzwyczajenia i terminy. W tych słowach ukrywamy swoją mentalność, lęki, obawy, codzienność. Masłowska nie boi się ironizować i kpić z otoczenia. Niszczy wiele dogmatów, ale przy tym nie wychodzi ponad to, co w życiu zdążyła już obśmiać. Jeśli nawet miały wybrzmiewać tu refleksyjne tony, utonęły one w morzu jej wcześniejszego dorobku. Trudno nie odnieść wrażenia, że „Inni ludzie” są kalką tego, o czym pisało już wielu. Banalne problemy społeczne, nawet jeśli wiecznie żywe, nie smakują już tak samo po kolejnym podaniu. I mało mnie interesuje w tym wypadku forma. Bo ten dramat piosenka czy hiphopowa hybryda jak pięknie się ją określa, to w mojej opinii nic innego, jak ciąg niezrozumiałych słów, łączonych pewnie nieprzypadkowo, ale też bez polotu i jakości. Krzyżowe rymy i rytm gubią się co kawałek, podobnie jak dynamika. Raz jest intensywnie i z werwą, by zaraz zwolnić i zagubić się gdzieś między meandrami pospolitości. 

Daleki jestem od zachwytów nad tym tworem. Uderzanie w banalną rzeczywistość dawno przestało mnie poruszać. Masłowska zmiksowała blokowy rap, publiczny gwar i „Trudne sprawy”, czyli trzy elementy życia, od których ja stronię. Być może dlatego nie potrafię docenić jej kunsztu i zamysłu. Nawet jeśli z tej powieści wypływa jakaś życiowa beznadzieja, ja jej nie poczułem, bo zirytowany pseudointelektualnymi frazesami, zamknąłem się na współodczuwanie z bohaterami. Nie mam dla tej pozycji empatii, jest ona jak ta wystawa z filmu „Square”, na której widzimy kupki pisaku. Są ludzie, którzy szukają w tym sztuki i kolejnego dna, ale dla mnie to pozostaną kupki piasku. Cenię Masłowską za jej poprzednie dzieła, tym razem jednak jej prozy nie kupuję. To nie moja zabawa.


Ocena


Recenzja "Sprzedawczyk" Paul Beatty

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 416

Oprawa: twarda


Premiera: 17 stycznia 2018 r.

„Sprzedawczyk” w 2016 roku został uhonorowany nagrodą Man Booker Prize, zostawiając w pokonanym boju między innymi doskonałą pozycję Medeleine Thien „Nie mówcie, że nie mamy niczego”. Gdy więc otworzyłem książkę i przeczytałem pierwsze zdanie, które brzmi „Być może trudno uwierzyć w te słowa, kiedy mówi je czarny mężczyzna, ale nigdy niczego nie ukradłem”, wiedziałem że będzie się działo. Wtedy jednak nie śmiałem przypuszczać, że będzie aż tak wyjątkowo.

Zasadnicza pochwała dotyczy samego pomysłu na historię. Bohater książki, dorasta  w fikcyjnym kalifornijskim mieście – Dickens, które, jeśli mam trzymać się zapisanej na kartach opowieści prawdy, stanowi swoiste brudne getto leżące na przedmieściach Los Angeles. W tym ponurym otoczeniu, słynącym z rekordowej liczby morderstw, nasz gombrowiczowski bohater obdarzony imieniem Drops zostaje poddawany licznym eksperymentom o podłożu rasowym. Autorem szalonych eksperymentów jest jego ojciec. Gdy ten ginie w policyjnej strzelaninie, a jego ukochane miasto znika z mapy terytorialnej świata, Drops postanawia podjąć misję naprawy tej sytuacji. Idąc pod rękę z ostatnim żyjącym członkiem Klanu Urwisów – Sorgo, bankrutującym producentem – Foy’em Ceshire’m czy prowadzącą miejski autobus pseudokochanką Marpessą, dokonuje historycznego przewrotu. Zaczyna się delikatnie, od żartu w autobusie, w którym mają być wydzielone miejsca dla białych, a kończy na przywróceniu niewolnictwa i rewolucji w miejscowej szkole, gdzie wprowadzono segregację. To doprowadza Dropsa przez oblicze Sądu Najwyższego, co wcale go nie martwi, ponieważ głęboko wierzy, że wszystko czego dokonał służy przywróceniu naturalnego porządku świata.

Jeśli ktoś uważa, że zdradziłem mu całą fabułę, przez co radość z czytania zostaje zredukowana do minimum, to mam dla niego dobrą wiadomość. „Sprzedawczyk” jest bowiem jedną z tych lektur, gdzie fabuła, choć oryginalna i niezwykle przemyślana, jest doskonale skorelowana ze stylem, w jakim pisarz przedstawia nam swoje poglądy na temat współczesnej Ameryki. To nie treść, tak zaskakująca i przewrotna, stanowi oś i najważniejszy atut książki. Wcale nie. W jednej linii z nią idzie bowiem forma, która choć może nie być łatwa w odbiorze, zachwyca swoją dynamiką i indywidualnością, przez co mamy wrażenie obcowania z dziełem absolutnie wyjątkowym. Jeśli wielkość pisarza mierzyć jakością jego narracji, Paul Beatty już na początku swojej kariery wpada do jednego worka z autorami z najwyższej półki. 

W czym tkwi siła tej frazy? Przede wszystkim w tempie oraz rytmie, w jakim nawiązuje do afroamerykańskiej kultury. Nawiązuje jest tu zresztą nieodpowiednim słowem. Autor ten fragment rzeczywistości kroi na czynniki pierwsze. Niczym szef prestiżowej kuchni pastwiący się nad kawałkiem łososia, Beatty tnie panujące wśród czarnej braci przyzwyczajenia i stereotypy. Utrzymując całość w konwencji brawurowego, standupowego wystąpienia, łączy szeroką perspektywę z niespotykaną językową wyobraźnią. Zahaczymy w tej książce wielu dziedzin życia, od socjologii i historii poczynając, aż na ekonomii kończąc. Ujrzymy poczet sławnych Amerykanów, udamy się na przejażdżkę po świecie popkultury, dotkniemy nawet dawno zapomnianych dzieł filmowych. A wszystko to zostało ujęte z precyzją iście reporterską i bezwzględną szczerością, w której subiektywne opinie autora są częścią środka artystycznego wyrazu. Część monologowego show doprawiona erudycyjnym esejem i elementami powieści gonzo, daje doskonały efekt, rzadko spotykany na rynku wydawniczym. 

Paul Beatty nie boi się mówić prawdy. Nie ma dla niego takiej świętości, którą bałby się skrytykować. Kpi z autorytetów, natrząsa się z administracji publicznej, obśmiewa celebrytów i dogmaty politycznej poprawności. Zestawia ze sobą sprzeczności, tworząc unikatowe kontrasty. Głębia analizy jest przy tym podana w sposób eksplicytny, cyniczny, nie stroniąc od wulgaryzmów i tematów tabu. Trudno się przy tym nie śmiać, choć rzecz jasna, jest to śmiech przez łzy. Autor żartuje sobie ze społeczeństwa, obnaża zakorzenione w nas osądy. Pisze o rasizmie, ale robi to w sposób wielotorowy, odnosi się do różnych narodowości, wyznań i orientacji, najbardziej bijąc swoje własne, czarne otoczenie. 

„Sprzedawczyk” to opowieść o mocy trzęsienia ziemi – nietypowego o tyle, że posiada wiele warstw i co najmniej kilka epicentrów. Każde z nich to efektownie nakreślony bohater. Beatty udowadnia, że stworzenie wnikliwych jednostek, to jak rozciągnięcie dachu, nad prawidłowo skonstruowanym domem, w którym fundamentem jest styl, zaś fasadą treść. Każdy bohater posiada swoje indywidualne cechy charakteru, inaczej wygląda, mówi odmiennym językiem, ma inne problemy i różne sposoby na dojście do (nie)spełnienia. Ta galeria dziwaków dopełnia pejzażu absurdu. Ich dzieje nas bawią. Każde zdanie skrzy się od cierpkiego humoru. To co początkowo wydaje się groteskowe, po dokładnym przemyśleniu martwi, a może nawet trwoży, ponieważ autor nie stawia karykatur, a tylko nieco uszlachetnia to, co już jest. Beatty wyjaśnia, że współczesna amerykańska wiara w równość zakłamuje rzeczywistość i stoi w sprzeczności z historyczną koncepcją rasowej tożsamości.

„Sprzedawczyk” to gorzka refleksja na temat Ameryki. Myliłby się jednak ten, kto próbowałby włożyć ją do jednego worka z „Koleją Podziemną” czy „Długim marszem w połowie meczu”. Książka Beatty’ego napisana jest bowiem w taki sposób, że czytając ją ma się wrażenie podobne, do uprawiania sportu ekstremalnego. Szalona narracja tylko sporadycznie pozwala złapać oddech, Drops nieustannie wyrzuca z siebie fontannę zaskakujących myśli. Ta powieść nie nuży, jest mądra i celna, a przy tym nieszablonowa. Została skonstruowana tak, że jedna nitka prowadzi do całego swetra. Jest to niewątpliwie jedno z największych wydarzeń literacki obecnego roku w Polsce.

 Ocena:

Recenzja "Miasteczko nietoperzy" Dario Fo

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Liczba stron: 178

Oprawa: miękka


Premiera: 2005 r.

W prologu swojej książki Dario Fo cytuje Bruno Bettelheima „By poznać człowieka, wystarczy mi poznać siedem pierwszych lat jego życia. Resztę możecie zachować dla siebie!”. I choć w „Miasteczku nietoperzy” Noblista skupił się na okresie nieco dłuższym, starał się w nim wyrazić wszystko to, co jego mistrz ujął w przytoczonych słowach. 

Zostajemy zaproszeni do krainy dzieciństwa, położonej gdzieś na granicy włosko-szwajcarskiej. Obserwujemy bogaty w kolory świat z okresu młodości autora. Poznajemy jego nieszablonowe perypetie, zwariowanych bliskich i groteskowych sąsiadów. W tej tętniącej magią krainie żyją inni ludzie. Wszyscy sprawiają wrażenie do bólu racjonalnych, a przy tym są niespotykanie postrzeleni. Kronika dziejów pisarza została podzielona na części, a każda z nich opisuje wybrany epizod z jego życia. W ten sposób poznajemy jego wczesne fantazje miłosne, marzenia, pasje, autorytety. Dowiemy się, skąd wzięła się jego sympatia do snucia opowieści, jak dzięki umiejętności malowania zdobywał serca kobiet, w jaki sposób uniknął wysłania na niemiecki front. Znajdziemy tu cały wachlarz unikatowych miniatur literackich, mądrych, a przy tym szalenie karykaturalnych, zabawnych i w swojej niewinności pięknych. Będziemy z nieskrywaną sympatią nurzać się w nostalgicznych wspomnieniach wypełnionych zapachem pól, dźwiękami szumiącego jeziora czy warkotem jadącego pociągu.

Fo udowadnia, że nawet najbardziej pospolite czynności mogą nieść w sobie pierwiastek liryzmu. Imponuje rozmach i wielowymiarowość historii, co w połączeniu z ich unikatowością, przekonuje, że to musiało wydarzyć się naprawdę. Nie sposób z taką dokładnością i poetyckością wymyślić podobnych relacji. Twórca „Córki papieża” jest wielkim kronikarzem epoki, która minęła. Tego czasu, gdy żyliśmy marzeniami, korzystaliśmy z danej nam przestrzeni bez granic, smakowaliśmy uroki codzienności i poznawaliśmy wszystko to, co obecnie wydaje nam się niebezpieczne i odległe. Nie boi się mówić o rzeczach trudnych z subtelną ironią. Z gracją meandruje między realizmem magicznym, a symbolizmem. „Miasteczko nietoperzy” jest jak upojna baśń, oprowadzająca czytelnika po krainie dzieciństwa, pełna tęsknoty za czymś utraconym i dumy z możliwości doświadczenia czegoś romantycznego. Pisarz podaje pomocną dłoń wszystkim tym, którzy żyją przeszłością i w niej upatrują sensu obecnej egzystencji.

Dario Fo stworzył coś, co w swojej konstrukcji i zamierzeniu odwołuje się do dorobku Bohumila Hrabala. Podobnie jak Czech kreuje swoisty albom pełen barwnych fraz, tyleż bajkowych, co przepojonych bólem, porażkami i niedomaganiami. Tworzy niezapomniany kolaż, który powinien znaleźć odbiorcę w każdym, kto jest gotów się zatrzymać, spojrzeć na siebie z innej strony i ujrzeć skomplikowaną strukturę świata w naprawdę prostej, ujmującej formie. To taki rodzaj prozy, który należy odczytywać bardzo osobiście. Można go smakować w nieskończoność i nurzać się w oceanie autorefleksji. U Włocha wszystkie z pozoru powszednie zdarzenia, urastają do rangi sytuacji niesamowitych, można by rzec, że wręcz mitycznych. Doskonała gra ironią, farsą i nonsensem dodatkowo niuansuje uzyskany obraz, nadaje mu nowe interpretacje i odcienie.

Nie bez kozery „Miasteczko nietoperzy” uznaje się w kraju Noblisty za jedno z najważniejszych dzieł tam powstałych. Takiego krajobrazu okresu młodości, nasyconego tak mocną paletą uczuć, nie powstydziłby się żaden pisarz. Dario Fo udowadnia, że przyznane mu wyróżnienia nie były przypadkowe, a w dziedzinie magicznego dziejopisarstwa, dorównał, a może nawet przeskoczył narracje Hrabala. W odróżnieniu od Czecha unika on bowiem wchodzenia w rubaszność i sprośność, co często bywało kontrowersyjne u autora „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. „Miasteczko nietoperzy” to książka silnie oddziałująca na człowieka, a jednocześnie gwarantująca uśmiech podczas lektury. To taka relacja, która pozwala spojrzeć na wszystkie dotykające nas zdarzenia przez kolorowe okulary, nakreślająca jasne barwy i ukazująca ukryte piękno codzienności. Książka bardzo ważna, bo przywracająca nadzieję, a przy tym celna i pełna temperamentu.

Ocena: