Liczba stron: 160
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Bałem się
lektury tej książki. Z jednej strony nic nie wiadomo o autorze, z drugiej
zapowiedzi zostały sformułowane tak, że niekoniecznie chciałem się w ten
literacki mezalians pchać. Najpierw był fragment pozytywnej recenzji profesora
Leoncia Salomona Dolmenecha, Kierownika Katedry Filologii Polskiej na
Uniwersytecie w Acapulco (na marginesie dodam, że nic nie wskazuje na to, iż
taki człowiek czy instytucja istnieją), w której czytamy “Zaczarowany uber” to zbiór transgresywnych,
inspirowanych tequilą, seksem i marihuaną opowiadań, których akcja rozgrywa się
w bliżej niesprecyzowanym i tajemniczym wymiarze, gdzieś między codziennością
Meksyku doby obecnej, a realiami dawnej Polski zachowanymi we wspomnieniach
zniekształconych przez narkotyki i zanieczyszczonych przez jej bieżący obraz
transmitowany w Internecie”. Później swoje trzy grosze dorzucił Jakub Żulczyk
(tu wątpliwości co do istnienia nie wnoszę) „Zrodzone z podziemia psychoaktywne
bajdy tajemniczego geniusza, którego tropem idą tylko prawdziwi dzicy detektywi
literatury polskiej. Zaszyfrowany anty-jaszczurzy przekaz, literackie mołotowy
rzucone ku chwale Santa Muerte. Meskalina kipi w garczku, ciało zabitego Buddy
gnije na trakcie z Polski do Meksyku, wirują tęczowe gawrony, czas ucieka,
obracając w palcach krwawy księżyc”. Jasno z nich wynika, że to co w książce
dostaniemy, będzie wykoślawione, surrealistyczne, łamiące schematy, a przy tym
też dotykające tematów nam bieżących. Nie jest to materiał na książkę, którą
chciałbym poznać.
Tak się jednak
zdarzyło, że „Zaczarowanego ubera” w pewnym momencie otworzyłem, a jak już
zacząłem czytać, to trudno było mi się oderwać. Na zbiór składa się dziewięć
opowiadań, z których bliżej chciałbym omówić cztery. Pierwszym z nich jest
„Rarytas”, opowieść o Alfonso, który pojechał na targ szukać nieznanej, zapomnianej
przez świat polskiej kasety religijnej dla narzeczonej (chodzi o kasetę z
muzyką, żeby nie było wątpliwości). Obchodząc licznych meksykańskich
sprzedawców (tu niech każdy sam sobie odpowie, jak realne podstawy ma pomysł na
historię), przegląda tradycyjne wydania Arki Noego i Mietka Szcześniaka, ale
też składanki hip-hopu chrześcijańskiego, fortepianowe wariacje na temat
młodości Karola Wojtyły czy propozycje chrześcijańskie na sylwestra. Wszystko
to jednak mało go interesuje, nie może stanowić wyjątkowego prezentu. W pewnym
momencie dostaje jednak prawdziwego białego kruka spod lady – kasetę z
unikatowym nagraniem Ziemowita Siemaszko. Wracając do domu rozmyśla „W
trolejbusie Alfonso patrzył z mieszaniną pogardy i współczucia na zwykłych
ludzi z małymi koreczkami słuchawek wetkniętymi w uszy, bezrefleksyjnie
konsumujących papkę cyfrowych dźwięków stremowaną przez ich spotifaje.”
Już w
„Rarytasie” dobrze widzimy, jaką strategię narracyjną przyjmuje autor. Obsadza
swojego bohatera w niewiarygodnej sytuacji (co wcale nie oznacza, że
niemożliwej, szczególnie w niedalekiej przyszłości), balansuje między Meksykiem
i Polską, szuka zdarzenia, które mogłoby wspierać z góry ustaloną puentę. W przypadku
„Rarytasu”, chodzi o krytykę konsumpcjonizmu, przejawiającego się
bezrefleksyjnym słuchaniem popularnych dźwięków. Ów schemat Sakson wykorzystuje
w kolejnej opowieści „O dziewczynie, która chciała być chuliganem”. Tym razem
bohaterem jest Stary Kojot, który przypadkowo trafia na niszowy polski film do
kina. Narracja przenika ekran i na chwilę zapominamy o Kojocie. Przyglądamy się
za to Emilii Palter, dziewczynie, która postanowiła być chłopkiem chuliganem.
Nocami pracuje ciężko jako prostytutka, dogadzając między innymi swoim hersztom
z bandy. Za dnia jest Alkiem, podejmującym coraz to nowe wyzwania chłopakiem.
Los pisze Emilii smutny koniec, wszak idąc pod prąd społecznym
przyzwyczajeniom, musisz liczyć się z porażką. Puentą opowieści jest jednak
kolejna krytyka, tym razem percepcji sztuki. „Wzbiera w nim oburzenie, kiedy
pomyśli, że dobre, artystyczne kino europejskie jest powszechnie niedoceniane,
a kulturę masową całkowicie zdominowały filmy amerykańskie, przedstawiające
wypaczony i zafałszowany obraz rzeczywistości”.
Można się
zastanawiać, czy te nastawione krytycznie puenty, tak naprawdę bardziej celują
w tłum, czy może w osoby pochłonięte wyszukiwaniem nieznanych perełek za
wszelką cenę. Sakson nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, a
humorystyczny bicz rzuca ciosy na prawo i lewo, tak naprawdę nikogo nie
pozostawiając bez winy. Prawdziwe kontrowersje zaczynają się jednak od
opowiadania „Miłość w czasach postgender”. Wyobraźcie sobie sytuację, że pewna niewyróżniająca
się z tłumu Polka, zakochuje się w białej małpie. Jej czysta miłość staje się
sensacją medialną, dzięki czemu coraz więcej ludzi ujawnia swoją nową
tożsamość. Ktoś tam zawrze związek z brazylijskim wężem boa, ktoś inny z
bawołem, a jeszcze następny ze słoniem z Tajlandii. W międzyczasie wokół nich
zaczną kłębić się ciemne chmury, do akcji włączą się różne jednostki:
zbulwersowani kibice narodowcy, kongres żigolaków, znany detektyw Mieczysław.
Zorganizowane zostaną marsze poparcia i przemarsze przeciwko poparciu oraz
kontrmarsze nienawiści przeciwko wszystkiemu. A puenta? Tu chyba niczego już
tłumaczyć nie trzeba. Znowu na koniec przyjdzie nam zadać sobie pytanie, czy to
jeszcze fantazja, czy realna obawa.
Innym, choć
przecież równie medialnie pożądanym tematem jest molestowanie w kościele.
Sakson dotyka go w zaskakującej formie. W „Milczeniu pasterzy” obserwujemy grupę
księży zamkniętych w klatkach. Niespodziewający się dramatycznych konsekwencji,
dali się złapać na numer ze starą babcią, która wręcza im łapówkę. Aktualnie księża
są maskotkami Wielkiego Lola. Ten głupi wielkolud wykorzystuje ich seksualnie. Porzuceni
przez społeczeństwo, zablokowani gdzieś w podziemnym bunkrze, nie mają nadziei
na powrót do normalnego życia. Jedynie w Nowym tlą się jeszcze resztki chęci do
zmiany położenia, a dzięki interesującemu pomysłowi, coś niemożliwego staje się
realne. Przy okazji tego szalonego spektaklu dotkniemy tematu słuszności i
stałości wiary, temat, który powraca u Saksona w prawie każdej historii.
Zaskakujących
rozwiązań fabularnych jest tu więcej. Prawie każda opowieść szokuje swoją
kreatywnością, a ich odbiór, zależy wyłącznie od naszego podejścia. Słusznie
powiedzą ci, którzy w „Zaczarowanym uberze” dostrzegą wtórne mielenie
koniunkturalnych tematów, podane w ładnej formie. Rację będą mieli też tacy,
dla których opowiadania Saksona będą zbyt efekciarskie, mało dojrzałe, a nawet
szyte pod jedną miarę. To wszystko jest prawda, tej książce daleko od
modelowego ideału. Tak jak autor z Meksyku (czy skądkolwiek on jest) po prostu
się nie pisze. Jego książka wytrąca ze strefy komfortu, nie skłania do jakichś
głębszych przemyśleń, nie stanowi też jakiegoś ważnego, językowego
eksperymentu. Tym bardziej nie odkrywa niczego nowego. A jednak „Zaczarowany
uber” to dla mnie świetna zabawa, takie czytanie bez zobowiązań i oczekiwań.
Pal licho że jest tak krystalicznie ładnie napisana, nieważne że pokazuje
wszystko przez zmroczone używkami okulary, mało przeszkadza mi nawet to, że nie
ze wszystkimi tezami mogę się tu zgodzić. Sakson napisał współczesne baśnie dla
dorosłych, które chce się czytać i do których chce się wracać. Każdorazowo z
uśmiechem na ustach. Cieszę się, że takie książki są wydawane, bo spełniają
istotną w literaturze funkcję odprężającą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz