Recenzja "Kochanka Wittgensteina" David Markson

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 350


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Majer

Premiera: 18 kwietnia 2022 rok

„Kochanka Wittgensteina” znalazła się w moim rocznym zestawieniu najlepszych książek. W uzasadnieniu pisałem tak: „Niezwykłość w literaturze może mieć różne imię. David Markson wykreował postać Kate – prawdopodobnie ostatniej istoty na świecie. Ten pomysł może zwiastować powieść postapokaliptyczną, silnie egzystencjalną, albo inicjacyjną. Nie tym razem. Zamiast potworów, poszukiwania bezpiecznego miejsca do życia czy badania okruchów historii, widzimy Kate w ciągłym ruchu. Jesteśmy zamknięci w jej głowie, słyszymy jej monolog, doświadczamy przypadkowości w różnych zabarwieniach. Jeśli szukacie najbardziej niecodziennej narracji tego roku, to obok „Boba albo mężczyzny na łodzi” sięgnijcie właśnie po „Kochankę Wittgensteina”.

Choć od lektury książki Marksona minęło już nieco ponad 40 dni, nadal wracam do niej pamięcią. Im dłużej o niej myślę, tym bardziej przychylam się do wersji, że Kate tak naprawdę fantazjuje. A może nawet nie tyle fantazjuje, ile imaginuje sobie bycie ostatnią osobą na ziemi. Może jest zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, albo została porzucona przez Wittgensteina i ma ochotę zbudować wokół siebie świat pozbawiony rozmów, kontaktu i zdarzeń? Podoba mi się takie myślenie o książce, bo sprawia, że z gruntu science-fiction przechodzimy na fundament psychologii. Markson nie podąża przecież drogą klasycznej fantastyki. Nie interesują go przyczyny i skutki, lecz to, co pomiędzy: zagadka ludzkiej natury, przeszłości, samotności. Nie czytamy tu o akcie przemocy, ani o praprzyczynach kataklizmu. Za to cały czas pozostajemy przy bohaterce.

„Kochanka Wittgensteina” dzięki swojej konstrukcji jest dziełem praktycznie nieczytalnym. Owszem, kilku przedstawicieli środowiska literackiego doceniło nieoczywiste walory tej prozy. Zasadniczo jednak ‘płynięcie’ z prądem monologów bohaterki jest trudne. Tu nie ma fabuły, nic się nie dzieje w czasie rzeczywistym, jako czytelnicy musimy nurzać się w tym, co jest nam nieznane i obce. Oswojenie wspomnień, próba zbliżenia się do pojawiających się postaci, odnalezienie wspólnych artefaktów – to wszystko z każdą kolejną stroną staje się coraz bardziej niemożliwe. Markson za nic ma nasze potrzeby. Rwie akapity, opisuje myśli podążające donikąd, nie stroni od powtórzeń. Dużą rolę  odgrywa tu ulotność pamięci, z czego wynika mylenie faktów, poprawianie się, innym razem zaprzeczanie. Autor dąży do ukazania nam jak krucha jest ludzka świadomość. Jak łatwo zburzyć świat, który kreowaliśmy sobie przez całe życie.

W „Kochance Wittgensteina” ważny jest język. Celowo układany w krótkie akapity, nabierający podczas głośnego czytania specyficznego rytmu. W jednej ze scen Kate rozmyśla o tym, jak Szekspir wpłynął na tłumaczenie Eurypidesa. Chwilę później podejmuje temat z jeszcze innej strony. Grecy przecież też czytają „Romeo i Julię” w języku ojczystym, a wpływ na kształt greki miał także Eurypides. W ten sposób autorzy niepowiązani ze sobą, żyjący w innych epokach, oddziałują na to, jak my myślimy. Jakimi słowami porozumiewamy się ze sobą. Podobnych, filozoficznych rozważań i odwołań jest w tej książce dużo więcej. Pojawiają się chociażby Vincent van Gogh, William Gaddis, Helena Trojańska czy Johannes Brahms. I za każdym razem jest to wizyta nieoczywista.

Jeśli prawdą jest, że maszynopis tej powieści w 1987 roku odrzuciło pięćdziesięciu czterech wydawców, a nie mam podstaw żeby podważać tę tezę, to bardziej zastanawia mnie nie sam fakt niechęci do poświęcania czasu i środków ze osób decyzyjnych, ile zamiary autora. Pięćdziesiąt cztery to duża liczba. Determinacja Marksona musiała być olbrzymia. Mocno wierzył, że znajdzie czytelników, ba, przypuszczam, że on dobrze wiedział jak dobra jest ta książka. Jak wyjątkowa i ponadczasowa. To tylko dowodzi, że miał rozwiniętą świadomość literacką i wrażliwość twórczą. Dobrze, że ostatecznie mu się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz