Recenzja "W kinie panoramicznym" Juraj Kováčik

Wydawca: Biblioteka Słów

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Wirchniański

Premiera: 24 lutego 2021

Pierwsze wrażenie bywa bardzo ważne, nie raz już to podkreślałem. W przypadku najnowszej publikacji Biblioteki Słów zgadzało się wszystko. Tytuł zapowiadał powiązania z kinem, premierowe opowiadanie nazwane zostało jakoś tak znajomo („Na zachodzie bez zmian”), tom wydany został przez niszową oficynę i wreszcie ostatni czynnik – jest to zbiór opowiadań. A każdy kto czyta moje omówienia wie, że do krótkiej formy mam szczególną słabość. Tak więc napaliłem się na tę lekturę, jak za przeproszeniem Polacy na papier toaletowy podczas pierwszego lockdownu. I co otrzymałem w zamian?

Wspomniane „Na zachodzie bez zmian”, które z powieścią Remarque’a wiąże wyłącznie tytuł, rozpoczyna się w księgarni. Pewien młody Pan, narrator i bohater tej narracji, podpatruje atrakcyjną damę z książką w ręku. Od słowa do słowa, od jednego spotkania do kolejnego, ich relacja zaczyna kwitnąć, by ostatecznie przerodzić się w romans. Brzmi strasznie, ale uwierzcie, tak źle nie jest. Juraj Kováčik, mimo że tym zbiorem debiutuje, umie pisać. Udowadnia to zresztą w kolejnych historiach. Ciekawie jest na przykład ta zaprezentowana w „Kątem oka”. Protagonistą jest tu kolejny mężczyzna, który odkrywa w sobie dość nietypową umiejętność. Potrafi mianowicie przenosić różne rzeczy nie używając do tego siły. skupiając wzrok rabuje na przykład sklepy, bo czemużby nie miał zarobić na tej niebywałej właściwości? Z czasem pazerność wygrywa z jego dobrym sercem, a dobrotliwa naiwność przeradza się w coś niepożądanego.

Naiwny był też bohater „Nowego początku” (którego z panem od oczu łączy bardzo wiele). Przetrwał w katastrofalnych warunkach trzęsienie ziemi, czym pewnie nie pochwaliłby się ze światem, gdyby nie pewien agent. Ten, za drobną opłatą rzecz jasna, udziela wsparcia pogrążonemu w myślach niedoszłemu pisarzowi i pozwala przekuć traumatyczne wydarzenie w sukces medialny i bogactwo. Można by tak dalej mówić: o zwolnionym z pracy analityku, emerycie z psem, małżeństwie, wybierającym się  na seans w kinie panoramicznym, pewnym biegaczu wspominającym swoje życie. Jedenaście opowiadań to tyleż samo sytuacji i charakterów. Ładnie napisanych, dobrze ustrukturyzowanych, każdorazowo kończonych jakąś mocną puentą.

Lektura „W kinie panoramicznym” Juraja Kováčika jest niezłą rozrywką. Obcowanie z książką daje radość zbliżoną do przyglądania się katalogowi jakiegoś egzotycznego miejsca urlopowego. Jest to po prostu fajne. Niewiele jednak oferuje ponad to. Każda opowieść, każde nakreślone tu zdarzenie jest w swojej pierwotnej formie szablonowe. Juraj Kováčik, mimo że sprawnie operuje językiem, nie potrafi wzbudzić emocji. Jego narracje są także przewidywalne, powierzchowne, zmierzają do końca, który musi nieść jakiś morał. W tym sensie krótkie formy słowackiego pisarza nie spełniają podstawowego założenia, jakie moim zdaniem spełniać powinny – nie intrygują. Nie zapadają też w pamięć. Bohaterów nie da się polubić ani znienawidzić. Wymyślone historie takimi pozostaną, gdyż przez brak wejścia w szczegół, trudno się z nimi identyfikować. To trochę jak czytanie bajki, przyjemne, ale mało angażujące. Opowiadania zebrane w zbiorze „W kinie panoramicznym” Juraja Kováčika są mało odważne, zupełnie nieodkrywcze, często banalne, dopowiedziane. Szkoda, bo szybko je zapomnę. Niestety nie tego szukam w literaturze.

Recenzja "Raport Brodecka" Manu Larcenet

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 328


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Sajdakowska (współpraca: Jakub Jankowski)

Premiera: 3 lutego 2021

Są takie momenty, gdy już po pierwszym kontakcie wiesz, że dany przedmiot musi wejść w Twoje posiadania. Przekonać może opakowanie, format, kolorystyka i wiele innych czynników. W przypadku "Raportu Brodecka" kuszące jest właściwie wszystko. Jakość wydania to absolutne komiksowe mistrzostwo świata. Odnoszę zresztą wrażenie, że tej opowieści jest bliżej do malarstwa czy dopracowanego do perfekcji filmu, niż literatury. Z tego też powodu koszty, choć przecież niemałe, zeszły u mnie na dalszy plan. Od początku wiedziałem, że jest to lektura do wielokrotnego czytania.

Nie jest tajemnicą, że „Raport Brodecka” jest adaptacją powieści Phillipe’a Claudela pod tym samym tytułem. Kto miał okazję czytać dzieła francuskiego pisarza, wydawane swego czasu przez Czytelnik, ten wie, że lubi on zmieniać swoje strategie literackie. Zaskoczenie, tajemnica, noir, brak linearności – to najważniejsze przymioty tych książek. Mimo różnych perspektyw i form jedno zawsze pozostawało u niego wspólne – akcentowanie pamięci o wojnie. Taki jest też „Raport Brodecka”, za który Claudel otrzymał swego czasu nagrodę Goncourtów. To chyba najbardziej wstrząsająca i brutalna z jego historii. Choć utrzymana w silnym realizmie, odwołuje się także do pojęć absurdu i oniryzmu. Tym większe moje zaskoczenie, że ktoś zdecydował się na jej przeniesienie do komiksu. I co więcej, zrobił to tak błyskotliwie.

Akcja osadzona została w świecie powojennym. Młody mężczyzna imieniem Brodeck osiedla się na uboczu niewielkiej mieściny, gdzieś na granicy francusko-niemieckiej. Udając się do lokalnej gospody po masło, otrzymuje od zgromadzonej tam ludności specjalne zadanie. Jako najbardziej kompetentny i wykształcony w okolicy, ma sporządzić raport z niedawnych wydarzeń, a następnie przedłożyć go władzom do wglądu. Nie byłoby w tym pewnie nic dziwnego, gdyby w całym tym zamieszaniu nie chodziło o morderstwo.

Brodeck pod pozorem dokumentowania zdarzeń i przygotowywania rzetelnego, obiektywnego raportu, spogląda w zwierciadło własnych doświadczeń. Opowieść o Andererze (innym), który pewnego dnia pojawił się w miasteczku i szkicował portrety mieszkańców, stopniowo schodzi tu na dalszy plan. Dużo ważniejsze okazują się własne doświadczenia, równie ponure i zagmatwane jak narracja o kolektywnym zabójstwie obcego. Brodeck część swojego życia spędził w obozie koncentracyjnym, gdzie musiał udawać psa. To poniżające zadanie jest jedyną przepustką do dalszego życia. Protagonista godzi się na nią, daje się upodlić i zniewolić, za co otrzymuje nagrodę – może dalej żyć z pamięcią traumatycznego czasu. Natrętnie powracają też inne obrazy, jak chociażby cierpienia jego młodości. Tak Claudel, jak i Larcenet budują swoją opowieść z fragmentów, które stopniowo zaczynają przypominać spójną całość.

Dzięki gwałtownemu rysunkowi i niebywałej zdolności operowania cieniem, album przypomina wielkie komiksowe wydarzenie – „Mort Cinder” Alberto Brecci (wydane po polsku przez Non Stop Comics). Larcenet przenosi dzikie piękno krajobrazów na eksperymentalną przestrzeń czerni i bieli, w których latające zastępy ptaków i drut kolczasty, będę porażały często wielokrotnie bardziej, niż nakreślone realistycznie sceny pobić czy mordów. Uwagę zwraca także zdolność do niesamowitego ukazywania kontrastu ze światłem, dzięki czemu wiele kadrów przypomina sceny z niemieckiego ekspresjonizmu. To doskonale podkreśla emocje bohaterów i nawiązuje do estetyki grozy.

„Raport Brodecka” stanowi niecodzienne połączenie tekstowego minimalizmu, wizjonerskiej grafiki oraz intrygującej, poszatkowanej fabuły. W tym komiksie nic nie jest takim, jakim wydaje się na początku. Napięcie rośnie z każdą stroną, mimo że już na starcie wiemy, co tak naprawdę się wydarzyło. Larcenetowi udało się stworzyć formalne i scenariuszowe arcydzieło. Autor stworzył magiczny labirynt terroru i tragicznego surrealizmu, który jak „Zamek” Kafki, poraża na przemian dosłownością i niedopowiedzeniem. Nowość absolutnie niezwykła pod każdym względem.

Recenzja "Liczby ostatnie" Jarosław Maślanek

Wydawca:
PIW

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda


Premiera: 25 lutego 2021

Dystopię jako gatunek literacki trudno nazwać odbiciem lustrzanym utopii. O ile bowiem ta druga ma charakter normatywny, gdyż wynika z uproszczenia koncepcji ludzkiej natury, o tyle ta pierwsza jest zdecydowanie barwniejsza i budzi w czytelniku skrajne emocje. W dystopii wszystko dzieje się źle, choć właściwie nie ma obiektywnych powodów, żeby świat rozpadał się na naszych oczach. Ten motyw pojawia się w lekturach tego gatunku praktycznie od początku. Od Rabelais'a, przez Swifta, Huxleya, Zamiatina, Orwella i Lema, aż do Vonnegut czy Bradbury'ego. Lista autorów odwołujących się do pojęcia dystopii jest znacznie dłuższa, a praktycznie każde dzieło tworzone w tym duchu było później wielokrotnie komentowane.

Fundamentem każdej dystopii jest swojskość. Rozumieć należy ją nie jako tworzenie przyjaznego, sielskiego obrazu rzeczywistości, ale wręcz przeciwnie – nadanie społeczeństwu cech antypatycznych. Nie może być to jednak społeczeństwo przypadkowe, oderwane od tego co tu i teraz. Musi ono wywoływać skojarzenia z teraźniejszością, odwoływać się do doświadczeń samego czytelnika. Tylko wtedy przeżycia związane z lekturą są właściwie angażujące. Wychodząc z tego założenia Jarosław Maślanek kreuje swój świat przestrzennie. Wszystkie kluczowe miejsca akcji, choć dzieją się w przyszłości, przywołują wspomnienia z lat minionych. Blok, cmentarz, wielkie hale, dworzec, szkoła, przejście graniczne, fabryka, z której kominów unoszą się bezsensownie kłęby dymu – to wszystko działa na wyobraźnię. Jest opisane tak, jakby naprawdę istniało i pewnie gdzieś w takiej czy innej formie się znajduje. Swojska jest także ludność, choć przecież wolelibyśmy się z nią w żaden sposób nie utożsamiać. Już sam początek, jako żywo przypominający klimat „Weisera Dawidka”, to jakby widokówka wycięta z okresu naszej młodości. Mamy tu opowieść o czwórce przyjaciół razem spędzających czas, dzielących się swoimi troskami, sukcesami i smutkami. Bywają u siebie w mieszkaniach, w szkole siedzą przy tych samych ławkach, akceptują siebie takimi, jacy są. Przynajmniej do czasu, gdy do ich życia wkroczy wielka polityka.

Maślanek kreuje dwa światy – ten sprzed zarazy i po niej. Pojawiają się różne ponure ozdobniki, klasyczne dla gatunku science-fiction: zmutowani ludzie (łysi), tajemnicze rośliny, dezinformacja, dojarki. Najważniejszy pozostaje jednak obraz społeczeństwa i wynikające z tego konsekwencje dla jednostki i planety. Ludność jest tu zamknięta. Żywi nieskończony lęk i nieufność względem świata zewnętrznego. Często ten strach przybiera formę bardziej otwartego wyznania – jak chociażby podczas odrzucenia kolegi, spalenia budki z fastfoodami czy zabawy w dziurawienie. Ta pozorna szczęśliwość, wyrażająca się dobrymi stosunkami sąsiedzkimi czy zawodowymi, ma swoje drugie oblicze. Pod tą kruchą powierzchnią, kryje się bolesna prawda – społeczeństwo ma wszczepioną jakąć patogenną wadę, która niszczy je jak nowotwór złośliwy. Nie ma tu możliwości awansu. Mimo upływu lat klasy nadal istnieją i nie trzeba wyjaśniać, dlaczego jedni są odrzucani, a inni brani bez pytania. Ważna jest także władza, reprezentowana przez elity. Deklarują oni otwarcie konkretne idee, z których w rzeczywistości nijak się nie rozliczają. Propaganda medialna i system edukacji wykształcają w przeciętnym człowieku przeświadczenie, że życie w tym reżimie jest ze swojej natury czymś dobrym i pożądanym. Indywidualność i własne przekonania są z kolei czymś złym i niepraktycznym.

Taki jest właśnie świat, w którym żyje główny bohater. Obserwujemy go od najmłodszych lat, aż po dorosłość. Złego doświadcza już na początku, gdy bez żadnego powodu odrzuca swojego przyjaciela. Potem to odrzucanie będzie powracać w różnych formach. Nigdy nie znajdzie stabilizacji i godnej pracy. Kobieta, w której się zakocha, będzie dyskredytowana przez otoczenie i traktowana jako gorsza. Poznany na granicy zmiennik, po kilku miesiącach odwróci się od protagonisty i nazwie go innym. Samotność i oczekiwanie, mierzone kolejnymi liczbami.

W „Liczbach ostatnich” dzieje się naprawdę bardzo wiele. Bohaterowie pojawiają się i znikają, przenosimy się z jednej specyficznej przestrzeni do innej, jeszcze bardziej futurystycznej. Mamy tu samozwańczego księdza, skorumpowaną policję, bezwzględnych strażników, tajemniczych szefów, wyśmianych profesorów i wiele innych. Każdy ma jakąś symboliczną rolę do odegrania, jakiś kafkowski wątek do wypełnienia. Powieść Maślanka zdaje się do niczego niepodobna, ale w sposobie opisywania relacji, w kadrowaniu przestrzeni, w podejściu do nakreślania ludzkich charakterów, w tym wszystkim pobrzmiewają echa Coetzee, Vesaasa, Szulkina czy Wellsa. To książka rzecz jasna mroczna i to mrokiem bardzo namacalnym, ale jednocześnie momentami zabawna i groteskowa (wspomniane już dojarki). Autor posiada wyjątkowy dar łączenia czerni z bielą, których używa nie w celu malowania świata opartego na różnych odcieniach szarościach, lecz takiego, gdzie gama barw jest nieograniczona. Ludzie są tu przecież wyraziści i oryginalni, nawet jeśli ich głównym zadaniem jest reprezentowanie określonego typu charakteru.

Wielką wartością w „Liczbach ostatnich” jest sposób, w jaki autor tropi i wyławia najmniejsze oznaki znikającego człowieczeństwa – małe rozmowy o książkach, seks z uczuciem, pomoc na ostatniej drodze. Atmosfera, choć jest posępna i ponura, ma w sobie wiele elegancji. Nie chodzi tu nawet o jakieś literackie ozdobniki, bo ich w książce jest naprawdę niewiele. Olśniewająca jest za to redakcja, która usunęła wszelkie zbędne zdania i słowa. Myśli trafiają w sedno, a czułość, z jaką pisarz spogląda na każdego człowieka i uwaga, którą mu poświęca, można przyrównać do chęci bolesnego kąsania. „Liczby ostatnie” działają porażająco na zmysły, niepokoją, obezwładniają. Ktoś powie – przecież to już było. I ten smutek, i ta samotność, i nawet troska o środowisko. A jednak w żaden sposób nie może to ujmować jakości tego, nie boję się tego powiedzieć, wielkiego dzieła. Odnoszę wrażenie, że Maślankowi wcale nie chodzi o dawanie jakiejś globalnej, klimatycznej przestrogi. Na te już trochę za późno. Tu raczej krzyk o zachowanie humanizmu w sobie. O zaprzestanie niepotrzebnego hejtu, o troskę o siebie nawzajem, o odłożenie indywidualnych ścieżek kariery na rzecz zdrowego rozsądku. Głos Jarosława Maślanka to prawdziwie lekkie pióro w służbie bieżącego dramatu. To też lektura wyjątkowo filmowa, stanowiąca gotowy scenariusz pod poważny film filozoficzno-obyczajowy. Aż szkoda, że Tarkowski już się tym tekstem nie zajmie.