Recenzja "Królestwo" Szczepan Twardoch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie 

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

Premiera: 31 października 2018 r

Lektura „Królestwa” utwierdziła mnie w przekonaniu, że Twardoch osiągnął mistrzostwo w zakresie przyćmiewania czytelniczych umysłów. Jeśli spojrzeć na treść tej książki powierzchownie, otrzymujemy co najwyżej interesującą fabułę, która przy innym zapleczu marketingowym, zniknęłaby w morzu nowości. Należałoby więc w tym momencie odwołać się do głębi utworu, jakiegoś ukrytego egzystencjalnego, lub chociaż pseudofilizofiznego tonu. Do czegoś, co sprawiałoby, że podczas poznawania dziejów Ryfki, Dawida i Jakuba, moje szare komórki pracowałyby ze zwiększoną siłą. Niestety, nic podobnego tu nie dostrzegam. Cóż więc jest takiego w tej prozie, że sprzedaje się w ponadnormatywnym nakładzie, a ludzie czekają na informację o nowym projekcie autora z zapartym tchem?

Świat książek bestsellerowych, do którego Twardoch dołączył już jakiś czas temu, bazuje na kilku ważnych filarach, od których także autor „Morfiny” uciec nie może. Przede wszystkim chodzi tu o cykliczność wydawniczą, kontynuację sprzedających się pomysłów, proste, ale nie banalne kreowanie postaci, trafny dobór tła czy wpisanie się w popkulturowo slang. Proza śląskiego autora do tego zestawu dokłada jeszcze jeden element – historię. Ona gra tu pierwszoplanową rolę. Jest w tej ponurej rzeczywistości coś niesamowitego, co przyciąga uwagę. Wyobraźnia przestrzenna pisarza nie podporządkowuje się podręcznikowym opisom, zostaje poddana fikcjonalizacji historycznej. Przedwojenna i wojenna Warszawa została z jednej strony nakreślona bardzo starannie, co potwierdza dobre merytoryczne przygotowanie autora do pracy, z drugiej strony odnoszę wrażenie, że ta Twardochowa przestrzeń utkana jest z fantazji i zmysłów. Fetyszyzacja detali miesza się tu z ponurymi, wyśnionymi wydarzeniami. Nie jest to dla mnie namacalne, a raczej komiksowe, narysowane bardzo grubymi kreskami, podobnie zresztą jak postaci. Aktorzy tego dramatu nie mogą być ludźmi przeciętnymi – każdy musi czymś się wyróżniać, być wyrazisty i  nakreślony w konwencji czarny-biały. Fabuła gna, emocje buzują, a wrażenie efekciarstwa wzrasta z każdą kolejną stroną. Nawet te pozornie bardziej intymne fragmenty książki, wypełnione są wysokim stężeniem smutku i goryczy, która jak żywo przypomina czarne motywy z Marvelowej sagi. Twardoch wykorzystuje zatem historię, do kreowania własnych światów, opartych na naśladowaniu współczesnych, dobrze prosperujących prądów w sztuce.

Autor wpadł w pułapkę dysharmonii między własną, rozdartą przez wymagania rynku, wyobraźnię twórczą i imaginarium aktualnej popkultury. Tę przypadłość widać już było w „Królu”, a jego kontynuacja tylko utwierdza w tym przekonaniu. Mało ambitne skupienie się na jednym wymiarze postaci i całkowite oddanie się potoczystej stylistyce, spłaszcza jego dzieła do roli symbolu literatury środka. Nie pomaga nawet tak specyficzna dla autora refreniczność. O ile jeszcze w „Morfinie” powracający głos kochanki wprowadzał w historię świeżość i dynamikę, o ile w „Drachu” enigmatyczna pieść przeszłości pozwalała uwierzyć w abstrakcyjność pojęcia czasu, o tyle w dylogii jest to już zwyczajna gadanina i tworzenie zbędnego materiału. Coś, co miało spełniać rolę ornamentu, ostatecznie okazuje się przeszkodą na drodze rozwoju zdarzeń i niepotrzebnym kłapaniem, zwykłą powtórką z rozrywki.

 „Królestwo” to także mocny powrót do autorskiej idee fixe, czyli tożsamości narodowej. Pisarz zgrabnie porusza się między tematami etnicznymi, zabiera ściśle określone stanowisko w kwestii polsko-żydowskiej. Jego bohater – Jakub Szapiro, Żyd z krwi i kości, który Żydem być nie chce, ciągle otrzymuje dowody rodzącego się antysemityzmu. Nacjonalizm, odrzucenie, tworzenie getta, przemoc. Trudny to temat, o którym część wolałaby zapomnieć, wybrzmiewa u Twardocha z nową siłą, odświeża ten czarny epizod polskiej rzeczywistości. Działa trochę jak kompas, za wskazaniem którego warto podążać, bo to bodaj jedyny element książki faktycznie wnoszący wartość dodaną do tego co obecnie się na rynku pisze i pewien spójnik, łączący książkę z pojęciem artyzmu.

Twardoch podejmuje też dwa wątki społeczne – sprawę feminizmu oraz relację między ojcem i synem. Aktywność w „Królestwie” przejmuje Ryfka, która początkowo traci niemal wszystko, musi walczyć o przetrwanie, by ostatecznie wyjść w okresu wojny z podniesioną głową. To postać zwycięska, co ma o tyle duże znaczenie, że w jej cieniu kuli się pogrążony w marazmie, dawny król. W Ryfce skupia więc Twardoch metaforę unoszenie się ponad ograniczenia płciowe, daje szansę drugiej stronie łańcucha gatunkowego, puszcza oko w stronę żeńskiej strony swojej czytelniczej ekipy. Ale świat kobiet, to przecież nie tylko Ryfka. Twardoch obudowuje jej postać innymi, jak chociażby Emilią, żoną Jakuba, która na każdym kroku pokazuje swoją niezłomność i silny charakter.

Jednym z bohaterów powieści jest też Dawid, syn Jakuba, i jego codzienne próby trwania w trudnym wojennym ekosystemie. Jest Twardoch wiarygodny w malowaniu cierpienia tego młodego człowieka, nie sprawdza się jednak jako psycholog rodzinny. Banalność żalów i pretensji dziecka, odrzucenie rodziciela i całkowite wyparcie się więzi, razi swoją oczywistością. Trudno nie odnieść wrażenia, że to kolejny poboczny wątek, którego jedynym celem jest udowodnienie naczelnej prawdy – Król upadł. Oddanie palmy pierwszeństwa bliskim Szapiro jest więc dla mnie tanim chwytem, próbą wzbogacenia gangsterskiej historii w sztuczną głębię, odwołaniem się do miłości jako ostatniej deski ratunku w obliczu nieuchronnego szufladkowania tejże prozy.

Oczywiste jest, że „Królestwo” różni się od „Króla”, tak być musiało. Twardoch to inteligentny gracz, wie że kotlet odgrzewany dwa razy na tym samym oleju smakuje co najwyżej przeciętnie. Poszedł więc nieco dalej, zrezygnował z męskich atrybutów (mafiosów, kokainy, burdeli, bójek), a skupił się bardziej na tym co społecznie wrażliwe – tożsamości narodowej, krzywdzie wojennej, rodzinie i uczuciach. To proza dalece bardziej spokojna, ale przy tym wcale nie mocniej poruszająca. I w sumie nie ma w tym nic złego. To ciekawy projekt spod znaku retro dramatu  noir, wypchany komplikacjami narracyjnymi i natrętnymi powtórzeniami. Jednych będzie to cieszyć, innych denerwować, ostatecznie jednak prawdopodobnie i tak wszyscy po to sięgną, bo „Królestwo” ma w sobie też coś aktualnego, szczególnie w kontekście politycznym. Mnie jednak cieszy, że takie popularne książki powstają, bo widzę tu chociaż próby przemycania czegoś więcej, niż tylko banalnej historii o mordercach, śledztwie i emocjach. Tak, Twardoch całkiem nieźle usytuował się na rynku literatury środka, chociaż szczerze należy przyznać, że ze sztuką wyższą nie ma to wiele wspólnego.

Ocena:
 

2 komentarze:

  1. Twórczość autora nie jest mi znana, ale chcę to nadrobić. 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. W tamtym roku wróciłem do twórczości Twardocha (przeczytałem przyzwoitego "Króla" i niezłego "Dracha") i teraz, kiedy porównuję swoje wrażenia z Twoimi spostrzeżeniami to dostrzegam sporo punktów wspólnych. Mnie również bardzo podoba się tło powieści - Twardoch umie opowiadać historię, nie unikając tematów trudnych czy kontrowersyjnych. Niestety styl (w "Królu" najbardziej drażniły mnie pseudofilozoficzne wstawki) czy kreacja postaci (w "Królu" sylwetki były wręcz karykaturalne) nie są już mocnymi stronami Twardocha.

    OdpowiedzUsuń