Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja „Komu ukazał się wiatr?” Carson McCullers

„Komu ukazał się wiatr?” Carson McCullers  to zbiór rewelacyjnych opowiadań wprost z Ameryki
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 536


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Premiera: 26 kwietnia 2023 rok

Pamiętam, jak na początku roku po raz pierwszy usłyszałem o nowej serii Wydawnictwa Czarnego – opowiadania amerykańskie. Z miejsca określiłem ten pomysł jako najważniejsze literackie wydarzenie roku w Polsce. Znając dorobek oficyny, wiedząc, że i dobór tekstów i ich dalsze opracowanie będzie stało na wysokim poziomie, zacząłem robić miejsce na półce. Taką serię warto po prostu mieć w papierze. Żeby do niej wracać, cieszyć oko okładkami, mieszać opowieści w dowolnych konfiguracjach, tworząc swoje własne antologie.

„Komu ukazał się wiatr?” Carson McCullers to tom opowiadań otwierający nową serię w Wydawnictwie Czarne

Na pierwszy rzut poszedł dorobek Carson McCullers zebrany w tomie „Komu ukazał się wiatr?”. Autorka znana jest polskiemu czytelnikowi przede wszystkim z powieści „Serce to samotny myśliwy”, choć część jej krótkich form mogliśmy poznać w pracach zbiorowych (chociażby „Problem domowy” w „26 współczesnych opowiadaniach amerykańskich”). Można więc było przypuszczać, że będzie dobrze, ale chyba niewiele osób sądziło, że to jest aż taka moc. Trudno nie odnieść też wrażenia, że wybór tekstów Carson McCullers  był strzałem w dziesiątkę. I mówiąc strzał, nie myślę o pistolecie do kleju, ale konkretnej wyrzutni fajerwerków. Praktycznie każdy z zebranych tu tekstów jest jak sztuczny ogień – unikatowy, melodyjny, plastyczny.

Bohaterami „Komu ukazał się wiatr?” są zwykli, przeciętni ludzie zasiedlający prowincje amerykańskiego Południa lat 40., 50. I 60

Bohaterami „Komu ukazał się wiatr?” są zwykli, przeciętni ludzie zasiedlający prowincje amerykańskiego Południa lat 40., 50. I 60. Jedni są biali, inni czarni, tu mowa o młodości, w kolejnym miejscu o osobach nieco starszych, trafiają się ciamajdowaci i ci pożądani w towarzystwie. Każdy na swój własny sposób samotny i nierozumiany. Nie jest to jednak proza obliczona na czytelnika, jak to bardzo często trafia się we współczesnych nam miniaturach. Wygląda to trochę tak, jakby autorka miała magiczny wehikuł, który przenosi ją w różne przestrzenie. Zamiast jednak wybrać czasy napoleońskie czy prehistorię, Carson McCullers udaje się do zwyczajnych pokoi, hotelu czy kawiarni  i tam śledzi losy mieszkańców, to leżących na łóżku, to siedzących przed kominkiem, to znowu pijących kawę w całonocnej kawiarni. I to jak śledzi! Siłą jej prozy jest chociażby skupienie się na detalu, ot opisie marszczącej się wokół kostki skarpetki, albo pozostawionej w szklance śmietankowej koronce piany. To właśnie te małe elementy sygnalizują, że każdy z bohaterów jest indywidualnością, że dla każdego coś innego jest ważne, ale także, że czasami nie mamy wpływu na bieg zdarzeń.

W recenzji „Komu ukazał się wiatr?” McCullers podkreślam, że jest to książka pisana bez efekciarstwa i moralizatorstwa

Depresja, wolność, tożsamość, feminizm, starzenie się – te wszystkie, aktualnie modne tematy, pewnie też wybrzmiewają gdzieś w tle toczących się tu opowieści. Jest to jednak tak nienachalne, tak czułe, że chciałoby się zakrzyknąć do współczesnych nam pisarzy – patrzcie na to! Tak się tworzy literaturę najwyższej próby! Bez efekciarstwa, bez moralizatorstwa, za to z niepodrabialnym rytmem i dialogami, których po prostu chce się słuchać. Carson McCullers to świetna gawędziarka, a przy tym niesamowita wręcz obserwatorka. „Komu ukazał się wiatr?” jest jak samotna wyspa wyrastająca z okalających ją wód. Wznosi się ponad horyzont, urzeka układem, łączy w sobie poetyckość odludzia z drapieżnością panujących tam warunków. Coś czuję, że w tym roku lepszych opowiadań już nie przeczytam.

Recenzja "Kochanka Wittgensteina" David Markson

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 350


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Majer

Premiera: 18 kwietnia 2022 rok

„Kochanka Wittgensteina” znalazła się w moim rocznym zestawieniu najlepszych książek. W uzasadnieniu pisałem tak: „Niezwykłość w literaturze może mieć różne imię. David Markson wykreował postać Kate – prawdopodobnie ostatniej istoty na świecie. Ten pomysł może zwiastować powieść postapokaliptyczną, silnie egzystencjalną, albo inicjacyjną. Nie tym razem. Zamiast potworów, poszukiwania bezpiecznego miejsca do życia czy badania okruchów historii, widzimy Kate w ciągłym ruchu. Jesteśmy zamknięci w jej głowie, słyszymy jej monolog, doświadczamy przypadkowości w różnych zabarwieniach. Jeśli szukacie najbardziej niecodziennej narracji tego roku, to obok „Boba albo mężczyzny na łodzi” sięgnijcie właśnie po „Kochankę Wittgensteina”.

Choć od lektury książki Marksona minęło już nieco ponad 40 dni, nadal wracam do niej pamięcią. Im dłużej o niej myślę, tym bardziej przychylam się do wersji, że Kate tak naprawdę fantazjuje. A może nawet nie tyle fantazjuje, ile imaginuje sobie bycie ostatnią osobą na ziemi. Może jest zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, albo została porzucona przez Wittgensteina i ma ochotę zbudować wokół siebie świat pozbawiony rozmów, kontaktu i zdarzeń? Podoba mi się takie myślenie o książce, bo sprawia, że z gruntu science-fiction przechodzimy na fundament psychologii. Markson nie podąża przecież drogą klasycznej fantastyki. Nie interesują go przyczyny i skutki, lecz to, co pomiędzy: zagadka ludzkiej natury, przeszłości, samotności. Nie czytamy tu o akcie przemocy, ani o praprzyczynach kataklizmu. Za to cały czas pozostajemy przy bohaterce.

„Kochanka Wittgensteina” dzięki swojej konstrukcji jest dziełem praktycznie nieczytalnym. Owszem, kilku przedstawicieli środowiska literackiego doceniło nieoczywiste walory tej prozy. Zasadniczo jednak ‘płynięcie’ z prądem monologów bohaterki jest trudne. Tu nie ma fabuły, nic się nie dzieje w czasie rzeczywistym, jako czytelnicy musimy nurzać się w tym, co jest nam nieznane i obce. Oswojenie wspomnień, próba zbliżenia się do pojawiających się postaci, odnalezienie wspólnych artefaktów – to wszystko z każdą kolejną stroną staje się coraz bardziej niemożliwe. Markson za nic ma nasze potrzeby. Rwie akapity, opisuje myśli podążające donikąd, nie stroni od powtórzeń. Dużą rolę  odgrywa tu ulotność pamięci, z czego wynika mylenie faktów, poprawianie się, innym razem zaprzeczanie. Autor dąży do ukazania nam jak krucha jest ludzka świadomość. Jak łatwo zburzyć świat, który kreowaliśmy sobie przez całe życie.

W „Kochance Wittgensteina” ważny jest język. Celowo układany w krótkie akapity, nabierający podczas głośnego czytania specyficznego rytmu. W jednej ze scen Kate rozmyśla o tym, jak Szekspir wpłynął na tłumaczenie Eurypidesa. Chwilę później podejmuje temat z jeszcze innej strony. Grecy przecież też czytają „Romeo i Julię” w języku ojczystym, a wpływ na kształt greki miał także Eurypides. W ten sposób autorzy niepowiązani ze sobą, żyjący w innych epokach, oddziałują na to, jak my myślimy. Jakimi słowami porozumiewamy się ze sobą. Podobnych, filozoficznych rozważań i odwołań jest w tej książce dużo więcej. Pojawiają się chociażby Vincent van Gogh, William Gaddis, Helena Trojańska czy Johannes Brahms. I za każdym razem jest to wizyta nieoczywista.

Jeśli prawdą jest, że maszynopis tej powieści w 1987 roku odrzuciło pięćdziesięciu czterech wydawców, a nie mam podstaw żeby podważać tę tezę, to bardziej zastanawia mnie nie sam fakt niechęci do poświęcania czasu i środków ze osób decyzyjnych, ile zamiary autora. Pięćdziesiąt cztery to duża liczba. Determinacja Marksona musiała być olbrzymia. Mocno wierzył, że znajdzie czytelników, ba, przypuszczam, że on dobrze wiedział jak dobra jest ta książka. Jak wyjątkowa i ponadczasowa. To tylko dowodzi, że miał rozwiniętą świadomość literacką i wrażliwość twórczą. Dobrze, że ostatecznie mu się udało.

Recenzja "Krew i flaki w szkole średniej" Kathy Acker

Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Andrzej Wojtasik
 
Premiera: 5 grudnia 2022 rok

Jeśli szukacie najobrzydliwszej, najwulgarniejszej, a przy okazji najdziwniejszej książki zeszłego roku w Polsce, to polecam sięgnąć po „Krew i flaki w szkole średniej” Kathy Acker. Na początek parę faktów:

  • W książce użyto słowa „pierdolić” w różnej odmianie ponad 90-krotnie
  • Genitalia męskie najchętniej nazywa się chujami (ponad dwudziestokrotnie). Kutasy występują 9 razy, fiutki tylko raz, a penisa nie ma wcale. 
  • Co na to kobiece miejsca intymne? Pizda razy 16, cipki i szpary tylko jeden raz. 
  • Słowo „gówno” ma tu wiele znaczeń. Obok klasycznego „rozmazanego gówna” mamy tu też „gówno mnie to obchodzi”; gówno jako miejsce, do którego lepiej nie trafiać; gówno jako określenie człowieka, któremu nie można ufać. 
  • Kutasy i pizdy pojawiają się też na rysunkach, schematach, a nawet na mapie snów.

Swoją eksperymentalną powieść amerykańska pisarka opublikowała pierwotnie w 1984 roku. W roli głównej obsadziła Janey, dziesięcioletnią, upośledzoną emocjonalnie dziewczynkę. Jej relacja o dorastaniu w piekle trwa cztery lata i kończy się śmiercią. Początkowo Janey mieszka w Meksyku, gdzie trwa w kazirodczym związku z ojcem. Gdy ten rzuca ją dla nowej dziewczyny by „dowiedzieć się, kim jest”, protagonistka przeprowadza się do Nowego Jorku. Pracuje w piekarni, dokonuje aborcji, dołącza do gangu, przenosi się do slumsów, zostaje porwana, sprzedana i wyszkolona jako prostytutka. Udaje jej się wyjść na wolność tylko dlatego, że odkryto u niej raka.

Mieć raka to jak mieć dziecko. Jeśli jesteś kobietą i nie możesz mieć dziecka, bo jesteś głodującą nędzarką, bo żaden mężczyzna nie chce mieć z tobą nic wspólnego, bo jesteś samotna, nieszczęśliwa, przerażona i całkowicie szalona, możesz równie dobrze zachorować na raka. Czujesz swój guzek i pielęgnujesz go, wiedząc, że będzie się wciąż powiększał. Zjada cię, a ty stopniowo uczysz się – tak jak wszystkie dobre matki – kochać samą siebie.

Dalej było już tylko lepiej. Pod wpływem choroby Janey rezygnuje z samobójstwa i wyrusza do Tangeru, gdzie spotyka Jeana Geneta. Podróżując przez Afrykę północną chłonie historię i język, odkrywa życie w innym wymiarze.

„Krew i flaki w szkole średniej” jest książką fragmentaryczną, trudną w odbiorze, wymagającą skupienia, wyjścia ze strefy komfortu, a czasami przymknięcia oczu na co bardziej oburzające fragmenty. Surowość świata podkreśla nerwowy język i mozaikowość scen odwołujących się do dorobku Burroughsa, Geneta i paru innych. To z tych puzzli czytelnik musi sam ułożyć wizję świata pełnego deficytów, przemocy i dezorganizacji. Oczywiście o ile nie zrezygnuje po pierwszym zdaniu w stylu „Teraz jedyny obraz, jaki mam w głowie, to twój chuj w mojej piździe”.

Równolegle do urywanej fabuły Acker eksperymentuje z formą. Mamy tu prozę, elementy dramatu, poezję, gry słowne, fragmenty dziennika, cytaty, fikcyjne tłumaczenia, ilustracje, mapy snów, wiadomości publiczne i inne osobliwości, których często nie sposób rozszyfrować. Nikt nas nie nauczył czytać czegoś takiego, więc skąd mamy wiedzieć, co w danym miejscu autorka faktycznie miała na myśli. Pozostaje nam podążać za tekstem. A ten układa się w relację dziewczyny, która kocha swojego oprawcę, dobrze rozumie że jest wykorzystywana i traktowana przedmiotowo, a mimo to wciąż pcha się w paszcze lwa i chce więcej. Patrząc na to szerzej, „Krew i flaki w szkole średniej” są też obrazem rozkładu systemu społecznego Ameryki i narracją potwierdzającą, że jedynym lekiem na nieszczęśliwą miłość jest śmierć.

Czy warto to czytać? Nie wiem. Ja nie żałuję, bo to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Ale żona po kilku fragmentach kazała mi udać się do psychiatry. To chyba potwierdza dwie racje: powieść Kathy Acker nie zestarzała się i nadal bywa odrzucana bez głębszej refleksji.