Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura chińska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura chińska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Czteroksiąg" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron: 380

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 kwietnia 2020 r.

Jak to zwykle bywa, gdzieś na uboczu głośnych premier, ‘najlepszych powieści 2019 roku zdaniem XYZ’, ‘książek, które koniecznie musisz przeczytać przed śmiercią’ itd., leży sobie nowy tom serii Proza Dalekiego Wschodu. Można się do tego przyzwyczaić, podobny los czeka większość ambitnych książek, do czytania których nie wystarczy dobry humor, ale też włączone myślenie. Sprawy nie ułatwiają też pozory. „Czteroksiąg” niczym wielkim się nie wyróżnia – rozmiary ani pokaźne, ani specjalnie krótkie, okładka typowa dla tej serii, z symbolem jakby żywcem wyciętym z wydanej parę lat temu „Przyduchy” (to bynajmniej nie zarzut), nazwisko autora także przeciętnemu czytelnikowi niewiele powie. Ani on bestsellerowy, ani kryminałów nie pisze, ani nawet Nobla nie dostał. Ba, nawet nikt za bardzo w sieci tej książki nie opisuje, czemu akurat się nie dziwię, ale o tym nieco później.

Załóżmy jednak, że jesteś wybranym, jedną z tych niewielu osób, które decydują się sięgnąć po najnowszą książkę Yana Lianke. Popuśćmy wodzę fantazji i przyjmijmy, że znasz nawet jego dwie poprzednie książki wydane w Polsce. Teoretycznie wiesz już zatem, czego się spodziewać. Domyślasz się, że akcja znowu zostanie osadzona na chińskiej prowincji, że bohaterami będą biedacy, a ich głównym problemem brak środków do życia. I faktycznie, częściowo będziesz mieć rację. Zwracam jednak uwagę na słowo ‘częściowo’, bo tak naprawdę to co otrzymasz, będzie daleko odbiegać od literatury, którą znasz.

Właściwie to nikt nie mógł się spodziewać, że pisarz niewydawany w swoim kraju rodzinnym, napisze taką powieść. Zwróćmy uwagę, że jej premiera miała miejsce raptem 9 lat temu, w 2011 roku. Nie jest to więc żaden klasyk, dzieło wielkiego filozofa sprzed epok. „Czteroksiąg” wydano dokładnie wtedy, gdy Nobla otrzymywał Tomas Tranströmer, triumf w National Book Award przypadł Jasmyn Ward a najlepszą książką według New York Timesa była trylogia „1Q84” Harukiego Murakamiego. Książka jest więc stosunkowo świeża, chociaż co warte odnotowania, pisana z zacięciem i fantazją godną innych czasów. Mam tu na myśli te wszystkie lata, gdy nikomu tak bardzo się nie spieszyło, gdy wydawcy i czytelnicy, nie oczekiwali kolejnego tomu opowieści w ciągu trzech, sześciu czy dziewięciu miesięcy od premiery poprzedniego, a przede wszystkim, gdy można było pisać powieści nie pod konkretny gust czy modę, ale po prostu z serca. Bez troski o koniunkturę, wyniki badań społecznych czy refleksję na temat wartości medialnej powstałego tworu.

Aby „Czteroksiąg” zrozumieć choć na tym podstawowym poziomie, musimy dopowiedzieć sobie parę faktów historycznych. Bez nich nasza lektura byłaby jak błądzenie po lesie, z którego nie ma wyjścia. Cofnijmy się około sześćdziesięciu lat, do ery Wielkiego skoku naprzód. O co chodzi? Wielki skok był celową i przygotowaną kampanią gospodarczą przeprowadzoną w latach 1958–1962 w Chińskiej Republice Ludowej w ramach realizacji ogłoszonej przez Mao Zedonga polityki trzech czerwonych sztandarów. Zakładała szybkie przekształcenie Chin z zacofanego kraju rolniczego w czołową potęgę przemysłową. Brzmi znajomo prawda? Problemy z realizacją tego planu leżały już u samych podstaw. Do jego skonstruowania i realizacji nie zaciągnięto klasy inteligenckiej, dysponującej wiedzą i kwalifikacjami do organizacji  tak złożonego procesu. Zgodnie z decyzją Najwyższego, wykształceni obywatele zostali napiętnowani jako wrogowie ludu i zamknięci w obozach. To właśnie tę klasę reprezentują bohaterowie „Czteroksięgu” – Teolog, Uczony czy Pisarz. W czasach Wielkiego skoku największą wagę przywiązywano do wytopu stali, ale przy okazji zakładano też inne, nierealne kalkulacje, jak chociażby gęsty siew na polach. Jaki był efekt tej polityki? Wielki Głód, podczas którego więźniom podawano dania przygotowane z planktonu, trocin czy drzewnej pulpy. Zrozpaczeni i bezsilni chińczycy, nie wzgardzali nawet śmieciami, padliną czy korą drzewną. W akcie desperacji zdarzały się przypadki zjadania trawy a nawet ludzkiego mięsa osób, których nie zdążono jeszcze pochować. Podkreślam te fakty, ponieważ Lianke w swojej książce silnie będzie je wyśmiewał. Zanim jednak przejdę do treści, jeszcze jedna istotna historyczna przesłanka. Kampania stu kwiatów została zainicjowana przez Mao Zedonga w maju 1956. Zasadniczym celem było uwolnienie państwa od monopolu decyzyjnego i otwarcie się na inne idee. Była to specyficzna odwilż, podczas której zachęcano intelektualistów do otwartej krytyki reżimu. W praktyce Kampania stu kwiatów była pułapką, w którą wielu dało się złapać. Masa wrogów reżimu, którzy otwarcie zaczęli krytykować władze, niespełna rok później stało się ofiarami innej akcji – Kampanii przeciwko prawicy. Jak wynika z dostępnych danych statystycznych, około 550 000 osób poddano "reedukacji przez pracę".

Osadziliśmy więc książkę we właściwym okresie historycznym. Czas byłoby przejść do treści. Jak już wcześniej wspomniałem, Lianke zdecydował się na bohatera grupowego, który symbolicznie prezentuje losy całego pokolenia, a, jak postaram się udowodnić nieco później, właściwie nie jednego pokolenia, a całego narodu, tak dawnego, jak i współczesnego. Powieść rozpoczyna się od założenia Obozu pracy nieopodal Żółtej Rzeki, czyli Huang He. Więźniami obozu są wspomniani wcześniej anonimowi intelektualiści, których rozpoznajemy jedynie po ich kompetencyjnych przydomkach. Ich zadaniem będzie praca na rzecz Ojczyzny – wysiewanie pól zbożem oraz wytop stali. Ten, kto najbardziej zasłuży się dla społeczności lokalnej, otrzyma największą liczbę kwiatków, którą później będzie mógł zamienić na rodzinne święta albo wolność. Przynajmniej takie było założenie, które jak już wiemy, nie do końca wyszło. Zamiast swobody przyszedł głód, a wraz z nim potworne sceny, o których nikt z nas nie chce nawet myśleć.

Pozostawiając interpretację „Czteroksięgu” w tym miejscu, mógłbym napisać że jest to poruszająca relacja o błędach totalitaryzmu, o zachłanności władzy, ludzkich skłonnościach do ślepego słuchania idiotycznych poleceń, o poddaniu się, stagnacji i wyparciu człowieczeństwa (chociażby w scenie linczu dokonanego na wychodzącym z obozu intelektualiście). Książka niedosłowna, operująca na wielu przerysowaniach, humorze przez łzy i pięknym języku. Mógłbym na tym szczeblu pozostać, ale wydaje mi się to niesprawiedliwym dla złożoności tego dzieła. Jest tu bowiem bardzo wiele przesłanek sugerujących, że to coś więcej niż rozliczenie się z komunizmem.

Pierwszym elementem, który zwraca naszą uwagę jest postać Dziecka, czyli przywódcy obozu. Lianke nie przez przypadek obsadza w tej roli niedoświadczonego i ograniczonego człowieka. Dziecko patrzy na świat przez pryzmat nagrody i kary. Jest fanatyczny i bezwzględnie posłuszny swojemu Wodzowi, którego imię nie pada w książce ani razu. Bez głębszej refleksji decyduje się na przyjęcie absurdalnych założeń dla pracy swojego ludu. Jego największym marzeniem jest wycieczka do stolicy i poznanie najważniejszych przedstawicieli władz. Dla realizacji tego celu gotowy jest poświęcić wszystko, włącznie z rozdawaniem kwiatków na prawo i lewo, chociażby za donosy na nielegalne związki, czy wyhodowanie pszenicy, o ziarnach większych niż orzechy. Wierzy że nagroda w postaci broni palnej, pozwoli mu wprowadzić do Obozu nowy, lepszy ład. Dziecko jest więc naiwne i puste, w czym nie pomaga też jego tendencja do rekwirowania i palenia książek. Ale Dziecko to nie tylko przywódca. To też metafora. Zwraca uwagę fascynacja postaci rysunkami Maryi, a w finałowej scenie samoukrzyżowanie. W międzyczasie doczekamy się wielu odniesień do Biblii, jak chociażby powracającej jak echo  przypowieści o Noem i jego arce. Czy właśnie tym jest dla Dziecka Obóz 99? Arką pośród innych obozów, która opracuje własną metodę wytopu stali z piasku? A może rolą Dziecka jest pojawić się znikąd, wierzyć bezgranicznie w wiarę swojego Najwyższego Ojca i umrzeć za innych na krzyżu? Inną ważną postacią jest tu Teolog. To on przedstawia Dziecku Maryję, do której w skrytości wielokrotnie sam się modlił. Bliskość słowa Bożego pozwala przetrwać mu trudy życia obozowego. Przynajmniej do czasu nadejścia wielkiego głodu. Doprowadzony na skraj swej wytrzymałości, porzuci wiarę, wyprze się jej. Lianke wyraźnie podkreśla, że brak komfortu życia może zmienić bardzo wiele, w podejściu do spraw wiecznych i metafizycznych. Trop Biblijny możemy odnaleźć już w samym tytule. Czym jest bowiem „Czteroksiąg”? Być może chodzi tu o czteroksiąg konfucjański, czyli zbiór czterech najważniejszych ksiąg stanowiących wykładnię filozofii konfucjańskiej, do których zaliczamy Wielka Naukę, Doktrynę Środka, Dialogi Konfucjańskie i Księgę Mencjusza. Wskazywałaby na to stylistyka powieści, oparta na krótkich i często patetycznych zdaniach. Mnie jednak, być może z braku przygotowania sinologicznego, bardziej przekonuje Nowy Testament i składające się na niego Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana.

Spojrzenie na „Czteroksiąg” z perspektywy wiary chrześcijańskiej dodaje przypowieści głębi i uniwersalizmu. Zastawione na czytelnika pułapki i możliwości wcale jednak się na tym nie kończą. Spójrzmy teraz na symbolikę liczb, szczególnie istotną dla kultury chińskiej. Akcja osadzona została w Obozie 99. Dziewiątka jest liczbą magiczną z punktu widzenia starożytnego chińskiego wróżbiarstwa. Cyfra ta ma wyjątkowo silną cechę yang, ponieważ jest zbudowana z trójki – cyfry yang – podniesioną do kwadratu. Dziewięć oznacza więc długi, długowieczny, nieskończony. Spojrzenie z tej perspektywy na miejsce akcji, przenosi nasze czytelnicze wyobrażenie do teraźniejszości. Lianke funduje nam alegorię współczesności, sugeruje że ślepota pracowników, nawet tych wykształconych, ciągle ma miejsce, a gotowe na wszystko władze czerpią z tego sowite zyski. Inną ciekawą zależnością jakiej doczekałem się w książce jest symbolika Obozu 98. Ósemka oznacza w Chinach wzbogacenie się. Czyż nie o to właśnie chodziło Pianistce, która wykorzystując swoje walory fizyczne, oddawała swoje działo żołnierzowi w zamian za resztki jedzenia? A to przecież nie koniec tropów. Symbolika przybiera tu dużo szerszą formę i tak naprawdę domaga się oddzielnej pracy naukowej. Wieloznaczność barw, użytych przedmiotów, czy nawet wytopionych gwiazd pokazuje, jak drobiazgowa jest ta narracja. W jednej ze scen Pisarz oddala się od swojego obozu, zamieszkuje samodzielnie i na jałowiej ziemi stara się wyhodować niemożliwie wysokie zboże, Aby osiągnąć ten cel podlewa je każdego dnia własną krwią. Sprzedaje więc to, co ma cenniejsze. W zamian otrzymuje jedynie widmo wolności. W tej scenie Lianke ponownie dotyka problemu dobrze nam znanego ze „Snu wioski Ding” – sprzedaży krwi.

Wieloznaczność „Czteroksięgu” wynika też z przyjętej formy narracji. Lianke prowadzi ją w trzech oddzielnych dziennikach, nie ułożonych w żaden zwarty sposób. Raz przytoczy fragment relacji pierwszoosobowej Dziecka, by za chwilę przenieść się do opowieści Pisarza. Całość wieńczy traktat filozoficzny Nowy Mit Syzyfa, który w oryginalny sposób dotyka mitologicznej kwestii nieustającej pracy i przeznaczenia. Choć wszystkie elementy pasują tu do siebie idealnie, a efekt synergii osiąga niesamowite rozmiary, chciałbym bliżej przyjrzeć się roli Pisarza w dziele Lianke. Podobnie jak inni intelektualiści, został on zamknięty w Obozie i musi pracować dla dobra wspólnego. Jego talent do układania słów zostaje jednak wykorzystany przez Dziecko. Pisarz notuje przykłady wszelkich wykroczeń innych więźniów, jakich się dopatrzy w codziennym funkcjonowaniu. A to zakabluje na czytanie zakazanej lektury, a to na romans, a to znowu na ideologicznie nieposłuszeństwo. Jego pióro jest więc narzędziem zagłady i niesie śmierć, ale może być też odkupieniem dla samego twórcy. Tę postać należy odczytywać przez klucz autobiograficzny. Lianke na początku swojej kariery pisarskiej też tworzył dzieła na zamówienie wojskowe. Pisał raporty propagandowe i podobnie jak jego bohater, przyczyniał się do ślepej wiary w działania aparatu władzy, a co za tym idzie, także do zagłady społeczności. Dziennik zamieszczony w „Czteroksięgu” jest więc trochę spowiedzią i przeprosinami, a także prośbą o zrozumienie.

W mitorealistyczna opowieści Lianke spotykają się religia i poddaństwo, inteligencja i naiwne dzieci, odpowiedzialność pisarza oraz tragedia ludzkości. „Czteroksiąg” jest czymś więcej niż literaturą, którą dobrze znamy. To jedna wielka układanka, w której każde słowo ma wiele znaczeń, a pojedyncze wydarzenie może być jasne tylko z pozoru. Im więcej kontekstów poznamy i głębiej będziemy szukać, tym zaczną nam się otwierać nowe szlaki interpretacyjne. To prawdziwy labirynt, który mam wrażenie, dalej w co najmniej połowie jest dla mnie nieodgadniony. Pięknie napisana książka która jednocześnie bawi i przeraża. Dzisiaj nie jest to żaden klasyk, ale za kilkadziesiąt lat nim będzie. To dokładnie ta sama półka co Kafka, Orwell, Huxley czy Camus. Najwyższa półka. I tylko żal pozostaje, że nie opatrzono jej żadnym posłowiem czy przedmową, żadnym słownikiem pojęć i wyjaśnieniami. Pozostawiono czytelnika samemu sobie. A przecież to książka, która najbardziej domaga się dyskusji i pomocy.

Recenzja "Siedmiopiętrowa pagoda" Jicai Feng, Jinlian Ma, Yongmei Huang, Xiaoli Ma, Ye Mi, Zechen Xu, Zhou Ye, Zhou Yi, Chu Zhang, Hui Zhu

Wydawca: Dialog

Liczba stron: 300

Tłumaczenie: Marcin Jacoby / Maria Jarosz / Kacper Kamiński / Katarzyna Sarek / Andrzej Swoboda / Agnieszka Walulik

Oprawa: twarda
Premiera: wrzesień 2019 r

„Siedmiopiętrowa pagoda” to obok „Kamienia w lustrze” druga antologia opowiadań chińskich wydana w 2019 roku w Polsce. Tak jak książka Państwowego Instytutu Wydawniczego skupiała się na panoramicznym ujęciu kwestii krótkich form pisanych na przestrzeni ostatnich stu lat (stąd obecność pisarzy już dziś uchodzących za klasycznych: Shen Congwen, Qian Zhongshu, Mu Shiying, Shi Tiesheng czy Wang Xiaobo), tak w przygotowanym przez Dialog tomie ogniskują się prace napisane w ciągu ostatnich dwudziestu lat. O tym, jak dobre one są, najlepiej niech świadczy fakt, że aż dziesięć spośród nich uhonorowanych zostało Literacką Nagrodą im. Lu Xuna – wyróżnieniem przyznawanym przez Stowarzyszenie Pisarzy Chińskich. Zebrane w tym tomie historie bardzo wiele dzieli, ale można przedstawić je w postaci wspólnego mianownika. Ilustrują przemiany jakie obecnie zachodzą w Chinach z perspektywy prostego człowieka. Ukazują jego życie w obliczu dynamicznych transformacji, skupiają się na procesie przeobrażania się ludzkich uczuć i sensów, jednocześnie nie zapominając o konieczności tworzenia piękna w jego różnych formach. 

Snute w książce historie, są tematycznie bardzo różnorodne, stąd trudno napisać o nich całościowo. Szczególną uwagę przykuwają dwa: „Niezwykli ludzie codziennego życia” autorstwa Feng Jicaia oraz tytułowe. W pierwszym z nich pisarz opisuje cechy charakteru i dokonania kilku niezwykłych postaci. Boski lekarz Wang Dwunasty, niczym superman zachowuje chłodny umysł nawet w najbardziej mrożących krew w żyłach momentach. Czarny Łeb, bohater historii „O psie” to czworonóg, który uosabia w sobie cechy, jakie wszyscy chcielibyśmy widzieć u sąsiadów. Odtrącony za przypadkową niesubordynację, skacze do zaprawy udowadniając, że honor jest dla niego ważniejszy niż dalsze życie. Doktor Hua jest świetnym stomatologiem, ale ma jedną wadę – nie umie rozpoznawać pacjentów po twarzach. Doskonale za to pamięta rozstaw i barwę uzębienia. Gdy będzie musiał zidentyfikować złoczyńcę, jego technika okaże się zbawienna. Jest też Hae Daotai, zwykły szary pracownik korporacji. Pewnego razu przyjmuje do domu majnę czubatą, która podczas spotkania z przełożonym, powtarza słowa swojego Pana rzucone w nerwach: „Skurwysyn Yu Lu” (Yu Lu to właśnie owy przełożony), przekreślając tym samym karierę swojego właściciela. To nie wszyscy zwykli-niezwyli bohaterowie Feng Jicaia. Każda z tych postaci i wydarzeń przypomina nam o chińskich legendach, lokalnej wiedzy i zwyczajach. Opowiada współczesne realia przez pryzmat relacji międzyludzkich i mądrości ludowej.

W „Siedmiopiętrowej pagodzie” nacisk położony jest na inny aspekt. Mniej tu niezwykłości i karczemnej atmosfery, za to o wiele więcej realizmu. Bohaterem opowieści jest wiekowy Pan Tang, który wraz z małżonką wprowadza się na parter bloku mieszkalnego. Mają też ogródek, który jest kością niezgody w relacjach z sąsiadami. Najtrudniej ułożyć sobie życie z lokatorem mieszkającym na suficie. Młody sąsiad jest osobą bardzo niekonwencjonalną. A to zacznie składować w mieszkaniu petardy, a to otruje kury, a to ukradnie ozdobne dzwonki. Gdzieś nad tym małym mikroświatem góruje samotna, stara pagoda. Jest to jedyna pozostałość po dawnych czasach, wypełniająca panującą wokoło ciszę melodyjnym dźwiękiem dzwonków. To właśnie jej zniknięcie będzie katalizatorem społecznego sprzeciwu i uwidoczni narastające przez lata różnice kulturowe i etyczne odmiennych pokoleń. 

Te dwie opowieści doskonale ukazują różnorodność, z jaką przyjdzie nam się spotkać podczas lektury zamieszczonych w tomie opowiadań. Utwory tu ujęte to narracje nieco bardziej rozbudowane, stanowiące zamknięte historie, które szybko wciągają czytelnika i pozostają w pamięci na dłużej. Jest na przykład utwór związany z ziemią, będący portretem prostych ludzi zamieszkujących wiejskie tereny zachodnich Chin, którzy uczą się cierpliwości w oczekiwaniu na kiszone warzywa („Rok 1987: zupa jiangshui i kiszone warzywa”). W innym tekście Huang Yongmei ustawia w centrum swojej historii lusterko wstecznie kierowcy ciężarówki, który zwykł o sobie mawiać, że urodził się w roku powstania Chińskiej Republiki Ludowej („Na wstecznym biegu”). Zaskakująca jest tematyka „Pasów rosyjskich żołnierzy”. Oto z obstawy tekstów o prostych ludziach i ich codziennych troskach, wyrasta relacja wojskowa. Bohaterami są tu dwaj żołnierze odmiennych kulturowo armii. U Rosjan ważny jest czas wolny, pamięć o zmarłych i publiczna sroga kara za wykroczenie. U Chińczyków ceni się pedantyczny porządek zaplecza, hierarchię i skrywanie wszelkich komend. Ta opowieść zestawia dwie odmienne tradycje wojskowe, które są w tym przypadku wykładnią dylematów moralnych w sytuacji, gdy sztywne, narzucony z góry nakazy stają w sprzeczności z czysto ludzką etyką.

„Siedmiopiętrowa pagoda” obiecuje jeszcze wiele innych wrażeń. Swoje miejsce znajdą tu utwory poruszające przyjacielskie emocje, narracje oniryczne, w których sen będzie mieszał się z rzeczywistością, czy zalążki kryminałów, gdzie zamiast rozbudowanych intryg, ujrzymy psychologiczny portret człowieka samotnego. Ten zbiór, jak chyba żaden inny wydany w roku 2019 w Polsce, pozwala wyrobić sobie w jakiś sposób zdanie na temat mentalności współczesnych Chińczyków w dobie dynamicznych zmian. Nie brak tu tematów kontrowersyjnych, ale trzeba przyznać szczerze, że redaktorzy zadbali o to, by polityka była wpisana tylko w tło. Nie zwycięża ona w walce z codziennością szarych ludzi i o to przecież chodzi. Dzięki temu książka nie jest tylko komentarzem, ale przede wszystkim hołdem złożonym różnorodności i pięknu prostoty. Za to ją bardzo cenię.

Recenzja "Miłość w czasach rewolucji" Wang Xiaobo

Wydawca: PIW

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 12 listopada 2019 r.

Już szybki rzut oka na tytuł książki Wang Xiaobo (pierwszej tłumaczonej na język polski) sugeruje trzy rzeczy. Po pierwsze będzie to książka poruszająca temat miłości. Po drugie w tle dostrzeżemy silnie zarysowane otoczenie polityczne. Po trzecie nad wszystkim unosić się będzie duch realizmu magicznego, ze stylem jednego z ojców gatunku na czele (Gabriel Garcia Marquez). I tak jak czasami pierwsze skojarzenia bywają chybione, tak „Miłość w czasach rewolucji” daje dokładnie to, co obiecuje, choć forma w jakiej to czyni, może zaskoczyć nawet najbardziej oczytane osoby.

Bohaterem powieści jest Wang Er – człowiek symbol, pojawiający się w wielu dziełach pisarza (znany polskiemu czytelnikowi z opowiadania „Trzydzieści lat, wiek samodzielności”, zamieszczonego w niedawno wydanym zbiorze „Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku”). Wang Er to niedoszły malarz i matematyk, wynalazca nikomu niepotrzebnych urządzeń, robotnik zajmujący się udrażnianiem rur służących do transportu mleka sojowego w fabryce tofu, a ostatecznie inżynier. Bohater dorasta w okresie wielkich przemian dziejowych. Rękę przewodniczącego Mao czuć tu na każdym kroku. Szczególnie silny nacisk na sferę politycznego ograniczenia Xiaobo kładzie w pierwszej części książki (później skupia się na jej następstwach). Jego opisy ucieczek głównego bohatera, przed złą i niesprawiedliwą Starą Lu (szefową fabryki i przewodnicząca komitetu rewolucyjnego) są tu zresztą metaforyczne. Chiński pisarz daje nam do zrozumienia, że postawa strachu i ukrywania jest bezużyteczna. Dopiero w momencie przejścia obok represyjnej zmory, spojrzenia jej prosto w oczy, Wang Er zrzuca z siebie przebranie ofiary i staje się autentycznym obywatelem („Jeśli chcesz być szczęśliwy, musisz jedynie bez przerwy wbiegać w wielkie gnojowisko i wybiegać z niego”).

Wang Xiaobo pisząc o społecznym chaosie, nie zapomina o jednostkowym poszukiwaniu tożsamości. W jednym ze zdań pisze „Rewolucja była jak las, bardzo łatwo można się było w niej zgubić”. Wang Er jest właśnie takim płochliwym ogniwem. Nie wie komu może wierzyć, jaki ruch będzie odebrany negatywnie, co może, a czego nie powinien mówić. Tak oto płynnie wchodzimy w drugie dno powieści – analizę relacji interpersonalnych. Wang Xiaobo na przykładzie jednostkowej ofiary Chińskiej Republiki Ludowej, ukazuje proces powstawania deficytów, z którymi chiński naród boryka się do dziś. Jego bohater nie jest zdolny do okazywania szczerych uczuć. I nie można się temu dziwić, bo otoczenie jest wyjątkowo wymagające. Mały defekt, nawet ten nieoczywisty (tę rolę pełni u Xiaobo mały penis czy hemoroidy), są powodem społecznego ostracyzmu i odtrącenia. Powstające w ten sposób braki zaufania i niepewność będą silnie oddziaływać zarówno na relacje damsko-męskie, jak i powstawanie konfliktów przyjacielskich, a nawet pokoleniowych. Na wierzch wyjdą pokręcone relacje Wang Era z ukochaną i znienawidzoną jednocześnie X Haiying, która prowadząc reedukację, przekonuje Era do obrania „właściwej” postawy. Ostatecznie rewolucja nie jest dobrym czasem dla miłości. Powoduje zatarcie się jej definicji i kształtu. Przybiera ona różne formy, każdorazowo w jakiś sposób pokręcone.

Książka Wanga Xiaobo nie byłaby może tak wyrazista (książek mówiących o tematyce rewolucji i jej efektów powstało całkiem sporo), gdyby nie styl w jakim została napisana. Chiński pisarz stawia na ironię, od której skrzy się praktycznie każda strona. Poważny temat kontrastuje tu z potocznym i bezlitosnym słownictwem („W czasach rewolucji moja wyobraźnia niezwykle się rozwinęła, wyobrażałem sobie często, że z głowy Starej Lu robię nocnik i do niego sikam”). Lektura „Miłości w czasach rewolucji” wywołuje permanentny uśmiech. Nie przeszkadzają nawet częste porównania i opowieści z pogranicza kloaki – są przedstawione jako wypadkowa niedojrzałości i zagubienia głównego bohatera, któremu niecodzienne wnioski po prostu przystoją („Jesienią, kiedy nasza rodzina kopała dół do przechowywania kapusty na zimę, brałem łopatę i niosłem ją za ogrodzenie uniwersyteckiego rozsadnika. Tam drążyłem własne sekretne jamy. Później jednak moje tajemne pieczary stawały się sraczami dla miejscowych uliczników, a ponieważ byłem dość wymagający, jeśli chodzi o czystość, nie chciałem dziur, do których ktoś się załatwił”).

Jeszcze istotniejsze niż język, jest tu samo podanie historii. Xiaobo tworzy wybuchową mieszankę, w której narracja trzecioosobowa miesza się z bezpośrednim odwoływaniem się do czytelnika („Kimkolwiek jesteś, wiercenie się z pewnością nie jest ci obce”), a także z relacją pierwszoosobową. Autor wyjaśnia nam także, że te ciągłe zmiany perspektywy mają swoje istotne uzasadnienie – niektóre wydarzenia efektywniej opisać z punktu widzenia obserwatora, o innych musi wypowiedzieć się ten, kto ich empirycznie doświadczył. Meandrowanie między tymi zmiennymi perspektywami jest bardzo interesujące i samo w sobie stanowi wartość dodaną do tej niezwykle absurdalnej groteski ludzkiego żywota. Wang Xiaobo mówi wiele o historii, o wpływie otoczenia na jednostkę, o pożądaniu, strachu i wielkim oszustwie, w które brniemy od pokoleń. Przerażająca dekonstrukcja rzeczywistości.

Recenzja "Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 672

Tłumaczenie: Włodzimierz Cieciura, Zofia Jakubów, Irena Kałużyńsk, Joanna Karmasz, Lidia Kasarełło, Tomasz Kozłowski, Łukasz Mrugała, Małgorzata Religa, Przemysław Sielańczyk, Maciej Szatkowski, Ewa Paśnik Tułowiecka, Agnieszka Walulik

Oprawa: twarda

Premiera: 11 września 2019 r.

Statystyki podpowiadają, że w Polsce wydaje się rocznie około 27 tysięcy książek. W tym samym okresie, w Chinach wydaje się ich blisko pół miliona, z czego ponad połowa to książki nowe. Oczywiście dawniej ten rynek był nieco mniej ekspansywny. Niewielka też część z tych liczb dotyczy publikacji rodzimych, a jeszcze mniejszy ich ułamek to opowiadania, liryka bądź dramaty. Wszak żyjemy w czasach kryminałów, romansów i coraz bardziej też komiksów. Pochodząc więc do redakcji antologii opowieści chińskich z okresu XX i XXI wieku, należy liczyć się z tym, że wybór nie będzie aż tak duży – może z milion książek. Rzecz jasna to tylko szacunki i to niepoparte żadnymi oficjalnymi danymi. To raczej zdroworozsądkowa logika podpowiada, z jak niewiarygodnie trudnym zadaniem przyszło zmierzyć się redaktorom „Kamienia w lustrze”. 

Zastanawiam się, jak można dokonać konkretnego wyboru z tych setek tysięcy historii, jakie przez lata napisano w Chinach. Jak pogodzić różne czasy, języki, sposoby narracji. Te wszystkie ludowe przypowieści, z historiami pełnymi grozy, brutalności, z literaturą przesiąkniętą bólem rewolucji kulturalnej czy z modernistycznymi lub surrealistycznymi obrazami współczesnego człowieka. Jakim algorytmem posłużyć się, aby na kilkuset stronach zmieścić godną reprezentację literatury traktującej o bohaterach jeszcze nienarodzonych, o dzieciach, o dojrzewaniu, rodzicielstwie, a także o powolnym żegnaniu się z tym światem. Co zrobić, aby w jednym tomie zebrać te wszystkie narracje związane z wojnami, z uciskiem, z niedopasowaniem, z dyskryminacją.

Myślę o tym wszystkim i naprawdę nie wiem. Chińska różnorodność jest niewyczerpana, a szukanie wspólnego mianownika dla nieskończoności jest w matematyce nieosiągalne. Na szczęście w literaturze sztywna liczbowa logika może być czasem zastąpiona podejściem humanistycznym. Dlatego, co udowadnia nam nowość od Państwowego Instytutu Wydawniczego, w jednej książce można odwoływać się do specyficznych jednostek miary, do historii rewolucji sinhajskiej, do Świąt Smoczych Łodzi, do klasycznych przepisów na baraninę w gorącym kociołku, do pozycji bosonogich lekarzy w małej wiosce czy licznych postaci – dowódców, aktorów, pisarzy, filozofów, malarzy, grafików i innych. Można zawrzeć poruszającą opowieść o miłości wpisaną w cykl życia przyrody („Graniczne miasto”), satyryczną, zabawną historię o pracowniku naukowym odkrywającym wciąż na nowo pojęcie seksualności („Trzydzieści lat, wiek samodzielności”), chaos, cierpienie i niewysłowioną brutalność młodzieńczego świata, połączonego z atmosferą nostalgii („Era tatuażu”) oraz eseje o mieście Lhasa czy tybetańskim święcie ubogich („Tybetańskie strofy”). Można też włączyć w taką książkę cudowne w swojej prostocie i melancholii wiersze o jesieni, o byciu po deszczu, o świetle księżyca, duchach, niebie wieczornym czy płatku na śniegu. Można też całość spiąć manifestem postmodernistycznym z teatru chińskiego, z którego dowiemy się że miłość jest we wszystkim: muzyce, literaturze, osobach nienarodzonych i tych stąpających po Ziemi, w potrawach, w słońcu, polityce i kolorach.

Nie sądzę, aby na sformułowanie takiej antologii był jeden przepis. Mnogość dróg jakimi można się poruszać daje pewną dowolność, którą jednak dość łatwo przechylić na błędną stronę. Redaktorzy trzymają się klucza sprawdzonych nazwisk. Dobierają prace autorów cenionych na świecie, tworzących w różnych kontekstach kulturowych. Warto zwrócić uwagę chociażby na Wang Xiaobo, Shen Congwen czy Zhang Chengzhi, którzy nie byli do tej pory tłumaczeni na język polski (za wyjątkiem pojedynczego opowiadania Congwena). Nie zabrakło też oczywiście znanych i cenionych również w Polsce Su Tonga („Zawiesić czerwone latarnie”), Yu Hua („Żyć!”, „Kronika sprzedawcy krwi”, „Nie mam własnego imienia”) oraz Can Xue, o której głośno zrobiło się niedawno, gdy w przednoblowskich przewidywaniach plasowała się wyżej niż Olga Tokarczuk. Co ciekawe, wśród autorów zabrakło miejsca dla Mo Yana i Gao Xingjiana, co najlepiej pokazuje, z jakim formatem opowieści mamy do czynienia.

Nie przez przypadek nie wnikam tym razem głębiej w treść poszczególnych opowieści. Nie chodzi tu o problem ze zidentyfikowaniem fabuły czy przesłania. Nie jest też to wynikiem odmiennych kontekstów kulturowych. Jestem przekonany, że mimo odmiennej niż europejska specyfiki, te historie pozostają uniwersalne i czytelne w każdym zakątku naszego globu. Nie skupiam się na konkretnej narracji, aby jeszcze bardziej podkreślić różnorodność, jaka została nam tu zaproponowana. Miłość i nienawiść, melancholia i dosłowność, brutalność i humor, modernizm i liryczność, klasyczna nowela i surrealistyczna figura, legenda i zagubienie w nowoczesnym świecie. W tej antologii jest tak wiele, że próba zdefiniowania ogromu zawartej tu mądrości, odwołań do tradycji i wątków, skończyłaby się małą pracą doktorską. A ja zamiast literaturoznawczych rozważań, wolę emocje. Czytając „Kamień w lustrze”, nie miałem poczucia zwiedzania obcego mi kraju, ale dotykania jego niezwykłej pełni, która objawia się w wielu barwach. Egzotyka, różnorodność stylów, niesamowitość – to wszystko sprawia, że tę książkę bez zastanowienia mogę nazwać WIELKĄ literaturą i jednocześnie najlepszym zbiorem opowiadań, jaki wydano w Polsce w tym roku.

Recenzja "Nie mam własnego imienia" Yu Hua

Wydawca: Wydawnictwo Akademickie Dialog

Liczba stron: 376

Tłumaczenie: Małgorzata Religa

Oprawa: miękka

Premiera: 23 lipca 2019 r

„Nie mam własnego imienia” zawiera dwadzieścia opowiadań cenionego chińskiego pisarza Yu Hua. Urodzony w kwietniu 1960 roku w Hangzhou artysta był naocznym świadkiem wielu bolesnych zdarzeń z okresu rewolucji kulturalnej. Dorastał bez książek, a jego głód słowa pisanego był tak duży, że potajemnie czytał przechodzące z rąk do rąk, zakazane egzemplarze. Często nie znał ani ich tytułów, ani autorów. Zdarzało się nawet, że pierwsze i ostatnie strony były wyrwane, przez co nie miał możliwości zgłębić rozpoczęcia i zakończenia dzieła. Jak wspomina w jednym z wywiadów „Wierzę, że moje pierwsze prawdziwe czytanie zaczęło się od plakatów z dużymi postaciami podczas rewolucji kulturalnej. Duże postacie były pełne kłamstw, oskarżeń, donosów i ataków”. Literatura Yu Hua wyrosła więc na biedzie, deficycie i własnej inwencji. I to czuć w jego historiach.

Opowieści zebrane w zbiorze są w większości rozpisane realistycznie. Dotyczą spraw codziennych i pospolitych emocji, które mogły zdarzyć się wszędzie. Część z nich, to krótkie, zwięzłe migawki, inne stanowią zalążki niewielkich nowel. Chiny, ukazane są w nich mniej lub bardziej dramatycznie, zaskakujące albo ironiczne, potraktowane raz z nostalgią, innym razem ze współczuciem. Pozytywnie zadziwia też umiar w bezpośrednich odwoływaniu się do systemu i polityki. Sporo jest za to narracji, w których eksponowana jest przemoc i smutek. Już na początku zbioru możemy zapoznać się z niewielką relacją o ludzkim egoizmie i uciekaniu od odpowiedzialności. Napisana w 1986 roku „Śmierć” to swoiste zwierciadło ludzkiej pychy, która w specyficznych okolicznościach może prowadzić do tragicznej zemsty. Bohater tej narracji potrąca dziecko na rowerze. Zamiast udzielić pomocy, ucieka, a pogrążone w bólu istnienie, tonie razem z pojazdem w okolicznym jeziorze. Po latach sytuacja się powtarza, chociaż zamiast chłopca, tym razem ofiarą nieuważnego kierowcy jest dziewczynka. Jego reakcja jest jednak inna. Powracające wspomnienia i wyrzuty sumienia kierują jego uwagę ku niesieniu pomocy. Los jednak nie chce mu tej dobroci wynagrodzić. Mieszkańcy okolicznej wioski zatłuką go na śmierć, w imię odwetu za utracone życie członka lokalnej społeczności.

O przemocy, tej fizycznej, Yu Hua opowie także w dwóch innych historiach – „Przodkach” oraz „Chłopcu o zmierzchu”. To bardzo wyraziste i mrożące krew w żyłach narracje. Pierwsza, bazująca na kanwie surrealizmu, traktuje o przyjaznych, czarnych potworach, które niezrozumiane przez mieszkańców wioski, zostają wybite sierpami i bronią palną. W „Chłopcu o zmierzchu” będzie jeszcze smutniej, bo tu ofiarą przemocy pada głodne dziecko, które w celu przetrwania kradnie jabłko. Bezwzględny właściciel straganu – Sun Fu – wyłamuje młodemu złodziejowi palec, przywiązuje go do kramu i każe krzyczeć o tym co zrobił. To on jest w opowieści Hua wcieleniem zła, ale prawdziwie nieczyści i zdemoralizowani są też wszyscy ci przechodnie, którzy nie reagują. „Chłopiec o zmierzchu” mówi nie tylko o zemście, czy nieuchronności losu, ale też o ludzkiej obojętności na krzywdę.

W „Nie mam własnego imienia” realizm czasami odchodzi na dalszy plan z uwagi na nieprawdopodobieństwo zdarzeń lub narratora. Przykładami tego typu narracji są przytoczeni wcześniej „Przodkowie”, „Wspomnienia i egzekucje”, czy parodia wuxia xiaoshuo – „Kwiat Śliwy i krew”. O tej ostatniej historii warto powiedzieć nieco więcej, nie tylko dlatego, że jest osobliwa i specyficzna, ale też z uwagi na jej przekaz, będący niejako kontynuacją tej samej myśli, którą Hua wplata w większość swoich opowieści – czyń dobro, a będzie ci to zwrócone, działaj w imię egoizmu i zła, a przyjdą na ciebie sądne dni. Bohaterem „Kwiatu Śliwy i krwi” jest mężczyzna u progu dorosłości.  Zostaje on wysłany przez matkę, aby odszukać i pomścić morderców jego ojca. Jego wieloletnie tropienie jedynych świadków, Zielonego Obłoku i Białego Deszczu, choć nieefektywne, okazuje się nad wyraz skuteczne. W decydujących momentach nasz bohater nie myśli o sobie, pomaga innym przekazując informację, a ci bez porozumienia z nim, załatwiają jego powinność. Nie przeczytamy tu o rozlewie krwi, o szalonych pojedynkach czy zawoalowanych intrygach. Autor świadomie odrzuca utarte w wuxia xiaoshuo schematy i na fundamencie nadrealnej legendy, kreuje piękną historię o altruizmie i poszukiwaniu sensu życia.

Analizując „Nie mam własnego imienia” nie sposób nie wspomnieć o typowym  bohaterze Yu Hua. Jest nim chłopiec lub młody mężczyzna, na ogół niedostosowany do życia w społeczeństwie. To niedostosowanie, może przybierać różne formy. W „Osiemnaście lat i w podróży” jadący autostopem młodzieniec za wszelką cenę chce ratować dobytek przypadkowo napotkanego rozwoziciela jabłek, przez co spotyka go ostracyzm i samotność. Bohater „Dlaczego mam się ożenić” odwiedza przyjaciółkę. Nakryty przez kolegę na korzystaniu z łazienki, zostaje posądzony o zdradę. Zamiast obrony, przystaje na propozycję szybkiego rozwodu i ślubu ze swoją przyjaciółką. Jeszcze bardziej szalony jest narrator „Dlaczego nie ma muzyki?”. Znowu mamy zdradę, tym razem całkiem realną, uwiecznioną na kasecie wideo. Jednak nie ona będzie dla podmiotu problemem, a fakt, że żona powie o nim, iż podczas seksu „się nie rusza”. To zdanie przysłoni cały jego świat. Na koniec warto bliżej przyjrzeć się tytułowej opowieści, bo tam niedostosowanie jest wyjątkowo wyraziste. Narratorem jest głupek, który nic nie rozumiał. Odzywał się do wszystkich, niezależnie jak go nazywali. „Nie miałem własnego imienia, ale kiedy wyszedłem na ulicę, dostawałem więcej imion, niż ktokolwiek inny. Ludzie wołali do mnie tak, jak im się akurat spodobało. Jeśli akurat kichali, wołali na mnie Apsik, jeśli właśnie wychodzili z klozetu, wołali Papierdodupy. Kiedy machali do mnie ręką, nazwywali mnie Chodźtu, kiedy mnie odpędzali, nazywali mnie Idźstąd. Dawali mi jeszcze takie imiona jak Pies, Chuda Świnia i jeszcze różne inne. Jakkolwiek na mnie wołali, zawsze odpowiadałem”. Wiecznie wykorzystywany i wyśmiewany, nigdy nie zazna litości i spokoju. 

Yu Hua oddaje głos tym, którzy na co dzień go nie mają. Nie bez przyczyny mówi „Rzeczywistość jest bardziej niedorzeczna niż fikcja. Trudno jest przekazać absurd rzeczywistości w powieści”. Te słowa nabierają też innego wymiaru, gdy weźmie się pod uwagę jego narracje nacechowane ironią i czarnym humorem. W „Północno-zachodni wiatr w środku dnia” człowiek pójdzie na pogrzeb nieznanej mu osoby i połączy się w bólu z matką zmarłego, która ostatecznie pod wpływem emocji, weźmie go za syna. W „Wyrostku” dwaj mali bracia na tyle uwierzą w szaloną opowieść ojca lekarza, że gdy ten zachoruje, będą kazali operować mu się samemu. Wreszcie w „Wybuchu w powietrzu” będziemy obserwować typowego lowelasa, który najpierw zgarnie szajkę znajomych, aby pomogli mu w odpędzeniu zazdrosnego męża kochanki, a później zniknie z ich radaru, uganiając się za kolejną ofiarą. To przykłady opowieści, gdzie ciężar gatunkowy i duszna atmosfera, ustępują miejsca obserwacji życia w nieco jaśniejszych barwach. Mimo niesprzyjających, czy wręcz tragicznych okoliczności (pogrzeb, napad wyrostka), wymowa utworu pozostaje dydaktyczna i z gruntu żartobliwa. 

Proza Yu Hua dotyka wielu ważnych tematów: wyobcowania, miłości, zdrady, przyjaźni, zemsty, porzucenia, samotności, rodzicielstwa. Chiński autor używa języka pozbawionego emocji, prostego, często ironicznego. Nadaje to jego opowieścią nietypowy w naszej kulturze charakter podskórnego humoru. To właśnie dzięki temu, jego trudne w odbiorze, smutne i momentami brutalne narracje, tak silnie oddziałują na czytelnika. Yu Hua nie potrzebuje krzyczeć. Doskonale wie, że cisza i dystans w opisie cierpienia, działają najintensywniej. Świetnym przykładem jest tu opowiadanie „Na moście”. Wszyscy wiemy, do czego podchody męża zmierzają, a i tak w momencie ujawnienia jego intencji, czujemy złość, żal i frustrację, że niestety się nie pomyliliśmy. Także dlatego, że ludzie są jacy są. Że my jesteśmy jacy jesteśmy. Bo „Nie mam własnego imienia” to w głównej mierze proza o prostych ludziach, ich elementarnych potrzebach, niekończących się błędach i niemożności wzbicia się ponad codzienność. To taka kronika przypadkowych życiorysów, które potwierdzają tezę, że żyć wcale nie jest łatwo. Przejmująca lektura.