Recenzja "Jestem komunistyczną babą!" Dan Lungu


Wydawca: Czarne 

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka

  
Premiera: 22 października 2009 r. 

Gdy następuje konieczność zrecenzowania rumuńskiej książki, traktującej o komunizmie, trudno nie odnieść się do prozy Herty Muller. W dziełach Noblistki poczuć możemy mrok i terror dawnych czasów. Autorka portretuje ludzi w sytuacjach granicznych, gdy pojęcie człowieczeństwa zostaje redefiniowane przez wszechogarniające odarcie z godności i intymności. W opozycji do tej narracji powstała książka Dana Lungu „Jestem komunistyczną babą!”. Pisarz rozświetla w niej mroki zarysowane przez Muller, tworzy swoiste remedium dla jednowymiarowej percepcji historii.

Narratorem powieści jest Emilia Apostoae. Czeka ona wraz ze swoim mężem na przyjazd córki z Kanady, która zamierza przedstawić rodzicom swojego wybranka. Ta ważne dla życia rodziny wydarzenie, staje się dla bohaterki przyczynkiem do refleksji na temat kondycji obecnego społeczeństwa i ustroju. Autor wikła nas w retrospektywne opisy młodzieńczych lat Emilii, kiedy to pracując w fabryce poznawała realia komunistycznej Rumunii. To właśnie te wycieczki do przeszłości staną się główną siłą książki. Pełne folkloru i specyficznego humoru, przypominają hrabalowską stylistykę. Podobnie jak u pisarza z Czech, Lungu łączy kreowaną przez władzę abstrakcję z magicznym realizmem, zaś żart z rozważaniami o otaczającej rzeczywistości. Ta dowcipna konwencja pozwala także nam, Polakom, spojrzeć na swoją historię z innej strony lustra.

W relacji Emilii wszystko jest koślawe. Wizyta Ceauşescu w mieście obfituje pilnymi zleceniami, a to na mycie zakurzonych drzew, a to na ich dalsze malowanie farbą, czy wreszcie na przesadzanie krzaków kukurydzy, aby przy drodze rosły tylko te najbardziej dorodne i okazałe. Ba, nawet krowom będzie nakazane chodzić w polakierowanych kopytach, tylko nie tym czarnym, bo one wszak nie mają optymistycznego wydźwięku. Wszyscy znamy te mechanizmy, albo z autopsji, albo z podań przodków. Nie mogą więc one nas szokować, niemniej podane w nowy, świeży sposób, nadal bawią i stanowią idealne tło dla monologu bohaterki. 

„Jestem komunistyczną babą!” to narracja o dziecku komunizmu, o osobie, która została w jego duchu wychowana i będąc po drugiej stronie żelaznej kurtyny tęskni za dawnym ustrojem. Nie znaczy to wcale, że Lungu nakreślił nam pochwałę komunizmu, nic z tych rzecz. Jest bowiem w tej powieści wiele sygnałów świadczących o tym, iż komunistyczna Rumunia była krajem owładniętym terrorem i piekłem. Wszystko jednak jest tu podane w tak przystępnej, dowcipnej i przyjemnej formie, że trudno nie odczuwać do minionych czasów jakiejś niezrozumiałej sympatii. Pod płaszczem tej banalnej historii, kryję się także ciekawe spojrzenie na proces kształtowania świadomości człowieka niesamodzielnego, oddającego swe serce systemowi, który każde życie ułoży pod swoją potrzebę. W tym sensie Emilia Apostoae stanowi symbol zwycięstwa systemu nad jednostką. 

Warto docenić Lungu, za jego obiektywność. Nie poddaje się on nadmiernemu dydaktyzmowi. Stroni od oceniania i piętnowania systemu i ludzi. Pokazuje obie strony medalu dbający przy tym o zachowanie odpowiednich proporcji. Braki na półkach mieszają się tu z budującymi znajomościami, policja polityczna z decyzją o przekazaniu wymarzonej butli gazowej, prześladowania z małymi radościami rodzinnymi. Jest to jedna z tych relacji o trudnych czasach, które umożliwiają czytelnikowi stanięcie po dowolnej stronie, w zależności od jego indywidualnych przemyśleń i preferencji. Wśród wad muszę także wymienić nierówności części składowych tej lektury. Piękne i sentymentalne wspomnienia z młodości Emilii, przeplatane są mało ciekawymi, a wręcz momentami prymitywnymi  scenami z dorosłego życia. To tak jakby Hrabala połączyć z dowolną przedstawicielką współczesnej, polskiej prozy kobiecej. Bywa więc w tej książce nudno i sztampowo, mimo w sumie niedużego jej rozmiaru.

„Jestem komunistyczną babą!” to rzewliwa opowieść o tym, co było, oraz o tym, że to co nowe, chociaż pozornie lepsze, wcale nie musi wszystkim odpowiadać. Odczytuję tę małą książkę jako ironiczny i niejednoznaczny komentarz na temat komunizmu i jego roli w wychowaniu społeczeństwa. To taka pozycja, która łączy w sobie powagę i dowcip, trywialność i podniosły temat, lekkość i terror. Na pewno można ją przeczytać, choć osobiście pozostanę jednak zwolennikiem mrocznego pióra Herty Muller.


Ocena:
 

Recenzja "Długi marsz w połowie meczu" Ben Fountain

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda


Premiera: 15 marca 2017 r. 

„Długi marsz w połowie meczu” to debiut literacki Bena Fountaina. Akcję swojej powieści zamknął w stadionowym mikroświecie. Każdy element otoczenia został dogłębnie przemyślany i wymownie opisany. Mamy Święto Dziękczynienia, jedno z najważniejszych wydarzeń w roku kalendarzowym w Ameryce. Razem z grupą żołnierzy przybywających z Iraku – Drużyną Bravo – znajdujemy się na arenie potyczek futbolowej drużyny Dallas Cowboys. Bohaterowie wojenni, realizujący plan objazdowej propagandy, w przerwie meczu dostąpią zaszczytu wystąpienia na jednej scenie z gwiazdami popu. Pośród nich znajduje się główny bohater książki – Billy Lynn. Dokonujący bohaterskich czynów na polu walki, w codziennych realiach jest wrażliwym dziewiętnastolatkiem poszukującym swojego miejsca w świecie. Przyglądając się jego historii zrozumiemy, że pod płaszczem symbolu waleczności kryje się zagubiony, rodzinny chłopak, który do ostatniej chwili będzie się wahać czy wybrać misję, czy prywatne uczucia.

Tworząc ten przemyślany model, Fountain’owi udała się sztuka wykreowania trafnej alegorii współczesnej Ameryki. Autor wtyka szpilki w bardzo wrażliwe punkty pejzażu codzienności mieszkańców Dallas. Obrywa się zwykłym obywatelom, którzy łasi na permanentne show, zapominają o tradycji i uczuciach. Dostaje się celebrytom (aktorom, sportowcom, muzykom), za ich rozpasane do granic możliwości zaprzedanie własnych dusz, na poczet sławy. Nie zostaną oszczędzeni także żołnierze. Choć wiedzą jak wygląda wojna i rozumieją jakie bezsensowne zło czynią, będą brnąć w nie aż do upadłego. W tym barwnym witrażu amerykańskości, namiętność będzie mieszać się z trywialną złością, fanatyzm religijny zderzy się z poczuciem obowiązku względem ojczyzny, zaś wielki biznes tłamsić będzie ludzką godność.

Powieść Fountaina to swoiste literackie zwierciadło, w którym obejrzeć możemy współczesną Amerykę, z wieloma bolączkami jej polityki i marketingu. Szczególna krytyka dotyka elity, z całą jej krótkowzroczną i wyniszczającą głupotą. Autor nie mówi tu nic innowacyjnego. Nie zdradza też narodowych tajemnic. O tym wszystkim pisali już wcześniej Roth czy Wolf. A mimo to, powieść od samego początku stała się wydarzeniem, na miarę „Paragrafu 22”.

„Długi marsz w połowie meczu” można, a nawet trzeba odczytywać także w przestrzeni indywidualnej. Ludzie nie interesują się stanem psychicznym swoich narodowych bohaterów. Tymczasem Fountain właśnie na ten aspekt zwraca szczególną uwagę. Poznajemy grupę żołnierzy, którzy wspólnie przeżyli w Iraku niejeden dramat. Każdy jest inny, ma odmienne potrzeby i pragnienia. Jedni poszukują pierwszej miłości, inni tęsknią za rodziną, kolejni pragną zarobić na swojej historii lub poznać gwiazdy muzyki. Tę grupę łączy ich wspólna misja, a w przerwie wojennej zawieruchy także zadanie szerzenia wiary w patriotyzm. Jeżdżą od miasta do miasta i przy różnych okazjach pokazują się publiczności i opowiadają o tym, co przeżyli. Ameryka ich poklepuje po plecach, traktuje na równi ze sportowcami, co widoczne jest przede wszystkim w scenie wspólnego podpisywania piłek. Jest to też klarowny symbol zatracenia kontaktu z rzeczywistością – traktowanie sportowców w jednym rzędzie z narażonymi na ciągłe ataki młodymi żołnierzami.

Fountain pisze też o pacyfizmie, chociaż robi to w duże bardziej subtelny i pogłębiony sposób. Tworzy historię, która stawia Billego przed możliwością dokonania wyboru: wracać do Iraku, czy może skupić się na swoich namiętnościach? Razem z nim przeżywamy wątpliwości, czujemy ból i bezsensowność prowadzenia takiej egzystencji. Jest to autentyczne stadium żołnierza, który jest przede wszystkim człowiekiem, jednostką, a w jego psychice toczy się nieustanna walka namiętności: miłości, seksu, rodziny z oddaniem ojczyźnie.

Fountain w sposób wyjątkowy ukazał nam absurd wojny. Kreśli obraz groteskowego patriotyzmu, wskazuje przykłady homofonii, nadużyć, a nawet prostactwa. Trafnie zdiagnozował bezcelowość działań i właściwe intencje władz. Ta książka świetnie uwypukla pułapki, w które wpada przeciętny mieszkaniec Ameryki. Za pomocą potoczystego i często wulgarnego języka stworzył historię wiarygodną i nieprzerysowaną, a jednocześnie także karykaturalną. Zachowanie właściwego balansu pomiędzy wielkim świętem, imprezą sportową i zwierzęcym przerażeniem, nadaje tej powieści wymiar wieloaspektowy. 

Czytając „Długi marsz w połowie meczu” trudno nie odnieść wrażenia, że to istna kopalnia wszystkiego co w życiu ważne – ludzkich słabostek, wiary, pogardy, rządzy posiadania, biurokracji, czy głupoty przeciętnego obywatela. Zawiera ona wystarczająco wiele kontrowersyjnych tez, by zmusić do refleksji nad zjawiskami, które przyjmujemy bezkrytycznie, z uśmiechem na ustach, lub wolimy się od nich izolować, przykrywać kotarą obojętności. Z pewnością jest to powieść warta uwagi, w której na szczególne podkreślenie zasługuje doskonale przemyślany motyw przewodni oraz wytrwałość autora do trzymania się w narzuconych sobie ryzach stylistycznych.

Ocena:


Recenzja "Pan" Knut Hamsun

Wydawca: Świat Literacki

Liczba stron: 124

Oprawa: miękka


Premiera:
1 czerwca 1999 r.


Na fali uznania „Głodu” w 1894 roku Knut Hamsun napisał powieść „Pan”. Ta, dzisiaj już zapomniana w Polsce książka, podobnie jak „Głód” została zredukowana głównie do psychiki bohatera. Autor minimalizuje w niej kontakt z drugą osobą, stawiając wewnętrzne odczucia postaci nad dialogi.

Dzieło traktuje o losach porucznika Thomasa Glahna, myśliwego, byłego żołnierza, który żyje wraz ze swoim psem w małej chatce w lesie. Pewnego dnia poznaje Edwardę, córkę kupca z pobliskiego miasteczka, z którą zaczyna go łączyć pewna więź. Oboje jednak nie potrafią prawidłowo jej sprecyzować i wykorzystać, co prowadzi do postępu procesu separacji Glahna i społeczeństwa. Tak rozpoczyna się stopniowe zatracanie, prowadzące ostatecznie do nieuniknionej tragedii.

Hamsun opowiada o niemożności zrozumienia się dwóch, opartych na innych podstawach, światopoglądów. Porucznik jest człowiekiem oddanym naturze. Potrafi żyć w zgodzie z surowymi regułami przyrody, a do zaspokojenia własnych potrzeb wystarczają mu sprzęt myśliwski, spokój i bliskość zwierzyny. Edwarda z kolei to dama przesiąknięta społeczeństwem i kulturą. Nad sielską aurę powiewających drzew, cenić będzie dorobek literacki swojej epoki, z kolei srogie warunki odosobnienia, będą dla niej czymś równie obcym, jak zaradność. W tej dychotomii, autor upatruje sposobu na ukazanie siły deficytów miłości i skutków, jakie może ona wywierać na los człowieka. To ujmująca narracja o tym, że od miłości nie da się uciec, a także o tym, że czasami czynniki zewnętrzne skutecznie uniemożliwiają nam połączenie z drugą osobą.

„Pan” to powieść o smutku, wyobcowaniu i melancholii. Hamsun sugestywnie portretuje spragnionych czułości dorosłych, którzy wciąż poszukują tego samego, wciąż na nowo zadają pytania o to, jaki jest sens życia. Przygniatające są tu dzieje praktycznie wszystkich bohaterów, ale najbardziej bolesne jest to, że nie umieją się oni odnaleźć obok siebie, w nieskończoność podążając za złudzeniami. Autor przy pomocy stosunkowo prostych opisów marzeń, urojeń i obsesji odmalował nam pustkę egzystencji wobec otaczającej nas cywilizacji. Jest to też wielopłaszczyznowy portret analizy ludzkiej świadomości, szczególnie w odniesieniu do człowieka zagubionego, błąkającego się między tym co błahe, a tym co nieosiągalne. Bohaterowie wędrują jak we mgle, wciąż wpadają na jednostki, które nie są w stanie udźwignąć brzemienia odmienności. „Pan” jest więc podaniem o ludzkim opuszczeniu i niemożności odnalezienia w drugiej osobie światła, za którym można by podążyć z pełnym zaufaniem.

Recenzowana powieść jest także frazą symboliczną. Obok przeciwstawiania natury z kulturą, autor wprowadził emblematyczne rozróżnienie pór roku. Na wiosnę bohaterowie się poznają, latem ich związek osiąga rozkwit, by na jesieni osłabnąć i rozpaść się ostatecznie. Ten modernistyczny symbolizm, jest cechą charakterystyczną wczesnej działalności literackiej Noblisty, za co został doceniony po wydaniu „Błogosławieństwa ziemi”.

„Pan” pisany jest w sposób liryczny. Mimo werystycznych opisów przeżyć i przyrody, całość przypomina poemat prozą, fragmentami przypominający Joyce'owskie epifanie. Widzimy u bohatera eksplorację własnej świadomości – łączenie świata realnego z marzeniem i wyobrażeniami. Inna sprawa, że w tej nastrojowej narracji, autor kreuje świat mocno statyczny, bardzo odległy od współczesnych nam realiów. Nie posługuje się ciekawymi porównaniami, stylistykę ogranicza to podstawowych elementów prawidłowego rzemiosła, nie sili się na zaskakujące oryginalnością metafory. Bohaterowie mimo swoich wątpliwości, pozostają jednowymiarowi. Mają za zadanie reprezentować określone postawy, nie zaś tworzyć wiarygodne i niejednoznaczne postaci.

Książka norweskiego pisarza jest grą pozorów, w którą autor wikła dwoje odmiennych bohaterów. Pragną oni być szczęśliwi, ale strach przed ujawnieniem swojego prawdziwego ja i werbalizacją swoich pragnień im to uniemożliwia. Analizując stosunek jednostki do miłości i świata natury, artysta wypunktował często antynomiczne wobec siebie zjawiska: stagnację przyrody i zmienność mody, prymitywność myśliwego wobec pozornej złożoności społeczeństwa, samotność i cywilizację. „Pan” jest więc próbą opowiedzenia o granicach uczucia, których czasami nie sposób przekroczyć, ze względu na konteksty w jakich się ono rodzi. To powieść-symbol, która mało ma związku ze współczesną literaturą, i należy ją odczytywać na kanwie dawnych podań i legend. Dobra pozycja, choć na początek polecam bardziej znane książki autora.

Ocena: