Recenzja "Molloy" Samual Beckett



Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 189

Oprawa: miękka

Premiera: 10 maja 1983 r. 

„Molloy” napisany został w 1951 roku, jest więc to jedna z pierwszych książek autora. Nie jest to dramat, z czego słynie Beckett, ale nowela, której bohaterem jest…no właśnie. Aby właściwie podejść do recenzji tej książki należałoby bliżej przyjrzeć się pojęciu bohatera Becketta.
Beckettowski bohater nie posiada przeszłości, z wyjątkiem faktu, że przyszedł na świat, ma więc matkę, a przynajmniej wspomnienie o niej. Konsekwencją powyższego jest fakt, że nie należy on do żadnej grupy społecznej, którą można by zidentyfikować. Nie jest zatrudniony, nie mówi też o bezrobociu i nie posiada kwalifikacji. Nie ma też źródeł utrzymania, z wyjątkiem jałmużny. Bohater Becketta to mężczyzna pesymistyczny. Nie ma takiej ogólnie uznawanej wartości, czy będzie to honor, godność czy ambicja, której – nauczony własnym, często bolesnym doświadczeniem – nie zdołałby wyszydzić czy zlekceważyć. Jest to człowiek stojący w totalnej opozycji do współczesności - wszelka własność, wszelki autorytet, wszelka władza, są mu równie obce, jak on jest obcy im. Uważa, że oświata, nauka czy filozofia to wielkie oszustwo. Doświadczenie miłości erotycznej jest u niego ograniczone, w równej mierze dlatego, że nie ma pojęcia, czego oczekuje się od niego w takim związku, jak i z powodu własnej ułomności w tym aspekcie. Bohater Becketta to samotnik, patrzący na innych ze strachem, nienawiścią, niecierpliwością lub wzgardą. Nie wierzy on w ideę braterstwa, odrzuca kwestię równości, skwapliwie zapewniając, że sam jest pod każdym względem gorszy od innych.


Bohater Becketta ma swój świat i to nie tylko ten wewnętrzny. Autor z premedytacją tworzy rzeczywistość ograniczoną, bez błysków, chwały, szczegółów czy uczuć. Przez zredukowanie elementu środowiskowego w opisach swych bohaterów, irlandzkiemu autorowi udało się uczynić z nich naszych współbraci w bardziej błyskotliwy sposób, niż gdyby miał oddać się dokładnym opisom rzeczywistej egzystencji kloszardów i kalekich starców, o których zwykł pisać. Wszyscy musimy jeść, mieć dach nad głową, zaspokajać potrzeby biologiczne, spać i kochać się według własnego formatu, który rzadko pokrywa się z formatem demonstrowanym przez „prawdziwych mężczyzn” czy namiętne amantki innego rodzaju literatury. Właśnie dlatego, że postaci Becketta nie stosują się do specyficznych wymagań powieści realizmu socjologicznego, mają szansę osiągnąć niemożliwy w innej sytuacji stopień uniwersalności. Dzięki tej redukcji, udało się Beckettowi oddać jakże wiele z rzeczywistej sytuacji ludzkiej, a ponadto ukazać bez ogródek całą okropność związanych z nią, być może nieodzownych iluzji ludzkich.


Molloy, bohater recenzowanej książki, podobnie jak inni bohaterowie Becketta, jest typem samotnika, człowieka gardzącego wszystkim, czym gardzić można. Jest to jednostka wyznająca zasadę wiecznej pokuty, która wiąże się oczywiście z przekonaniem, że samo bycie jest już swego rodzaju występkiem, przekonaniem, w którym utwierdzała Becketta filozofia Schopenhauera. Molloy, czy też ojciec z drugiej części noweli, to ludzie prości w swej złożoności, albo osoby złożone w swej prostocie. Podobnie jak autora książki, interesuje ich sedno naszego życia, dlatego odrzucają wszystko, co tym sensem nie jest.
Becketta nie czyta się łatwo. Jego rzeczywistość jest sztuczna, pesymistyczna, statyczna, a przy tym, a może dzięki temu uwidacznia to, co gołym okiem jest niedostrzegalne. Czytanie „Molloya” jest jak spacer po swojej duszy, pełen czarnego humoru i smutku. Zaprawdę osobliwym paradoksem literatury jest fakt, że do prawdy łatwiej chyba jest dotrzeć wytwarzając fikcję, niż w jakikolwiek inny sposób.

Ocena:

Recenzja "Zabójca z miasta moreli" Witold Szabłowski




Wydawca: Czarne

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka

Premiera: 1 września 2010 r.


„Zabójca z miasta moreli” to wydany już ponad 7 lat temu reportaż o Turcji. Witold Szabłowski to człowiek, który jak niewielu Polaków nadawał się do poruszenia tego tematu. Studiował politologię w Stambule, a jako stażysta telewizji CNN Türk zjeździł całą Turcję. Poznał ją więc od podszewki, zarówno w warstwie politycznej, kulturowej, gospodarczej, jak i społecznej.
W książce odnaleźć możemy dwanaście dłuższych oraz kilka krótszych form pełniących rolę wstępu i zakończenia. Przekrój tematów jest naprawdę imponujący: przywołanie postaci twórcy Republiki Tureckiej - Mustafy Kemala Atatürka , literackiego noblisty Orhana Pamuka, prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, poszukiwania polskich śladów w historii Turcji, skupienie się na poglądach tureckich konserwatystów i liberałów na seksualność, losy rodziny niedoszłego mordercy Jana Pawła II - Alego Agcy, historię producenta butów rzuconych dawniej w stronę Busha i wiele innych. Zaczyna się w sumie dość niewinnie. Pierwsze strony książki to mapa oraz kilka wskazówek dotyczących czytelnictwa nazw. Później przechodzimy do kultury, do pisarza tyleż egzotycznego, co swojskiego bo z korzeniami polskimi. To delikatne wprowadzenie do tureckiej egzotyki, pełnej ekspresji i wielobarwności. Już wtedy, gdzieś głębiej w nas jątrzy się coś niepokojącego, do czego autor bardzo konsekwentnie nas przygotowuje. Prowadzi nas krętymi ścieżkami, zbacza, wodzi i w końcu doprowadza do właściwego jądra ciemności tureckiej cywilizacji.


Azja i Europa, przywiązanie do tradycji i pogoń za nowoczesnością, Islam i brak wiary, gościnność i brak szacunku dla kobiet, honor i sprzedawanie ludzi. Szabłowski w tej krótkiej książce postanowił dotknąć każdego z tych tematów. W jego dziele to głównie Turcy mówią o Turcji i przedstawiają swoją rzeczywistość, często wewnętrznie sprzeczną, nawet w ich własnych słowach.
Mariusz Szczygieł napisał o tej książce takie zdanie „Witold Szabłowski pisze o Turcji tak jak ja bym chciał pisać, gdybym znał się na Turcji”. Myślę że jest w nim wiele racji, reportaże obu Panów są do siebie podobne. Obaj mają tendencje do poruszania dużej ilości tematów na niewielkiej liczbie stron, i jeden i drugi szuka prawdy w rozmowach z bezpośrednimi uczestnikami przedstawionych wydarzeń, wolą też obserwować i opisywać tło niż oceniać. Szabłowski Jest uczciwym sprawozdawcą, który dostrzega koloryt i egzotykę Turcji, ale ma też świadomość, co się pod tą powierzchnią kryje.  Pokazuje społeczeństwo rozdarte, podzielone i patologiczne.


Ale w „Zabójcy z miasta moreli” nie wszystko jest takie, jak być powinno. Autor napisał reportaż, jakich w Polsce ostatnio pisze się bardzo wiele. Niestety nie był w stanie wspiąć się na wyższy poziom literacki, przez co teksty są dobrze skonstruowane, ale jednak szablonowe, schematyczne. Witold Szabłowski przez swoją chęć ukazania całej złożoności społecznej Turcji, musnął wiele tematów, żadnego jednak nie zagłębiając do końca. Mamy więc istne studium niedopowiedzeń, z którego coś wynika, jednak możliwe że dużo więcej pozostało nadal ukryte. Ten brak puenty i powiązań między częścią historii jest bardzo niefortunny. Jest też zdecydowana różnica między nim a Panem Szczygłem – pisarz z ‘czeskim sercem’ ma dar obserwacji i oddawania uczuć, a tego wyraźnie Panu Witoldowi brakuje. Jego postaci są bezpłciowe, każdy mówi to samo, dotykamy tylko brzegu problemu, który w swojej istocie jest dużo bardziej złożony. Jeszcze inną sprawą jest dobór tematyki reportaży. Oczywiście autor ma prawo zrobić to na swoją modłę i pod własną koncepcję, jednakże trudno mi przejść obojętnie obok tego, że przedstawia on Turcję jako miejsce praktycznie jednostronnie niebezpieczne i kulturowo ubogie. Wspomina o Pamuku, o tureckich gwiezdnych wojnach i paru innych elementach, ale czymże to jest w obliczu różnorodnej muzyki, wybitnych filmów chociażby współczesnych i docenianych na festiwalach reżyserów Ceylana czy Kaplanoglu oraz głębi i różnorodności ich literatury. Szabłowski pisze o problemach, zapominając o pięknie.



Samo ukazanie dwoistości tego kraju to za mało. Wiele reportaży ukazuje dualizm w różnym rozumieniu – Hugo-Bader pisze o Rosji bogatej i biednej, Rosiak o Bliskim Wschodzie rozdartym między religiami, Rejmer o Bukareszcie rozstawionym między barykadami konserwatyzmu i nowoczesności. Nasi rdzenni pisarze lubią ten temat i tylko niewielu z nich potrafi oddać w swoich reportażach coś więcej niż katorgę i zagubienie tamtych ludzi. Witold Szabłowski nie podołał temu zadaniu. Lektura jego książki dała mi bardzo niewiele. Większość z tego o czym pisze, znam już z filmów, książek, telewizji, dokumentów. Ot zbiór ciekawostek, z jedną imponującą historią o sprzedawaniu kobiet, gdzie wyczuwało się pierwiastek ludzki. To trochę za mało, aby tę książkę polecać.


Ocena: