Liczba stron: 252
Oprawa: miękka
Oprawa: miękka
Premiera: 30 września 2019 r
Przeglądając półki z nowościami wydawniczymi, można
zadać sobie pytanie, dlaczego w ostatnich latach w Polsce wielu twórców zajmuje
się tematem prowincji. Ilustracją tezy o ogromnej popularności tego motywu jest
najnowsza powieść Urszuli Stokłosy. Siłą rzeczy muszą znaleźć się w utworze
debiutantki elementy typowe i wysłużone, niemal podręcznikowe dla żywiołu
fabularnego, obficie syconego wątkami literatury obyczajowej.
Zanim jednak podejmę się oceny książki, warto w tym
momencie skupić się na dwóch spostrzeżeniach. Są wśród nas czytelnicy
rozsmakowani w oswojonych historiach. To wszystkie te osoby, mające wyrobione,
klarowne oczekiwania od lektury: niech książka, szczególnie ta
małomiasteczkowa, będzie przyjemna i ujmująca, jak ciepły kąt przy domowym piecu
kaflowym. I nic w tym też złego, bo wychodzenie poza strefę komfortu, nie raz
już w historii kończyło się nieszczęściem. Jak to się mówi: wszyscy najbardziej
lubimy te piosenki, które dobrze znamy. Gdy więc podchodzimy do prowincjonalnej
opowieści obyczajowej, trudno aby nie pojawił się ksiądz, wszystkowiedzące
przekupki, kierowcy tira, rozczarowane mężatki, zagubiona w okowach
nowoczesności młodzież czy podróżni z innego świata. Wraz z tożsamą grupą
bohaterów, winny powtarzać się z góry przypisane im wydarzenia: impreza w
remizie, zdrady, tajemnice rodzinne, nieporozumienia międzypokoleniowe, tłusty
rosół na obiad i kanapka z pasztetową na śniadanie. To wszystko jest również w
powieści Stokłosy (choć czasami w nieco innej formie). Niemniej zakończenie omawiania
„Cichoborka” tym sformułowaniem byłoby dużą niesprawiedliwością. W tym miejscu
musi pojawić się druga istotna obserwacja, która tym razem wiązać się będzie z
wartościowaniem. Owa historia, jakich wydaje się, napisano już u nas
wystarczająco, przedstawiona została w sposób w prozie obyczajowej bardzo
rzadko spotykany.
Polifoniczna narracja, która wielokrotnie stawała
się gwoździem do trumny debiutantów, w powieści Urszuli Stokłosy wybrzmiewa w
pełnej krasie. Niezależnie czy głos otrzymuje dwudziestoletnia, pryszczata i
samotna Mania, czy emerytowany i zawsze wstający z łóżka prawą nogą Bogdan, czy
doznająca rozkoszy z drapania się w lewej dziurce nosa Wioletka – wszyscy
aktorzy Cichoborskiej sztuki są inni i osobliwi. Konsekwencją zróżnicowania frazy
jest też, poza oczywiście świeżością refleksji, stylizowanie opowieści na mowę
potoczną, z charakterystycznymi dla niej dygresjami. W żywiole prostych
dialogów i nieco bardziej skomplikowanych monologów (czy też strumieni myśli)
postaci, w pełni ujawniają się ich unikalność i jednostkowość. Atoli – co warto
podkreślić – to wszystko eksponowane jest wyłącznie na pierwszy plan, który w
tle wybrzmiewa nieco inaczej. Pozory wysublimowania szybko pękają w starciu z
codziennością. Rysy charakterologiczne bohaterów, tak z premedytacją pogłębiane,
unaoczniają czytelnikowi to, co tak naprawdę dobrze wie. Sprawia to, że
przypominają oni bardziej postaci jakiejś satyry, której przedmiotem
uwielbienia i krytyki są drobnomieszczańskie przywary, strach przed pokazywaniem
się na wsi z brzuchem od księdza czy nadmierne zainteresowanie życiem innych,
niż aktorów jednego z bergmanowskich dramatów psychologicznych.
I znowuż można zadać sobie pytanie, źle to, czy
dobrze dla książki, że stawia na nieco bardziej rozrywkową formę, pod którą
roztacza ponury obraz ludzkiej chciwości, zazdrości, boleści, ale także miłości
i przyjaźni? Odnoszę wrażenie, że właśnie takich narracji, pełnych prawdy o nas
samych, ale podanych stosunkowo lekko, z przymrużeniem oka, z humorem, z
indywidualnym i świeżym językiem – że właśnie tego polskiej prowincji potrzeba.
„Cichoborek” nie jest bynajmniej książkową wersją „Rancza”. To nadal jest mądra
i wyważona książka o wielu problemach polskiej prowincji (prostytucja, brak
tolerancji, bezrobocie, przemoc domowa), napisana jednak w inny sposób.
Stokłosa niczym montażysta jakiegoś skomplikowanego filmu bawi się swoimi
historiami. Ucina je w ważnym momencie, by powrócić do nich w innej opowieści i
przy pomocy błyskotliwych myśli rozwikłać tkwiące w nas podejrzenia. Czasami
dorzuci nieco groteski, innym razem baśni czy nawet oniryzmu, by całość wyszła
jeszcze ciekawsza i bardziej metaforyczna. Trzeba nie lada talentu i
poukładania, żeby te wszystkie nitki wątków spleść ostatecznie w jeden motek.
„Cichoborek” nie jest książką przekombinowaną. Dosyć
czytelna, ale w mojej opinii, już artystyczna koncepcja, sprawia, że zarówno ci
pierwsi odbiorcy, o których wspomniałem na początku, jak i ci nieco bardziej
wymagający, powinni bez wahania sięgnąć po książkę. Jedni będą po raz kolejny
zapominać się w małomiasteczkowych zależnościach, w układaniu rozrzuconych
puzzli, tak dobrze im znanych z autopsji, inni skupią się na pozostałych
elementach literatury – przede wszystkim języku, doskonale odwzorowującym
współczesną małomiasteczkowość. Niewątpliwie debiut Urszuli Stokłosy pokazuje,
że nadal mamy w Polsce wiele ciekawych głosów, wiele ukrytych barwności i
potencjałów, które, z wydawać by się mogło prostego tematu i przy wykorzystaniu
nieco oklepanych atrybutów, są w stanie stworzyć prawdziwą mozaikę ukazującą
pokrętność naszego życia. Bo wtórność tematyczna nie jest przecież niczym złym
– jak mawiał Jim Jarmusch „Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie
istnieje”. Mierząc „Cichoborka” jego miarą, otrzymujemy dzieło bezcenne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz